Dźwiękowa Terapia Przesiedleńca

Richard Johnson , tłum. Wojciech Barczyński / 6 paź 2015

Bez wątpienia wielu się ze mną nie zgodzi, ale zawsze uważałem Kraków za świetne miejsce zarówno dla rozwoju muzyki niezależnej, jak i dla samych muzyków. Jak w większości miast, znajdziemy tu grupy wzajemnej adoracji, ale ludzie związani z tworzeniem muzyki, która interesuje mnie najbardziej, zawsze zdawali się być otwarci na różne formy współpracy z innymi artystami. Z pewnością nie nazwałbym siebie muzykiem, ale jestem bezpośrednio związany z lokalną sceną muzyki improwizowanej przez różne formy działalności, włącznie ze współtworzeniem grupy Theme, i nigdy nie spotkałem się z odmową przy propozycjach współpracy z ludźmi stanowiącymi trzon tej sceny. Michał Dymny, Tomek Chołoniewski, Philip Palmer i inni z chęcią brali udział w koncertach, które pomogałem zorganizować, nie tylko Theme, ale również gdy do Krakowa przyjeżdżali Hannis Brown, Jean-Hervé Péron i Zsolt Sőrés. Pomagali również przy organizacji wydarzeń i zawsze reagowali pozytywnie na wszystkie zaproszenia i propozycje. Dzięki temu powstały idealne warunki dla artystów postrzeganych jako twórcy tzw. „trudnej” muzyki, a krakowski mikrokosmos improwizatorów z różnych środowisk tworzy jeden kreatywny kolektyw ludzi odważnie wyłamujących się ze swoich przyzwyczajeń, rzucających wyzwanie sobie i publiczności. Charakteryzuje ich zawsze orzeźwiająca otwartość.

Przykładowo, nigdy nie zapomnę tego jak Phillip Palmer z DM&P Trio sprostał wyzwaniu i zagrał na saksofonie stojąc w metalowej beczce podczas występu Jean-Hervé Péron/Art-Errorist w Klubie RE. To wydarzenie idealnie oddaje ducha tej maleńkiej społeczności muzyków. Jednocześnie absurdalne, efektowne i powalające, wyraźnie pokazało jak bardzo otwarty potrafi być każdy z nich, gdy zajdzie potrzeba. Choć sam był zaskoczony tym, co się stało, oto co Philip miał do powiedzenia po fakcie: „Miałem wystąpić gościnnie w drugim secie, więc nie spodziewałem się, że Jean-Hervé Péron podejdzie do mnie z gitarą jeszcze przed początkiem koncertu i każe nauczyć się dość skomplikowanej ballady ze słuchu. Specjalnie wrzucił ją w środek setu, tuż po dłuższym fragmencie z wykorzystaniem piły łańcuchowej. Nie byłem w stanie zapamiętać tego cholerstwa, ale jakoś dałem radę. Podejrzewam, że specjalnie mnie wkręcał, żeby zobaczyć, jak zareaguję. Gdy wszedłem na scenę zaliczyliśmy falstart, bo on sam zapomniał jak to leciało. Jeszcze bardziej się wkurzyłem. Nie pomagało mi to, że stałem w beczce pełnej trocin. Gdy wreszcie zaczęliśmy grać byliśmy umówieni, że po drugim refrenie zacznę grać bardziej agresywnie, ale byłem taki zły, że rozwaliłem jego balladę już po pierwszym. Chyba nie był zadowolony, bo gdy później podszedłem do niego podczas ładowania sprzętu do vana, popatrzył na mnie ze wściekłością i stwierdził, że zjebałem jego piosenkę. Do dziś nie wiem, czy mówił serio. Oczywiście publiczność myślała, że to zaplanowana część występu. I w pewnym sensie tak było.”

Oczywiście w Krakowie działa wielu różnych muzyków, z częścią z nich mam dobre doświadczenia, ale to artystów improwizujących i tworzących „trudną” muzykę z czasem poznałem osobiście i to oni grają rzeczy, które najbardziej mnie interesują. Gdy pojawiłem się w cudownym mieście Krakowie początkowo poznawałem ich dzięki Marcinowi Barskiemu, który wraz z Łukaszem Szałankiewiczem (a.k.a. Zenial) prowadził wytwórnię AudioTong. Dziś by coś sobie przypomnieć muszę dokonać cudu rozstąpienia morza oparów alkoholu w mojej głowie, by wreszcie sturlać się z wysokości kilku pięter do zniszczonej piwnicy, jaką stała się moja pamięć, ale to właśnie Marcin zaprowadził mnie do Świętej Krowy na „Open Sessions” Michała Dymnego oraz prezentacje Rafała Mazura w Centrum Solvay. Oba te miejsca były równie prawdopodobnymi, co nie niemożliwymi scenami dla takich występów, ale w równym stopniu były wzniośle gościnne. Pomiędzy pseudo-artystowską i zadymioną, piwniczną ciasnotą Świętej Krowy i surową, relatywnie bardziej przepastną przestrzenią Solvay, improwizujący muzycy Krakowa mieli dwa stałe punkty, w których mogli w pełni swobodnie wyrażać siebie. Kontrast między tymi miejscami mówił wiele o samych muzykach, jeśli nie o muzyce, którą tworzyli. Nie śmiałbym nazwać siebie ekspertem w czymkolwiek, a już szczególnie w analizie ciągle żywej, krakowskiej sceny muzycznej, ale prawie każdy koncert, na którym byłem był dla mnie jak rozżarzona lawa wstrzyknięta prosto w żyłę. A przecież wszystkie wspaniałe rzeczy, albo aspirujące do tego miana, powinny sprawiać takie wrażenie.

W Wielkiej Brytanii doświadczyłem czegoś zupełnie innego. Choć mieszkałem na tyle blisko Londynu, by stał się dla mnie życiodajnym źródłem muzyki na żywo, w moim rodzinnym mieście Herne Bay i jego okolicach działo się pod tym względem niewiele. Właściwie to działo się tak mało, że razem z kilkoma znajomymi po prostu sami zaczęliśmy działać. Na szczęście punk zaszczepił w nas filozofię „zrób to sam”. Dlatego krakowska scena improwizacyjna tak mocno do mnie przemawiała. Pomimo tego, że tworzący ją muzycy pochodzili z bardzo różnych środowisk (od wszechstronnie wykształconych po kompletnych samouków, którzy ewidentnie potrafili niewiele, ale czuli, że muszą jakoś siebie wyrazić), wszystkich napędzał ten sam etos i wrażliwość, którą widziałem w punku. Oczywiście ta sama wrażliwość napędzała też free jazz i wszystkie inne nieposkromione, czy też, z braku lepszego określenia, „czyste” lub „nieskażone” formy muzyczne, ale nie byłem z nimi związany osobiście i mogę mówić tylko o swoim doświadczeniu. Wypowiadanie się na temat innych gatunków byłoby nieuczciwością, a tej widzę wystarczająco dużo w muzyce i jej krytykach. A skoro o uczciwości mowa, to nie brak jej muzykom, o których wspominałem. Czy to w przypominających intensywność Pollocka dźwiękowych atakach nieodżałowanych DM&P, gitarowej ekwilibrystyce Dymnego, mieszankach elektroniki i nagrań terenowych Konrada Gęcy czy występach Sympli Romatikó, w stylu zarezerwowanym dawniej dla DM&P, w połączeniu z performansem i czasem krautrockowym, odwróconym tripem w sam środek czarnej dziury.

Nigdy nie uważałem, by muzycy mieli obowiązek poszerzania horyzontów słuchacza, czy coś w tym stylu. To zawsze jest dwustronna wymiana. Wszyscy artyści godni tego określenia powinni tworzyć sztukę, która ostatecznie uszczęśliwia ich samych, a jeśli im się to nie udaje, to śmiem twierdzić, że nie powinni oczekiwać, że inni będą czerpać radość z ich twórczości. Oczywiście to, czy horyzonty zostały poszerzone, jest zmartwieniem tylko i wyłącznie słuchacza. Jeśli o mnie chodzi, to każda muzyka, dobra lub zła, poszerzyła moje horyzonty, niezależnie od zamierzeń muzyków. Co robi na mnie szczególne wrażenie w krakowskich improwizatorach, to ich umiejętność do tworzenia rzeczy bardzo osobistych, ale jednocześnie wystarczająco ekspresyjnych, by rezonowały na zewnątrz. Jeśli lokalna scena wydaje się hermetyczna, to trudno, ja odbieram ją inaczej. Jak już wspomniałem, tworzą ją muzycy otwarci na nowe możliwości. Jeśli to, co robią w jakimś stopniu wydaje się niestrawne lub trudne, to wina leży po stronie odbiorcy, a nie samych muzyków. Niezależnie od pozorów, sama muzyka (a to jest muzyka, a nie ściana hałasu, jak wielu zdaje się uważać) jest warta całkowitego zanurzenia się w niej. Jak w przypadku każdej muzyki improwizowanej, nie ma gwarancji, że efekt będzie zadowalający, ale światy wskrzeszone przez Dymnego, Chołoniewskiego, Owczarka, Kolokola, Gęcę, Chikmakova i ich wielu towarzyszy, również z zagranicy, są napędzane przez wszechogarniające napięcie, od którego nie można się uwolnić.

Krakowska społeczność improwizatorów jest złożona z unikatowych osobowości, a każdą z nich, podkreślam po raz kolejny, ukształtowało inne środowisko, również muzyczne. Ta różnorodność jest kluczowa dla jej działania. Wiele mówi o nich to, że akceptują siebie nawzajem, choć ich środowisko może na pierwszy rzut oka wydawać się zunifikowane i motywowane tą samą wizją realizowaną podczas kolejnych wspólnych występów. Rzekłbym, że wszystkie największe grupy działały pod tym względem właśnie tak, niezależnie od metod czy form przekazu. Działa tu niesamowita chemia, a równie cudowne mogą być doznania podczas ich występów. Od czasów „wczesnych” regularnych koncertów w Świętej Krowie i Centrum Solvay wiele się zmieniło, łącznie z tym, że nie mogę już uczestniczyć w tak wielu występach ze względu na wiele innych życiowych zobowiązań, ale większość z wymienionych muzyków nadal gra często lub organizuje koncerty w mieście i okolicach. To, że nadal robią swoje i zupełnie nie przejmują się popularnością i podobnymi przyległościami również dobrze im służy. Dziś nie widuję ich tak często jak kiedyś, ale wiem, że zawsze czeka mnie coś ekscytującego, gdy już uda mi się dotrzeć na ich występ. I to mi kurwa wystarczy.

Richard Johnson
przeł. Wojciech Barczyński