W stronę nowego, lepszego festiwalu

Monika Żyła / 13 lut 2018

Festiwale to jedna z moich ulubionych form odbioru muzyki. Lubię słuchać muzyki wykonywanej na żywo. Lubię słuchać muzyki publicznie, z innymi ludźmi. Lubię, kiedy wszyscy razem znajdujemy się w jednej przestrzeni. Pod jednym dachem. Twórczynie i odbiorczynie. Wykonawczynie i słuchaczki. Sprawczynie i świadkowie. Wszystkie razem zebrane w jednym miejscu. Podobnie skupione. Podobnie uważne. Lubię, kiedy wszystkie razem patrzymy, na coś, co przykuwa naszą uwagę. Kiedy zbieramy się w centrum wydarzeń. Kiedy po jego zakończeniu razem się rozchodzimy. Lubię ten rytuał zwracania się do centrum i odchodzenia od niego. Moment uwagi, napięcia, skupienia, a potem rozluźnienia i odejścia. Dwa bieguny, rewers i awers monety.

Kiedyś moja przyjaciółka filmoznawczyni powiedziała mi, że nie lubi chodzić do kina. Nie lubi oglądać filmów w zamkniętej sali kinowej razem z innymi ludźmi. Nie lubi tego, że seans jest brutalnie jednorazowy. W kinie nie można zatrzymać filmu, przewinąć, aby jeszcze raz zobaczyć scenę, która zrobiła na nas wrażenie. A moja przyjaciółka bardzo chętnie analizuje poszczególne sceny. Rozbiera je do najmniejszych elementów. Analizuje kadr po kadrze, klatka po klatce. Być może ze słuchaniem muzyki na żywo jest podobnie. Jest w tej czynności coś radykalnie jednorazowego. Niepowtarzalnego. Coś, co zapada nam w pamięć, ale nie możemy tego w żaden sposób uchwycić, zachować. Nie możemy tego zobaczyć, usłyszeć, poczuć, przeżyć jeszcze raz inaczej niż w naszej wyobraźni.

Nie mam czasu i cierpliwości na skupione domowe słuchanie. Od słuchawek boli mnie głowa. Poza tym nie bardzo mogę skoncentrować się wtedy na tym, co akurat robię. Moje słuchanie nie lubi konkurencji. Nie mogę w tym samym czasie pisać, czytać czy odpowiadać na maile. Wolę robić to w ciszy. Dopiero wieczorem odkładam pracę i wychodzę posłuchać muzyki. Chociaż właściwie jeden koncert też mi nie wystarcza. Wolę bardziej intensywne słuchanie. Wieloetapowe. Wielogodzinne. Wielodniowe. Dlatego wolę festiwale. Najlepiej takie, na które muszę gdzieś pojechać. Najlepiej samolotem, z dwoma przesiadkami. Choć to czasami niełatwe, wolę na dobre wyrwać się z rutyny codzienności, aby porządnie skupić się na słuchaniu. Poznać nowe miejsce, nowych ludzi, nową kulturę. Wtedy najlepiej przyswajam muzykę. Z dala od znanych miejsc, utartych ścieżek, znajomych twarzy. Z dala od rzeczy, które mogą rozproszyć moją uwagę. Z dala od rzeczy, które są znajome.

Na festiwalach najbardziej zapamiętuję te momenty „pomiędzy” setami czy koncertami. Kiedy to, co słyszałam wcześniej, staje się częścią tego, co usłyszę za chwilę. Kiedy obie rzeczy wciąż rezonują w mojej pamięci. Kiedy zacierają się i wchodzą na siebie w mojej wyobraźni. Kiedy jedno wydarzenie wymazuje drugie. Lubię, jak się zazębiają i przenikają. Lubię też moment, kiedy sety układają się w jakąś większą historię, która wychodzi poza nie same. Historię, która wychodzi poza to, co słyszę w danej chwili. Na długo zapamiętuję intensywność i fizyczność festiwali. Trud przemieszczania się z A do B. Planowanie, docieranie, pośpiech, zmęczenie, niedosypianie. To dla mnie ważny moment, kiedy zdaję sobie sprawę, że stopniowo zaczynam rozpoznawać coraz więcej twarzy. Że nagle zaczynamy się pozdrawiać i rozmawiać. Wtedy wytwarza się dla mnie jeden z najistotniejszych składowych festiwali – wspólnotowość. To jest ten moment, kiedy dociera do mnie, jak wiele tak naprawdę nas łączy. Jak podobne są nasze historie. I ten moment, kiedy „oni” staje się „my”. Wspólnota ludzi, którzy pokonali podobną drogę, aby się tu dostać. Którzy, tak jak ja, na chwilę zrezygnowali ze swojej codzienności, pracy, obowiązków, przyzwyczajeń, aby móc się tu pojawić. Wspólnota, która podziela mój obecny stan umysłu, w którym absorbujemy więcej i mocniej. Ale też wspólnota oparta na podobnej wrażliwości i ciekawości muzycznej.

Festiwal to dla mnie moment, kiedy nasze doświadczenie muzyki zaczyna się gwałtownie rozszerzać. Zaczyna mieścić w sobie znacznie więcej. Staje się jednocześnie związane z doznawaniem nowej przestrzeni i miejsca, w którym się znalazłyśmy. Jego odrębnej kultury i tożsamości. Jego zwyczajów i rytuałów. Zacierają się wtedy definicje, granice i podziały, które narzuciłyśmy sobie i muzyce. To, co jest muzyką i postmuzyką. Otwieramy wtedy szerzej nasze uszy i oczy. Ciało i umysł. Poznajemy, przeżywamy i słuchamy wtedy jeszcze bardziej. Chłoniemy nie tylko intelektualnie, ale też cieleśnie i emocjonalnie. Lubię ten moment, kiedy zdaję sobie sprawę, że moja perspektywa, perspektywa słuchaczki, tworzy dzieło muzyczne tak samo jak perspektywa artystki na scenie. Że jesteśmy w tym wszyscy razem.

Ostatnio coraz bliższa jest mi refleksja, że sposób słuchania muzyki jest tak samo istotny dla jej historii i dalszej ewolucji, jak intencje jej twórczyń. Z kolei słuchanie kształtowane jest przez to, w jaki sposób muzyka jest nam podawana, przekazywana, sposób jej prezentacji, mediacji. Festiwal jest jednym z gatunków wydarzeń muzycznych, które w sposób radykalny kształtują nasze myślenie o muzyce. To z kolei wpływa na to, jaka muzyka jest tworzona i co powstanie w najbliższej przyszłości. Przynajmniej tak długo, jak festiwale pozostaną jednym z popularniejszych sposobów podaży i konsumpcji muzyki na żywo. Festiwal to nie tylko kontekst dla twórczości. W pewnym sensie to też szablon, template, medium dla muzyki tworzonej w naszych czasach. Festiwal to taka niematerialna kolekcja muzyczna, Sammlung. Coś w rodzaju średniowiecznego manuskryptu, zawierającego produkowane masowo i pod presją czasu motety. Skrojone według ogólnie przyjętego wzoru i raczej pozbawione indywidualnego idiomu na rzecz konsystencji stylu.

Festiwale są dla mnie dziełami totalnymi. Są totalnym zakomponowaniem rzeczywistości i czasu. Tworzą paralelną czasowość, a zarazem skrzętnie manipulują naszym czasem. Zazwyczaj lubię to, że są tak wymagające i tak gęsto zaplanowane. Ich cechą charakterystyczną staje się wtedy immersyjność i interwencyjność. Stają się gęstą siatką wydarzeń, misternie utkaną z koncertów, spotkań, prelekcji, pokazów, warsztatów, interwencji, instalacji, dyskusji, wystąpień, rozmów. Lubię też to, że nam nie odpuszczają. Że musimy im się całkowicie podporządkować. Dać im się poprowadzić, ponieść.

Jest przez to w festiwalach coś wywrotowego, coś subwersywnego i granicznego. Jeśli potrafią do tego stopnia odwrócić nasz zwyczajny rozkład dnia i tygodnia, to może potrafią też stworzyć nam tymczasowy nowy, lepszy świat? Bardziej tolerancyjny, zróżnicowany, równouprawniony, otwarty, krytyczny, inkluzywny? Bez podziałów, uprzedzeń, patriarchatu, homofobii, nienawiści? Może jako takie tymczasowo autonomiczne strefy festiwale mogą i potrafią stać się lepsze od tego co poza festiwalami. Może jest w nich miejsce na przetestowanie, wypróbowanie nowych modeli współżycia, współużytkowania. Na radykalną reorganizację tego, jak żyjemy i tworzymy razem jako społeczeństwo. Może festiwale powinny stać się miejscami krytycznych interwencji, forum kontestacji rzeczywistości i głębokiej analizy społeczeństwa, będącym w stanie wytrącić nas z normatywności i bierności.

Jak stało się na przykład w kwietniu 1983 roku, kiedy to na 12. Muzycznym Biennale w Zagrzebiu w Moša Pijade Hall wystąpił nowofalowy industrialny zespół Laibach ze Słowenii. Muzycy ci do swojego całonocnego koncertu, który zatytułowali Mi mmo bodočnost (Wykuwamy przyszłość), zaprosili jeszcze dwa postpunkowe zespoły brytyjskie: 23 Skidoo oraz Last Few Days. Biennale w Zagrzebiu było wtedy szacownym festiwalem, na którym pojawiali się znani i cenieni kompozytorzy muzyki współczesnej: Cage, Stockhausen, Lutosławski. Wszystkie trzy zespoły, a przede wszystkich Laibach, wystąpiły w militarnych mundurach z zawieszonymi na szyjach czarnymi krzyżami. W czasie swojego koncertu Laibach wyświetlał równolegle dwa filmy. Na jednym ekranie pokazany został 35-milimetrowy propagandowy film Revolucija še traja (Rewolucja wciąż trwa) opiewający szczęśliwą Republikę Jugosławii, komunizm, robotników, fabryki. Na drugim wyświetlone zostały zapętlone sceny z ostrych filmów pornograficznych. Ponoć skandal rozpoczął się w momencie, kiedy równolegle na jednym ekranie ukazała się twarz jugosłowiańskiego przywódcy Josipa Broz-Tita, a na drugim ogromny penis. Koncert został natychmiast przerwany. W środku nocy na scenę wkroczyły policja i wojsko. Ponoć ówczesny dyrektor artystyczny festiwalu Igor Kuljerić przeżył wtedy załamanie nerwowe, a byt festiwalu zachwiał się w posadach. Wśród publiczności znajdować miał się wtedy Ivo Josipović, kompozytor, muzykolog, od 1991 roku do 2010 roku dyrektor Biennale, a w latach 2010–2015 trzeci prezydent Republiki Chorwackiej. W związku z wywołanym skandalem na Biennale w Zagrzebiu Laibach otrzymał zakaz dalszych publicznych wystąpień.

Pomimo swojego oderwania i mocy tworzenia wspólnotowości festiwale nadal pozostają miejscem selekcji, wyboru, eliminacji, dyskryminacji, podziału. Wybór programu festiwalu sam w sobie jest dyskryminacją. Co zostanie włączone, a co odrzucone? Co jest warte uwagi, a co nie? W końcu co zasługuje na miano sztuki, a co nie? Kto o tym decyduje i dlaczego? Jakie są jej powody, argumenty, przyczyny? I w końcu kto jest tutaj autorką? Wykonawczyni czy kuratorka? Kompozytorka czy wykonawczyni? I dlaczego wciąż o autorstwie myślimy jako o czymś przypisanym raczej jednostce niż kolektywowi? Na festiwalach wytwarzają się hierarchie i podziały. Na słuchaczki i twórczynie. Na organizatorki i konsumentki. Na gospodynie i gościnie. Podział na to, co włączone w program, i to, co odrzucone. A mnie raczej ciekawi, co by się stało, gdyby te podziały zanegować i odwrócić. Wymyślić nowe kryteria. Nowe zasady gry. Nowe sposoby selekcji. A może też nowe strategie inkluzji?

Na przykład w tym roku [2017] na festiwalu [Musica Electronica Nova] zaprezentowane zostaną twórczynie, które zostały wybrane całkowicie losowo. Może program festiwalu powstały w taki sposób byłby ciekawszy? A jeśli nie, to może sam eksperyment okazałby się interesujący? Przypuśćmy, że na festiwalu możemy zrealizować w całości 25 muzycznych projektów różnych rozmiarów. Od 1,5 do 60 minut. Przez dwa czy trzy miesiące zostają nadsyłane projekty, z których losowo wybieramy 25. Albo selekcja programu, która byłaby odwróceniem dotychczasowych danych demograficznych dominujących na festiwalach. Co by się stało, gdyby 99–100% procent artystek zapraszanych na festiwal stanowiły reprezentantki mniejszości etnicznych albo artystki o innym niż biały kolorze skóry? Co by się stało, gdyby 75–80% programu festiwali wypełniała muzyka kobiet? Albo co by się stało, gdyby wszystkie gościnie festiwalu były też jednocześnie twórczyniami, równoprawnie pokazującymi na festiwalu swoją muzykę, jednocześnie radykalnie eliminując niektóre najbardziej oczywiste podziały. Z pewnością realizacja takiego planu może okazać się trudniejsza niż zamienienie w tym tekście wszystkich męskich form rzeczowników osobowych na formy żeńskie. To chyba tylko kwestia determinacji, przekonania i wiary w to, że przedsięwzięcie musi się udać.

Z drugiej strony zastanawia mnie, co by się stało, gdyby na festiwalu prezentowany były projekty muzyczne w różnych stadiach rozwoju. Począwszy od fazy konceptu, poprzez częściową realizację, do stadium finałowego. Gdyby festiwale stały się bardziej laboratoriami pomysłów, miejscami eksperymentów, a nieco mniej miejscami prezentacji gotowych, zamkniętych, dopracowanych kawałków i utworów. Na przykład wyobraźmy sobie wydarzenie w formie „open mic”, na który zgłaszają się twórczynie i kompozytorki, które chciałyby przetestować swoje pomysły na „żywym zespole”. Tego wieczoru mają do dyspozycji jeden z zespołów muzyki współczesnej. Mogą zaproponować mu swoje pomysły, projekty w różnej fazie realizacji. Zespół na żywo interpretuje pomysły kompozytorek, a wszystkiemu pilnie przysłuchują się słuchaczki, które później zabierają głos w dyskusji, na równi z zespołem i twórczyniami.

Poza tym ciekawe byłoby wymyślenie nowych podziałów muzyki prezentowanej na festiwalach. Może już nie muzyka modernistyczna, współczesna, awangardowa, elektroakustyczna, minimalistyczna, konceptualna, akustyczna, artystyczna, popularna, elektroniczna, ale raczej muzyka do siedzenia, stania, chodzenia, spania, tańczenia, medytacji, jedzenia? Muzyka kategoryzowana w zależności od sposobu jej odbioru? Ale nie w taki sposób, żeby stała się tylko konsumowanym towarem, ale aby krytycznie angażowała się w naszą rzeczywistość i konstruktywnie ją komentowała. Zmuszając nas do myślenia i zmieniania rzeczywistości.

Subwersywna zdolność festiwali to też ich zdolność i do ciągłego wymyślania siebie na nowo. Każdego roku. Podczas każdej kolejnej edycji. Możliwość redefiniowania swojej tożsamości. Ciągłego odnawiania. Bieżącego reagowania na rzeczywistość. Zmieniania swojej formuły, organizacji, myślenia. Czy w przypadku festiwali jest możliwa taka regularna radykalna odnowa? Ale nie taka, która staje się tylko pustym hasłem, przykrywką dla zachowania dotychczasowego status quo, jak ma to miejsce w przypadku większości biennale sztuk wizualnych. Z pewnością tak! Z pewnością ułatwia ją płynność festiwali, ich instytucjonalna i finansowa iluzoryczność i elastyczność. Możliwość dostosowywania się, przekształcania, transformacji. Oczekujemy tego od nich bardziej niż od innych instytucji kultury, bo bardziej się z nimi zżywamy. Tworzymy z nimi silniejsze więzi i silniejsze, nawet jeśli tylko tymczasowe, wspólnoty.

 

Tekst: Monika Żyła

Ilustracje: Ul Pazniak

 Publikacja na licencji Narodowego Forum Muzyki.