CoCArt 2018 – transowy, nieokiełznany, odważny

Emilia Stachowska / 31 mar 2018

CoCArt Festiwal zawsze postrzegałam jako wydarzenie niezwykłe: z jednej strony zlokalizowane w malowniczym mieście, z drugiej zaś dalekie od splendoru i medialnego rozbuchania. Tym festiwalem interesuje się każdy, kto wie, czego szuka – raczej rzadko trafia się tu z przypadku. Jeśli jednak już ktoś trafi na CoCArt zawsze dostanie to, czego potrzeba. Niezbyt często zdarza się uczestniczyć w tak nietypowym przedsięwzięciu, które jest zarówno kameralne, niezwykle subtelne, jak i w stu procentach dopracowane, trafiające w gusta najbardziej wybrednych słuchaczy. Miałam okazję przekonać się o tym już kilka lat temu, przyjeżdżając do Torunia na siódmą edycję CoCArtu, kiedy w ciągu zaledwie dwóch dni można było usłyszeć takich artystów jak Duy Gebord, RSS Boys oraz Ter – według mnie to jedni z najciekawszych artystów, jeśli mowa o współczesnej rodzimej muzyce eksperymentalnej. Od początku istnienia festiwalu w roku 2008 na scenach toruńskiego Centrum Sztuki Współczesnej oraz (legendarnego) klubu NRD pojawiło się mnóstwo artystów, których nazwiska były wówczas i nadal pozostają szalenie ważne, jeśli mowa o polskiej elektronice, stroniącej od niebanalnych rozwiązań. Dla przykładu: w ramach pierwszej edycji imprezy zaprezentowali się między innymi Job Karma oraz C.H. District, następnie zagrały Karpaty Magiczne, a w późniejszych latach także Piotr Kurek, Wilhelm Bras, FOQL, Bartek Kujawski oraz We Will Fail i Stara Rzeka. Nie inaczej było również podczas tegorocznej odsłony festiwalu, wzbogaconej o różnego rodzaju wydarzenia towarzyszące (na przykład projekcja filmu Słyszeć więcej). Po kolei.

Dziesiąta, jubileuszowa edycja CoCArt Festiwal, odbyła się w dniach 8–11 marca, tradycyjnie na terenie CSW oraz „po godzinach”, czyli po części oficjalnej, w lokalu NRD. Podzielony na trzy dni program obejmował nie tylko występy instrumentalistów i live acty, ale też warsztaty oraz spotkania z inspirującymi osobowościami: entuzjastami muzyki, którzy na co dzień zajmują się nią od strony wydawniczej, często więc zahaczają także o kwestie związane z marketingiem oraz public relations. Wszystko rozpoczęło się jednak od otwarcia wystawy plakatów, które w latach 2008–2018 reklamowały toruńską imprezę. Cel był prosty: upamiętnienie ostatniej dekady, która w Centrum Sztuki Współczesnej upłynęła pod znakiem eksperymentów, przekraczania dźwiękowych granic, rozszerzania horyzontów i, najzwyczajniej w świecie, dobrej atmosfery, generowanej przez unikatowe występy, często zbliżające się do performansu. Dodatkowo można było prześledzić proces rozwoju CoCArtu, a pośrednio wyciągnąć wnioski na temat tego, co na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat działo się w środowisku rodzimej oraz zagranicznej elektroniki. W moim odczuciu festiwal cały czas trzymał rękę na pulsie, znajdując miejsce nie tylko dla legend, ale też dla zjawisk nowych i artystów rokujących. W Toruniu często odbywały się koncerty muzyków zbierających wkrótce potem bardzo pozytywne recenzje i występujących również poza granicami kraju. Inauguracja wystawy miała oprawę dźwiękową w postaci przygotowanego na tę okazję DJ setu projektu Trzaski – niestety, chyba najmniej wypromowanego wśród uczestników festiwalu, przez co frekwencja nie była zbyt wysoka.

 

fot. Dawid Paweł Lewandowski

 

W tym miejscu trzeba wspomnieć o pewnym mankamencie, który dał się we znaki chyba każdemu, kto odwiedził CSW właśnie ósmego marca – odniosłam wrażenie, że dzień ten przez organizatorów został potraktowany nieco po macoszemu, przez co zainteresowanie wystawą i wspomnianym setem nie było zbyt duże. W godzinie oficjalnego rozpoczęcia w Centrum Sztuki Współczesnej było całkiem pusto i niełatwo było wychwycić, że właśnie rozpoczął się tu jeden z ciekawszych małych festiwali w kraju. Atmosferę można określić jako niezwykle lokalną i niezobowiązującą, co nie byłoby minusem, gdyby nie fakt, że wśród uczestników znajdowały się też osoby przyjezdne, wybierające się do Torunia stricte na CoCArt. Nie ukrywam, że byłam dość zdezorientowana, kiedy pierwszego dnia festiwalu okazało się, że część właściwa startuje dopiero nazajutrz (oczywiście, ósmy marca nie był dniem biletowanym, ale pojawiał się na plakatach oraz w każdej notce prasowej). Niedopatrzenie to jednak zupełnie traci na znaczeniu, kiedy weźmie się pod uwagę poznawczy charakter wystawy, niezwykle cenny dla stałych bywalców imprezy, jak i osób, które pojawiły się na niej po raz pierwszy oraz przyjemną scenerię samego setu didżejskiego, który naprawdę świetnie pasował do kawiarnianych warunków, znacznie odbiegając od klubowej stylistyki. Wtedy też pomyślałam, że tego typu spotkania są naprawdę świetne – przytłumione światło, przyjemne aromaty unoszące się w powietrzu, nic nie rozprasza uwagi, spokój i muzyka na wyciągnięcie ręki.

Skoro mowa była o minusach organizacyjnych, wypada wspomnieć też o plusach, a do tych bez wątpienia zaliczyć trzeba samo miejsce, w którym impreza się odbyła. Nie jestem mieszkanką Torunia i bywam w tym mieście dość rzadko, jednak znam je na tyle, aby z pełnym przekonaniem stwierdzić, że nie można wybrać dla CoCArtu lepszej lokalizacji. Gdzie bowiem łatwiej przyjmie się festiwal – którego jednym z głównym zadań jest wyznaczanie nowych trendów, poszukiwanie innowacyjnych rozwiązań i przedstawianie oryginalnych patentów – jak nie w Centrum Sztuki Współczesnej? Jest ono na dodatek ciekawie zaprojektowane, świetnie wyposażone i przestronne, a przy tym ujmująco minimalistyczne. Tego typu brzmienia sprawdzają się idealnie właśnie w podobnych pomieszczeniach: niby sterylnych, ale zarazem swoiście ciepłych, bezpiecznych i przyjaznych. W przypadku toruńskiej imprezy, lokalizacja zdaje mi się metaforą brzmień, jakie gości – tym bardziej, że CSW stanowi ona świetny kontrast do NRD, w którym odbywają się after party. Najpierw jest więc oficjalnie i elegancko, później zaś klubowo, spontanicznie i duszno. Nie bez znaczenia jest także sama aranżacja festiwalowej przestrzeni: w galeryjnej sali pojawiły się wygodne poduchy i kanapy, które umożliwiały wyciszenie oraz introwertyczną kontemplację występów; NRD nastawione było zaś na dobrą zabawę, kumpelską atmosferę i parkietowe pląsy. Wszystko się zgadza, nikt nie może być zawiedziony!

 

Radar, fot. Dawid Paweł Lewandowski

 

Drugi dzień CoCArt to już właściwa część programu, zbudowana z czterech koncertów. Na scenie, kolejno od godziny 20:00, pojawili się: Radar z gościnnym udziałem Wojciecha Jachny, Pink Park wzbogacony o wizualizacje kinoMANUAL, Julian Sartorius i Księżyc – artyści i projekty, których nie trzeba przedstawiać miłośnikom folku oraz eksperymentalnej elektroniki, skoncentrowanej na niecodziennych formach i poszerzaniu schematów. Większość tych występów zawierała sporo akcentów instrumentalnych, na co łatwo było się przygotować, sprawdzając biografie muzyków, czy też śledząc ich wcześniejsze (oraz równoległe) poczynania. I tak oto, Radar tworzony przez Krzysztofa Topolskiego (nagrywającego również jako Arszyn) oraz Roberta Skrzyńskiego (Micromelancolié) zaproponował szalenie transową mieszankę elektroakustyki, krautrocka i elektronicznych podrygów, wśród których na pierwszy plan nie wybijały się syntezatory, ale wiodąca perkusja. Trudno mi ocenić, w jakim stopniu występ był wcześniej przygotowany, a w jakim improwizowany na żywo, ale wszystko rozwijało się bardzo dynamiczne. Jednocześnie wszystkie elementy doskonale ze sobą współgrały, dzięki czemu każdy nowy (choćby i śmiały) ruch sprawiał wrażenie, jakby naturalnie wynikał z poprzedniego, nie powodując u słuchaczy uczucia dysonansu, lecz raczej narastającego zainteresowania dalszym tokiem wydarzeń. Wydarzeń tych było natomiast niezwykle dużo, bowiem tempo raz pędziło w bliżej niesprecyzowanym kierunku, innym razem rytualnie pulsowało, a w jeszcze innych miejscach wchodziło we wręcz dubowe przestrzenie, pozwalając się zatrzymać i złapać głęboki oddech. Zwrotów akcji było niemało, ponieważ Topolskiemu i Skrzyńskiemu towarzyszył Jachna, wprowadzający swą grą na trąbce sporo zamieszania: kiedy całość nabierała rozbujanej płynności, w najmniej oczekiwanym momencie przełamywał on strukturę proponując bardziej wymagające rozwiązania. Ostatecznie Radar zaoferował uczestnikom festiwalu ciekawą podróż, która w pewnych momentach skręcała w niezbadane rejony, aby w końcowej fazie udowodnić, że czasem nie warto precyzyjnie określać celu wyprawy.

 

„Kajtek” from Aga Jarząb on Vimeo.

 

Kolejne występy również zawierały w sobie sporą dozę tajemniczości, choć trzeba zaznaczyć, że wrażenie to raz szło w parze z uczuciem spokojnego dryfowania w ustalonym tempie, innym razem z utratą kontroli, poprzez skupienie na energii, witalności i mocu w czystej postaci. Przykładem niech będzie występ Pin Park, czyli duetu Macieja Polaka i Macieja Bączyka (Kristen / Małych Instrumentach), który zaproponował krautowe wariacje z syntezatorami w roli głównej. Towarzyszyły im wizualizacje miksowane na żywo przez Agę Jarząb, wrocławską artystkę specjalizującą się w filmie animowanym i reprezentującą kolektyw kinoMANUAL. Kooperacja tej trójki zyskała na sile dzięki temu, że działa się w samym środku sali, wśród uczestników festiwalu, umożliwiając przez to nową formę odbioru – pozbawioną sceny, bez barier między nadawcą i odbiorcą oraz zawężającą przestrzeń do centralnego miejsca akcji. Projekt wyróżniały użyte media, bowiem muzycy skupiają się na możliwościach syntezatorów analogowych (Polak zajmuje się także ich renowacją), a Aga Jarząb sięga po analog w formie graficznej, pełnymi garściami czerpiąc z motywów i rozwiązań, które charakterystyczne są dla takich dziedzin, jak film non-camerowy, animacja rysunkowa, czy też found footage. Połączenie dźwięków i grafiki w takim wydaniu robi naprawdę niesamowite wrażenie – tym bardziej, że również tutaj trudno określić, który ruch został przygotowany, a który uczyniono spontanicznie. Podobnie sprawa wyglądała z dwoma ostatnimi koncertami tego wieczora – zarówno Julian Sartorius, jak i Księżyc, oscylowali między zaplanowanym performansem, a żywiołowością i improwizacją, zawsze jednak imponując perfekcją, wyczuciem i doświadczeniem.

 

WIDT, fot. Dawid Paweł Lewandowski

 

Trzeci (i ostatni) dzień CoCArt Festival był w moim odczuciu o wiele bardziej różnorodny i odważny, można by nawet powiedzieć: „graniczny”. Przekaz każdego z występów cechował się ogromną mocą, a w niektórych przypadkach można mówić nawet o kontrowersyjnym charakterze. I właśnie ona stanowiła chyba wspólny mianownik wszystkich propozycji zaprezentowanych w CSW 10 marca, które choć penetrowały skrajnie różne stylistyki, to cechowały się wyrazistością, brakiem kompromisów oraz zawłaszczaniem całej przestrzeni. Występy zostały ułożone tak, aby stopniowo pobudzać apetyt publiczności – zaczęło więc od spokojnego, kameralnego, choć bardzo angażującego koncertu Güntera Schlienza. Podobnie jak Pin Park, wybrał on lokację w samym sercu festiwalowej sali, aby następnie ustąpić miejsca Antoninie Nowackiej i Bogumile Piotrowskiej, ukrywającym się pod szyldem WIDT. W tym momencie muszę otwarcie i szczerze przyznać: nie jestem pewna, czy kiedykolwiek wcześniej miałam do czynienia z tak psychodelicznym i bezkompromisowym przedsięwzięciem. Początkowo nie wiedziałam w ogóle, w jakich kategoriach odbierać to, co zaprezentowały Nowacka i Piotrowska, później jednak zorientowałam się, że to właśnie ich propozycja wywołała u mnie największe – choć momentami skrajne – emocje. Artystki nieustannie balansowały między zawłaszczaniem wszystkich jego zmysłów a dekoncentrowaniem odbiorcy i niezależnie od intencji w danym momencie, efekty zapadły w pamięć na długo, pozostawiając w głowie szumy, szmery i gonitwę myśli.

 

 

Gonitwę tę odrobinę uspokoiła i zatrzymała austriacka formacja Radian – chyba najbardziej koncertowa z tych, które gościły podczas dziesiątej edycji CoCArtu. Zafundowała ona łuchaczom lekką i orzeźwiającą wycieczkę po (ponownie!) krautrockowych i postrockowych pejzażach, nastawiona na detale i nieoczekiwane eksplozje, ale zachowującą płynność przez cały czas. To był doskonały przedsmak tego, co zaprezentowali artyści z przytupem zamykający cały program, czyli weterani Piotr Połoz i Bartek Kujawski, od niedawna tworzący wspólnie pod nowym szyldem. Tsvey było mięsiste, ostre, szalone, nieokiełznane, połamane i konkretne, choć przy tym rytmiczne, melodyjne i zapraszające do parkietowego szaleństwa. Nie bez znaczenia jest tutaj fakt, że to właśnie na tym występie cocartowa publiczność ruszyła pod scenę, zaproszona do spontanicznej zabawy. Nie ukrywam też, że gdybym miała wybierać najlepszy punkt tegorocznej odsłony imprezy, wskazałabym właśnie Tsvey, z sukcesem zachęcającego do dalszych klubowych poszukiwań, które płynnie przeniosły się do NRD, gdzie tej nocy nieźle hulało oficjalne after party.
Kończąc relację, pragnę zwrócić uwagę na jeszcze jedno wydarzenie, które miało miejsce w ramach CoCArt 2018, a które nie było związane z częścią koncertową: spotkanie dyskusyjne połączone z prezentacją wytwórni Requiem Records. Nikt tak pięknie nie opowiada o prowadzeniu labelu, pomysłach na promocję muzyki, etapach jej wydawania i po prostu o samej muzyce, jak założyciel tej oficyny, Łukasz Pawlak. Rzadko można spotkać ludzi z tak ogromną pasją, która owocuje tak doskonałymi przedsięwzięciami, warto więc docenić twórców festiwalu za to, że do takich osób docierają, pragnąc przedstawić ich działalność i zauważając siłę w niszowych inicjatywach. Gdybym miała stos pieniędzy, kupiłabym wszystko, co ukazuje się w Requiem Records – przekrojowy katalog wytwórni jest bowiem wzbogacony o intrygujące, czasem poruszające, a czasem zabawne, historie stojące za każdym z pięknie wydanych albumów.

Podsumowując: czy dziesiąta edycja CoCArt była interesująca? Zdecydowanie. Czy można żałować, że się ją ominęło? Jak najbardziej. Czy poznałam dzięki festiwalowi coś nowego? Tak – na przykład to, że mam jakieś granice, jeśli chodzi o przyswajanie dźwięków, oraz że ich przekraczanie bywa całkiem ekscytującą przygodą.

 

Emilia Stachowska