Vintage-festiwal. Dni Muzyki Nowej 2018

Małgorzata Kęsicka / 15 lut 2018

Tak się złożyło, że dawno po krakowskim Sacrum Profanum, a dość niedługo po Dniach Muzyki Nowej w Gdańsku zajęłam się lekturą Rozmów i Esejów o Muzyce Współczesnej pod jednym tytułem Wszystko jest ważne, wydanych w ramach Sacrum Profanum 2017. Na festiwalu krakowskim byłam jeden dzień, na Dniach Muzyki Nowej – dni cztery. I nie o porównywanie tych dwóch imprez chodzi, tylko o te teksty. Krzysztof Pietraszewski we wstępie do książki Wszystko jest ważne porównuje muzykę współczesną, muzykę nową do zwierciadła obecnych czasów, ale też – dłuta. I dalej pisze Pietraszewski: „Festiwal nie może pozostawać obojętny na otaczającą rzeczywistość (…) powinien skupić w soczewce aktualne procesy i krytycznie na nie odpowiedzieć – tak programem, jak i formą”. Zadumałam się nad tymi zdaniami, dla jednych prawdziwymi, dla innych może tylko okrągłymi. Jak to było w przypadku Dni Muzyki Nowej w gdańskim klubie ŻAK? Było dłuto, było zwierciadło? Jeśli tak, co pokazało, co w kim wyrzeźbiło, a co zdemaskowało? Ja na przykład zobaczyłam w zwierciadle duchy. Ghost, tytuł koncertu Dominika Strycharskiego i Barbary Drążkowskiej idealnie, choć niezamierzenie wskazał lejtmotyw styczniowych DMN 2018. O duchach jednak za chwilę. Teraz o formie.

Przyznaję, miałam pewną niezgodę, a przynajmniej wątpliwość co do niektórych artystów na DMN – czy scena festiwalowa jest dla nich najbardziej naturalną, organiczną przestrzenią, czy nie występują tam trochę jak Indianie w rezerwatach. Weźmy na przykład duet Eric Chenaux & Norberto Lobo. Dwóch niedbale ubranych mężczyzn różnych narodowości, różnych pokoleń. Dwie gitary, dwa mikrofony, kilka kabli. Wszystko. Wirtuozowskie gitarowe granie wzbogacone o techniki nietradycyjne, w stylu Dereka Baileya, proste harmonie, chwytliwe, melodyjne piosenki śpiewane okrągłym falsetem Erica. Zdecydowanie intymne w charakterze wydarzenie, rodzaj postmodernistycznej poezji śpiewanej. Nie pamiętam, żeby Dni Muzyki Nowej kiedykolwiek były tak poetyckie jak osiemnastego stycznia 2018 roku. Czy potrzeba do tego wielkiej sceny, reflektorów, festiwalowych książek, programów, bilbordów i plakatów? Pewnie lepiej rozmawiałoby się Kanadyjczykowi z publicznością bez dystansu, jaki wytwarza scena. Gdy z zainteresowaniem słuchałam tych piosenek jak każde inne („It’s a song. It’s a song like many other songs”) tego świetnie rozumiejącego się, dwuosobowego organizmu, moja wyobraźnia uparcie przenosiła muzyków w niewielką przestrzeń klimatycznej knajpy („place like many other places”), a nawet gdzieś na ulice południa Europy.

Nie inaczej rzecz się miała w przypadku Susan Alcorn, kobiety przybyłej wprost i specjalnie z Waszyngtonu by w zwyczajnych, codziennych ciuchach, zwyczajnie i może jak co dzień wprawić w drgania metalowe struny swojego niecodziennego instrumentu. Susan grała, ale też zagadywała publiczność, opowieści przeplatając muzyką. Znowu niezwykle autentyczna sytuacja: kobieta dzieli się historiami swojego życia, dzieli się dźwiękami słów i dźwiękami instrumentu, a nas, publiczność dzieli od niej dystans sceny. Jak tu wejść w autentyczny dialog z artystką, dać się rzeźbić jej dłutu? Podobnie jak w przypadku portugalsko-kanadyjskiego duetu był to występ jednoosobowy, intymny w swej atmosferze, ale też w ogóle nie ostentacyjny, nie performerski, nie teatralny. Dojrzała pani w zwykłych ciuchach mogłaby nas, żakowską publiczność, zaprosić równie dobrze do swej przydomowej pracowni, pokoju, gdzie ćwiczy na swej gitarze, posadzić na dywanie, zaproponować herbatę, wpuścić psa, trochę pograć, trochę pokonwersować. To tyle o festiwalowym rezerwacie, o artystach wyrwanych z kontekstu.

Od dobrych kilkunastu lat obserwujemy wysyp festiwali. Czasów, gdy Warszawska Jesień była jedynym krajowym wydarzeniem poświęconym muzyce współczesnej nikt z nas już chyba nie pamięta. Nie tylko ilość, ale i forma festiwali wciąż ewoluuje. Można by żyć powietrzem po to by jeździć od festiwalu do festiwalu. Bieganie od koncertu do koncertu wymaga dużego, jeśli nie całkowitego podporządkowania swojej codziennej aktywności temu jednemu. Wieczorna joga odpada, bo siedzę na koncertach. Wyłączam telefon, nie ma mnie, ktoś inny musi wyjść z psem. Co daje słuchaczowi, świadomemu uczestnikowi życia muzycznego, kulturalnego taka koncertowa kumulacja? Nasycenie czy przesyt i zmęczenie? Żakowskie wydarzenie jest skromne, kameralne jeśli chodzi o realizację – nie wędrujemy z mapą po całym mieście szukając niczym w escape roomie nieoczywistych ukrytych miejsc, gdzie odbędzie się koncert.

 

Arnd Kai Klosowski, fot. Pawel Jóźwiak

 

Tutaj sprawa jest prosta: Sala Suwnicowa. Po prostu nie ma innej możliwości. Dni Muzyki Nowej szczególnie pod kuratelą Jakuba Knery chyba trochę drwią sobie z blichtru „festiwalowości”: owszem, są plakaty, bilbordy, chyba nawet unowocześnione logo, są karnety, są opaski na rękę. Jest mimo to jakaś prostota, skromność i oczywistość sytuacji: wiem, że przychodzę posłuchać muzyki, doświadczyć jej, zobaczyć ją, poczuć. Tylko tyle i aż tyle. Kurator Knera w nosie ma ilość lajków na jutubie, ilość wyświetleń, ba, części zaproszonych artystów nie uświadczy się na YT. Ile wyświetleń ma Eric Chenaux? Albo Susan Alcorn czy Arnd Kai Klosowski? Marcina Dymitera znamy lokalnie, niektórzy z nas pijają z nim herbatę, prowadząc arcyciekawe dyskusje, ale przecież nie jest to żadna spektakularna gwiazda. A jeżeli tak bardzo zależy nam na „nazwiskach”, to – biorąc pod uwagę medialny rozgłos – big star zimowej edycji DMN był Stefan Wesołowski nominowany do Paszportów Polityki 2017. Słowem: barwna plejada mikrokosmosu.

Jest coś, co mnie urzeka w festiwalowych „ciągach” DMN: publiczność. Są trójmieszczanie (gdańszczanie, gdynianie, sopocianie), których spotykam regularnie tylko na koncertach, głównie w Żaku. Mijamy się, rozpoznajemy twarze, czasem uśmiechamy się do siebie, wymieniamy mimochodem lub przy winku wrażenia. Tak powstają znajomości (tak, tak, panie Pikador!), których jednak motywem przewodnim jest muzyka z tu i teraz. Nieoczywisty, czasem chaotyczny line-up festiwali w klubie Żak gwarantuje, że każdego wieczoru spotkasz nieco inną grupę odbiorców. Jest też lokalny patriotyzm: chętnie przychodzimy na artystów z własnego podwórka, szczególnie, gdy spodziewamy się jakiejś niespodzianki („Emiter na gitarze” czy robiący zagraniczną karierę „rodzimy Stefan”).

„Zawsze istnieje pewna nieokreśloność co do tego, w jaki sposób i kiedy powraca coś, co ktoś kiedyś (…) napisał” to Michał Libera w rozmowie z Marcinem Barskim, zamieszczonej we wspomnianej już książce Wszystko jest ważne. Rozmowy i eseje… No więc teraz powracam do wątku duchów: Oliviera Messiaena, Astora Piazzoli, Kraftwerka, Louisa Andriessena a nawet Piotra z Grudziądza (sic!) czy Inuitów (pokazanych w słynnym dokumencie Nanuk z Północy Roberta Flaherty’ego z 1922 roku). Daje do myślenia, że przez cztery Dni Muzyki Nowej praktycznie każdy z artystów, każda z grup odnosiła się wykonywanym programem do dorobku przeszłości, sięgającego czasów Piotra z Grudziądza! Dacie na wiarę, że w wieku XXI, kiedy taki Johannes Kreidler już dawno nie zapisuje nic w kluczu altowym, wiolinowym czy basowym, my w Gdańsku w styczniu 2018 na Dniach Muzyki Nowej słuchamy Kwartetu na koniec czasu Messiaena? Wprawdzie w transkrypcji na pedal steel guitar. Pojawiły się też techno klimaty rodem z berlińskich gejowskich klubów lat 80., ale to już nie za sprawą Susan Alcorn, tylko Kaia Klosowskiego. I Melodie Andriessena z lat 70. (Strycharski & Drążkowska) czy bękarcie piosenki wczesnego Kraftwerka (Zeitkratzer). Susan Alcorn prezentuje gdańskiej publiczności tylko dwie własne kompozycje, reszta to sentymentalna podróż po historii życia artystki, opowiadającej anegdoty o swoich muzycznych inspiracjach: spotkaniu Piazzoli podczas studiów w Argentynie, o tym, jak jadąc na jakąś chałturę szeroką amerykańską autostradą zatrzymuje auto, by w bezruchu chłonąć Messiaena. I tymi swoimi inspiracjami karmi nas, imponując kunsztem gry na poziomo rozpiętych strunach gitary hawajskiej. Dominik Strycharski ripostuje Melodie Andriessena swoimi Harmoniami; Bastarda Trio improwizuje do tematów Piotra z Grudziądza, improwizuje świetnie, czarując monochromatyczną barwą klarnetów: in B i kontrabasowego w zestawieniu z wiolonczelą (nota bene, gra na niej specjalista wykonawstwa historycznego, Tomasz Pokrzywiński); Zeitkratzer reanimuje Kraftwerka i jego wczesny, niekoniecznie akceptowany przez zespół materiał; Wesołowski i Kaliński pogłębiają (?) i rozszerzają przekaz niemego czarnobiałego dokumentu udźwiękawiając go elektroakustycznie; Klosowski buduje przedziwne, ekscentryczne kolaże z nagrań na kasetach, mieszając techniczne beaty z nagraniami środowiskowymi, śpiewem ptaków, muzyką konkretną.

 

Stefan Wesołowski i Piotr Kaliński, fot. Pawel Jóźwiak

 

Cały festiwal stanowił dla dla mnie opowieść o tożsamości, o korzeniach. Ciekawe, że nagle prawie wszyscy poczuli potrzebę, by te korzenie, tę tożsamość zamanifestować. Skąd się wywodzę artystycznie, co i kto mnie ukształtował jako artystę… Tym samym ta edycja DMN wymieszała przeszłość z teraźniejszością, oddając bardziej hołd temu, co zostało już powiedziane i co zostało już napisane. Granice między Starym a Nowym zostały rozmazane, z jednej strony świetnie wyjść poza podziały i szufladki, z drugiej strony – stawiać granice czasem trzeba. Festiwal ma sens, jeżeli towarzyszy mu konkretna, sprecyzowana i konsekwentnie realizowana przez kuratora idea porządkująca i uzasadniająca zaproszenie takich a nie innych artystów, prezentujących taki a nie inny program. W przeciwnym wypadku przypadkowy odbiorca, a nawet posiadacz karnetu na wszystkie wydarzenia (koncerty, wystawy, performense, imprezy towarzyszące) nic w lustrze (muzyki współczesnej) nie zobaczy ani nic nie zrozumie z bezkształtnej, nieumiejętnie rzeźbionej dłutem bryle.

 

Małgorzata Kęsicka