Na bieżąco

Poruszając się wstecz #1. Nie mieć oczekiwań: Dym Records

Katarzyna Królikowska / 18 mar 2018

Cofanie się bywa niestosowne. Nie wypada iść wstecz, patrz do przodu! – zdaje się krzyczeć wszystko wokół. Ale my pozwólmy sobie na tą małą niestosowność, zatrzymajmy się na chwilę, spójrzmy za siebie. Cofnijmy dwa, trzy kroki i spójrzmy raz jeszcze. To najlepszy sposób, żeby opowiedzieć historię. I tak właśnie historie o muzyce, niezależnych labelach i inicjatywach chcę tutaj snuć. Oparte na emocjach, na energii prowadzących je osób – prawdziwych, niezależnych kuratorów muzycznych. Ze środka. Bez określonej formy. Historie z mojej półki z kasetami.

Numer jeden to Dym Records.

 

„Może to mieszanka zapomnianych nawyków z pyłem naszych zaginionych siedzib stanowi tajemnicę, w której trwa to, co minione.” (Walter Benjamin, Berlińskie dzieciństwo na przełomie wieków, tłum. R. Piotrowski, Aletheia 2010, s. 89)

 

Volksbad, dawna miejska łaźnia, pocztówka z 1920 roku, fot. Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna im. Z. Herberta w Gorzowie Wielkopolskim

 

Łaźnia Miejska (d. Volksbad) w Gorzowie Wielkopolskim (d. Landsberg) to niezwykle piękna, modernistyczna budowla, powstała w 1930 roku według projektu berlińskiego architekta Fritza Crzellitzera, twórcy późnej doby Bauhausu. Wyjątkowa, bo zachowana w świetnym stanie i dalej pełniąca funkcje użyteczności publicznej, choć nieco inne niż oryginalnie założone przez jej fundatora Maxa Bahra. Ten landsberski przedsiębiorca, człowiek bardzo dla miasta zasłużony, dał się poznać jako prekursor tego, co dzisiaj nazwalibyśmy odpowiedzialnością społeczną biznesu. W swojej fabryce założył kasę pożyczkową, budował domy pracownicze, zakładał dziecińce – pierwowzory przedszkola. Część jego gruntów zasiliła najstarszy park miejski w Gorzowie, powołał do życia Towarzystwo Akcyjne Opieki Społecznej, które zainicjowało działalność tzw. domu opieki społecznej, czyli ówczesnego domu kultury.

No tak, ale co modernistyczny budynek z początku poprzedniego wieku, choćby i piękny, oraz jego fundator, mają wspólnego z muzyką niezależną? Otóż całkiem sporo, bo zaczniemy tą historię niejako od końca, czyli od SEJFU.

I tak w drugiej połowie listopada zeszłego roku, na parterze gorzowskiej Łaźni Miejskiej, Mateusz Rosiński i Fabian Błauciak otworzyli SEJF. „SEJF to przestrzeń kreatywna zarówno dla poszukiwaczy, jak i tych, którzy odnaleźli już swoje pasje i chcieliby się nimi podzielić lub po prostu nas odwiedzić. (…) Inspirujmy się wzajemnie!”. Miejsca jest niewiele, trzy pomieszczenia, duże okno i sejf. Sejf w SEJFIE jest zawsze otwarty. Bo i takie jest to miejsce – niewiarygodnie wprost inkluzywne. Wchodząc do SEJFU czujemy się jakbyśmy wchodzili do domu. Jest swobodnie, jest bezpiecznie. Nie bez powodu SEJFOWI na instagramie towarzyszy hasztag #staysejf.

Mimo, iż miejsce dopiero się rozkręca (w planach są warsztaty, bajki z winyli dla dzieciaków, przeróżne spotkania, czy podstawy jogi), od początku prezentuje ciekawą, eksperymentalną ofertę muzyczną – w SEJFIE gościli już Maciej Maciągowski i Piotr Tkacz (jako 1/12 lata i z solowymi projektami), Patryk Daszkiewicz (dmszy), Club Alpino, SESJA, YAC. Regularnie sety didżejskie i kasetowe grają lokalsi, czyli m.in. Mateusz (wrong dials aka wd30) i Fabian, ISNT (Katarzyna Kwiatkowska, współzałożycielka kolektywów BTS – Behind The Stage i Oramics), Maciej Garczarek (który właśnie w SEJFIE zaczął grać sety z kaset magnetofonowych). Co chwila pojawiają się też nowe osoby, wpadające nierzadko przypadkiem i zostające na dłużej.

Swoboda i takie uczucie, które najlepiej oddaje słowo „domek” – tym właśnie jest SEJF. Czują to zarówno muzycy, jak i przypadkowi goście. Mateusz i Fabian wraz z sejfową przestrzenią oddają wszystkim chętnym kawałek siebie. To dzięki ich energii i bezpretensjonalności miejsce przyciąga mnóstwo kreatywnych osób. Zresztą ten kreatywny ferment czuć w Gorzowie podskórnie, Mateusz i Fabian po prostu znaleźli dla niego ujście. Bez presji, bez oczekiwań, bez jakiejkolwiek oceny. W SEJFIE każdy jest bezpieczny.

 

 

Muzyczna historia Mateusza rozpoczęła się jeszcze w rodzinnym mieście, kiedy jako piętnastolatek grał winylowe sety didżejskie i organizował pierwsze imprezy. Początek historii labelowej zaś to Please Feed My Records, powstałe w 2012 roku w Zielonej Górze. Wydawnictwo skupione głównie na lokalnych projektach, taka trochę koleżeńska zajawka, dzięki której wiele uszu zwróciło się na północny zachód Polski. Właśnie w Please Feed My Records wyszły pierwsze albumy Mateusza, wydawane jeszcze pod szyldem „rosiński”. Warto się wybrać w taką bandcampową podróż w czasie po katalogu tego labelu (ja mam ogromną słabość do bardzo surowego, gitarowego, piosenkowego albumu Live From Nowhere – 100 Ass Cactus, a Killer Is A Boy to prawdziwy, bardzo emocjonalny hit!).

Po trzech latach działalności i przeprowadzce do Gorzowa formuła wyczerpała się i przyszedł czas na nowe. Tak powstał Dym Records. Idea bardzo podobna – to label lokalny w tym sensie, że prezentuje muzykę inspirującą Mateusza, otaczającą go na co dzień, oraz jego własne albumy. I tak znajdziemy tutaj głównie pozycje wrong dials i dymowych przyjaciół. Formuła labelu jest płynna, nośnik nieistotny, często przypadkowy. Serie powstają i znikają. Najważniejsze jest przekazywanie emocji, dzielenie się energią. Nieważne, czy dzieje się poprzez kasetę, płytę CD, cd-r lub winylową (a wszystkie Dym ma na swoim koncie), podobnie jak nieistotne jest rozwijanie jakiejś filozofii wydawniczej. Mateusz wydaje co chce, kiedy chce i jak chce. Co więcej, gdy dostaje demo potrafi wprost powiedzieć autorom projektów, które mu się podobają, żeby wydali je gdzie indziej, bo inny label zrobi to lepiej. Choć zdarzają się i uparciuchy, które po prostu chcą być w dymowym katalogu.

 

Życie smutne też jest wesołe wrong dials, Dym Records (2016)

 

Do tej pory label ma na koncie 14 tytułów. Wśród nich kasety, które trzymam zawsze na półce blisko odtwarzacza (kupione na ostatnich świątecznych targach wydawnictw niezależnych w warszawskim Pardon, To Tu – taki sentymencik). To życie smutne też jest wesołe wrong dials oraz Samotnik The Human Elephant. Te dwie pozycje są dla mnie od zawsze komplementarne, choć z pozoru bardzo różne. Sądzę, że nieprzypadkowo zostały wydane w tym samym momencie (październik 2016), z pewnością zadziałała tutaj intuicja wydawcy. Życie smutne też jest wesołe to długie, snujące się kompozycje, takie wewnętrzne pejzaże ubrane w dźwięki. Czasem transowo-medytacyjne, czasem niepokojące i wyrywające słuchacza z kontekstu, momentami budzące nadzieję. Samotnik – projekt artysty pochodzącego z Chicago, mieszkającego długo w Berlinie, a obecnie w Gorzowie – to z kolei rodzaj songwriterskiego recyclingu. Zbudowany z sampli, w części z filmów Kieślowskiego, ma w sobie trochę ze słuchowiska, trochę z plądrofonii, trochę gitarowego brzmienia wymieszanego z zepsutym radiem. Do tego teksty: ironiczne, zdystansowane, absurdalne i prawdziwe. Zlepione skrawki papieru, większe i mniejsze, na których zapisały się fragmenty różnych strumieni świadomości. Różnych, traktujących jednak o tym samym. Bo też o tym samym są te dwa albumy. Smutek, samotność, depresja, strach. I te rzadkie, jaśniejsze momenty. A teraz uwaga – to nie są smutne rzeczy! Choć są. Dlatego, że życie smutne też jest wesołe. Jest też rzeką lub ściekiem, a podróż niepewna.

Katalog Dym Records to też piękne, płynące albumy Mateusza Późniaka ukrywającego się pod pseudonimem Mef, cudowne, całkowicie nieobliczalne żarty muzyczne Wojtka Krzyżanowskiego i Mateusza Rosińskiego występujących jako Facebug (koniecznie do złapania na żywo!), Tła Tutti Harp (niech tytuł mówi za siebie), kompilacje, splity i festiwalowe składanki. Naturalną konsekwencją prowadzenia labelu jest też prezentacja wydawanej muzyki na żywo. Tak było i tym razem. Mateusz i Fabian połączyli siły i wspólnie przez lata organizowali koncerty w gorzowskiej CKN Centrali – miejscu, które zasługuje na zupełnie osobną historię. Ich działalność została zauważona przez Miejskie Centrum Kultury, które zaproponowało im zorganizowanie festiwalu. Ta dość niecodzienna sytuacja umożliwiła narodziny Dym Festivalu, którego trzecia edycja już za chwilę, bo w maju.

Dzięki skromnemu finansowaniu zapewnionemu przez miasto i pełnej swobodzie kształtowania programu Mateusz ma wyjątkową możliwość zapraszania artystów, których sam chce usłyszeć. Zapytałam go, czy festiwal ma jakiś klucz, czy kolejnym edycjom towarzyszy myśl przewodnia. W odpowiedzi usłyszałam, że interesują go ludzie. Że zaprasza artystów, których chce poznać. Że liczy się „nie tylko dźwięk, ale co kieruje tymi ludźmi, że to wyłazi później w takiej formie”. Do tej pory gośćmi dwóch edycji Dym Festivalu byli: Lutto Lento, Niemoc, Poly Chain, Mchy i Porosty, Micromelancolie, Patryk Cannon, Jakub Lemiszewski, Old Spice, RRRKRTA, dj #6d757369636b, Verlake, wrong dials, Zumi, Tutti Harp, Mef, Fabian, DEES, DJ Morgiana, FOQL, VTSS, ISNT, Mss Vtk / TRACKs, Enchanted Lands, Benelux Energy, Yac, Wszystko (Mikołaj Tkacz), Próżnia, DJ Viagem ao Fim da Noite.

W tegorocznym programie zjawią się m. in.: NORMAL ECHO, UGORY, SIKSA, Aurebord, Fischerle, Teo Olter, MŁYN, Astma, Maciej Maciągowski, Iku KO, Filip Lech, Hania Piosik + wrong dials aka wd30, Wojtek Krzyżanowski, The Human Elephant, SzLa. To wszystko między 11 a 13 maja 2018.

Podobnie jak w SEJFIE, to głównie Mateusz jest odpowiedzialny za stronę muzyczną przedsięwzięcia, podczas gdy Fabian opracowuje rozwiązania techniczne. Jako, że festiwal wykorzystuje często nieoczywiste przestrzenie, aspekt ten bywa nie lada wyzwaniem! Festiwal się rozrasta, przyciągając z edycji na edycję coraz więcej odbiorców spoza Gorzowa. To jedna z najciekawszych, i, niezwykle rzadkich, inicjatyw prezentujących muzykę niezależną w konwencji festiwalowej w Polsce. Jednocześnie Gorzów to już stały przystanek podczas europejskich tras muzyków eksperymentujących.

Popiersie Maxa Bahra znajdujące się w gorozwskiej Łaźni Miejskiej, fot. Wikipedia

Ten tekst miał być o tym, że chłopaki robią Dym. Tymczasem okazało się, że gorzowskie sejfy są zawsze otwarte, pociągi po torach jeżdżą wstecz, a lokalny aktywizm realizuje się przez muzykę niezależną. Bo i owszem, chłopaki robią dym, Dym Festival, ale robią coś znacznie ważniejszego. Codzienną pracą, od podstaw, całkowicie oddolnie, zbudowali społeczność, która rozwija się wraz z nimi. Stworzyli inicjatywę, która, na skalę Polski, jest fenomenem. Nad tym wszystkim unosi się duch Maxa Bahra, landsberskiego przedsiębiorcy. Jego popiersie wita nas na wejściu do Łaźni Miejskiej. Czasem ktoś mu tu świeczkę zapali.

Zapytałam Mateusza również o to, czy czuje się lokalnym kuratorem muzycznym – w sensie odpowiedzialności za kształt tego, co w Gorzowie i z Gorzowa słychać – i czy realizuje jakąś misję. Powiedział tak: „Na pewno coś kreujemy, ale nie na siłę, kreujemy naturalnie, robiąc po prostu swoje. A że jakichś ludzi to przyciąga, zaczynają się tym interesować to jest najlepsza nagroda. To, że to wszystko przychodzi organicznie, znajduję najbardziej cudownym. Że nic nie oczekuję w zamian. Fajnie, że nie ma tego wyścigu, żeby się gdzieś przebić. Nie, my żyjemy pomału, po swojemu. Tak samo robimy to wszystko co robimy – po swojemu. Bez tego ciśnienia. Bo kiedy pojawiają się jakieś oczekiwania, to ciśnienie, to zżera twoją naturalną energię. Niepotrzebnie. I to po prostu samo wraca. Organicznie. Festiwal, to miejsce [SEJF], to jesteśmy my. W stu procentach. Komuś pokazuję mój świat, komuś się to podoba.”

Więc jest to historia o tym, że trzeba robić swoje. I nie mieć oczekiwań.

 

Katarzyna Królikowska