Audio Art 2016

Łukasz Kozak / 24 sty 2017

18 listopada

Mój Audio Art rozpoczął się w Żarówka Cafe. Spośród postawionych w piwnicy kawiarni instalacji największe wrażenie zrobiła na mnie praca 100 minutes of 4’33 autorstwa Nurt Art Group. W pierwszej chwili byłem wrogo nastawiony, 4’33” zbyt często funkcjonuje w formie sztuki jarmarcznej. Nie ma nic złego w zabawianiu publiczności, problem pojawia się, gdy wymowa wykonania ogranicza się do zwietrzałego novelty act. 100 minutes… dokumentuje wiele interpretacji Cage’owskiej ciszy. „Reporterski” charakter prezentacji, punkowa skromność (projekcja na zbyt małym w stosunku do obrazu ekranie) i bezpretensjonalność instalacji ułatwiają odbiór. 4’33″ gra z powagą i ironią, ale nie jest ani poważny ani ironiczny.

(Ciekawostka: na YouTube jest około 280000 wykonań 4’33”. To, że w tej sytuacji udało się autorom instalacji powiedzieć coś ciekawego, jest dużym osiągnięciem).

Przed koncertami obejrzałem i przesłuchałem holograficzną instalację Solaris 2 Nastii Vorobiovej. Była to udana etiuda technologiczna, pozwalająca z dużym optymizmem patrzeć na przyszłość artystki. Pierwszy performans wieczoru, utwór Steliosa Manousakisa Hertzian Field #2, opierał się na manipulowaniu polem elektromagnetycznym wytworzonym przez artystę za pomocą trzech nadajników WiFi, a zmiany w jego wnętrzu przekładane były na dźwięki. Hertzian Field #2 to utwór o wyraźnym wydźwięku ekologiczno-filozoficznym. Pokazuje, że infosfera jest realnym, dającym się zmierzyć obiektem fizycznym, z którym możemy wchodzić w interakcje. Wytwarzanie dźwięku bez dotykania czegokolwiek, bez związanej z tym ekspresji dźwiękowej przypomina nam o tym fakcie, w czytelny sposób kwestionując oczywistość związku gestu i dźwięku.

Po Manousakisie wystąpił duet KET. Tworzący go Thomas Bjelkeborn i Koray Tahiroglu zagrali solidny set, bogaty w intensywnie przetworzone nagrania terenowe, przywodzący na myśl twórczość Coil, Nurse With Wound, czy Łukasza Szałankiewicza. Podobnie jak Manousakis, KET podjęli kwestię produkcji dźwięku. Ich gesty w bardzo odległy sposób były skorelowane z tym, co dochodziło z głośników. Częściowo wynika to z laptopowego charakteru wykonania, jak i ze sposobu, w który duet zdecydował się rozwiązać problem opóźnienia w przetwarzaniu gestów na dźwięki. KET nie dba o to, by widownia (słuchownia?) miała poczucie bliskości między gestem i jego rezultatem brzmieniowym. Kontrola nad wykonaniem nie musi oznaczać natychmiastowej reakcji.

Ostatnim punktem wieczoru był this place, another place – piękny utwór Evy-Marii Houben na taśmę i puzon w wykonaniu Rishina Singha, którego oś stanowi skupienie na barwie i łączenie różnych przestrzeni dźwiękowych. W Polsce podobne idee rozwija między innymi Konrad Gęca. W Bunkrze Sztuki odbyło się czwarte wykonanie tego utworu. Każde kolejne jako dźwiękowego tła dla puzonu Singha używało nagrań poprzednich (pierwsza realizacja odbyła się bez takowego). Wykonawca this place… każdorazowo dokonuje wyboru, które nuty z partytury wybrzmią. Singh grał niewiele. W wielu momentach skupienie słuchaczki/ słuchacza zatrzymywało się na przypadkowych brzmieniach (najczęściej krakowskiego kaszlu). Obserwowałem reakcje publiczności. Jedna ze słuchaczek siedziała skoncentrowana w intensywnym oczekiwaniu na wydarzenie, które nie następowało. Inna, siedząca tuż obok, spała. Trzecia po koncercie sarkastycznie domagała się bisu. Z pewnością spora część widowni nie odczytała wątku przeszczepiania przestrzeni dźwiękowych. Dostali za to doświadczenie gry z oczekiwaniami i przyzwyczajeniami w odniesieniu do wykonania utworu muzycznego. Mam wrażenie, że krytyczny potencjał tego rodzaju prac jest coraz mniejszy, chociaż sporo zostało do zrobienia.

Rishin Singh, for mikołaj zając

Rishin Singh, fot mikołaj zając

19 listopada

Postępujące przez dzieje ludzkości przyspieszenie wytwarzania i przepływu informacji (określane przez Roberta A. Wilsona mianem Jumping Jesus Phenomenon) zwiększyło też znacznie tempo, w jakim idiomy artystyczne zaczęły pojawiać się, rozwijać, tracić skuteczność, zanikać i powracać w różnych, zazwyczaj nostalgicznych, niekiedy interesujących mutacjach. Transformacje idiomów muzycznych, dźwiękowych i performerskich to jeden z trzech wspólnych wątków wszystkich koncertów tego dnia festiwalu. Drugim wątkiem byłaby psychodelia, a trzecim intensywność.

Na otwarcie wieczoru zagrał Mark Polishook. Polishook, ku zaskoczeniu sporej części publiczności (słuchowni), zagrał set, który można opisać jako coś, co Keith Jarrett mógłby zaimprowizować, gdyby w ramach jednego ze swoich koncertów postanowił garściami czerpać z Satiego i popularnych tematów (z Norwegian Wood George’a Harrisona na czele). Przez większą część koncertu Brytyjczyk grał przyjemnie i lekko, od czasu do czasu uderzał w klawiaturę Steinweya, tworząc potężne klastery. Koncertowi towarzyszyła bardzo udana wizualizacja Artura Lisa – perfekcyjny mapping obrazu na ścianie z panelami akustycznymi i użycie oscyloskopu jako głównego elementu porządkującego wizualizację sprawdziły się świetnie, a nawet sprawiły, że koncert, który mógłby się nieco dłużyć, był wciągający i bardzo przyjemny. Porządne przepracowanie awangardy pozwala niekiedy na takie bezpretensjonalne powroty do radosnego, lekkiego grania. Pod koniec koncertu Polishook poprosił „kogoś odważnego” z widowni o podejście do fortepianu. Słuchaczki i słuchacze nachylali się nad instrumentem i wspólnie z Polishookiem wydawali ustami proste dźwięki, co było miłym zakończeniem koncertu.

Dalsza część wieczoru odbyła się w Bunkrze Sztuki. Tę część programu zaczęło trio Bytom Crew w składzie Sebastian Smolyn, Krzysztof Wolek i Dominik Strycharski (puzon, flety i innne aerofony, elektronika). Bytom Crew to skład bardzo podobny do krakowskiego DMP Trio: dwa dęciaki i elektronika swobodnie skaczące po światach dźwiękowych w mało przewidywalny, a jednak niezbyt zaskakujący sposób. Poza instrumentarium te dwa składy różni intensywność (różnica na korzyść DMP) i czujność muzyków (różnica na korzyść Bytom Crew). Było głośno, momentami frapująco, ale mimo wszystko pozostało nieco niedosytu.

Po Bytom Crew wystąpił Stelios Manousakis (elektronika), tym razem w duecie z Stephanie Pan (taiko, wokal) jako Center no Distractor. Głośny, intensywny, transowy set przywodził na myśl niektóre dokonania artystów związanych z wytwórnią Staalplaat (Deutsch Nepal, Nocturnal Emissions, Hafler Trio). Cieszę się, że tacy artyści są zapraszani na festiwal Audio Art. Kategorie dobrze opisujące set Manousakisa i Pan to psychodelia i niesamowitość (w sensie podobnym do tego, jaki pojęciu nadali Sigmund Freud i Rudolf Otto).

Po secie Manousakisa i Pen w podobnym tonie zagrał duet Afterburner z Berlina w składzie Audrey Chen i Daron Sadja. Audrey Chen jest jedną z moich ulubionych improwizatorek. Jej występ w Bunkrze Sztuki sprzed kilku lat, gdy grała solo na wiolonczeli i używała rozszerzonych technik wokalnych, pamiętam jako jeden z bardziej udanych koncertów ostatnich lat. Tym razem Chen wystąpiła jako wokalistka. Bogaty zestaw świetnie opanowanych technik wokalnych – od mlasków, poprzez śpiew alikwotowy, po fonemy właściwe językom niemieckiemu i francuskiemu – świetnie zgrały się z gęstą warstwą elektroniczną. Podobnie jak Center no Distractor, muzyka Afterburnera stylistycznie nawiązuje do tradycji, którą niektórzy (w Polsce m.in. Rafał Księżyk) nazywają izolacjonizmem. Ostatni set wieczoru miał fantastyczną oprawę wizualną. Dwa zestawy reflektorów diodowych ustawione po lewej i prawej stronie słuchowni, lasery i maszyna do produkcji dymu zostały użyte do zbudowania w sali Bunkra dziwnego, niepokojącego i fascynującego środowiska. W pewnym momencie wydawało się, że jesteśmy pod powierzchnią świetlistej, gęstej substancji. Wrażenie było na tyle silne, że część słuchowni podnosiła się z krzeseł, by zobaczyć, co jest wyżej.

20 listopada

Dzień zaczął się jednym z najbardziej udanych koncertów tegorocznego festiwalu. W kameralnej sali Akademii Muzycznej zespół Spółdzielnia Muzyczna Contemporary Ensemble wykonał cykl Erwachsenen Szene Piotra Peszata. W przyswajaniu kultury przychodzi niekiedy moment, kiedy opanowujemy kody i idiomy w stopniu umożliwiającym bardzo precyzyjne posługiwanie się nimi – utwory Peszata mają w sobie ogromną ilość odniesień, jednak żadne z tych, które udało mi się odczytać, nie było przypadkowe albo arbitralne. W cyklu Erwachsenen… Peszat dyskutuje z tradycją muzyki, akademią, kulturą masową (wraz z jej marginesami, niekiedy dziwnymi w pozytywnym sensie) i tzw. kulturą wysoką. Kilka słów o formie: w każdym momencie cyklu widz/ słuchacz dostawał od kilku do kilkunastu elementów, z których każdy o czymś mówi i które są tak skomponowane, że uważni odbiorcy byliby w stanie w danym momencie powiedzieć, co i dlaczego się dzieje, nawet jeśli są danym elementem bardzo zaskoczeni. Cykl Peszata łączy w bardzo spójną całość elementy muzyki, performansu, sztuk wizualnych i teatru (muzycznego?). W utworach jest sporo humoru, celnie zaadresowanej złośliwości i mnóstwo emocji. Jakość wykonania cyklu wysoko podniosła poprzeczkę dla dalszej części programu wieczoru. Od strony muzycznej sporo było gry gestami znanymi z historii, ale też „zwyczajnego”, niezapośredniczonego/ mało zapośredniczonego piękna. Cykl Peszata można „czytać”, ale można go też „wciągać” zmysłami. Nie miałbym oporów, by na koncert zabrać koleżanki z filozofii, kolegów od noise’u oraz mamę i siostrę. Erwachsenen Szene trzeba zobaczyć i posłuchać.

Podniesiony pierwszym koncertem wieczoru ruszyłem do Bunkra Sztuki, gdzie odbyła się reszta zaplanowanych na ten wieczór wydarzeń. Judy Dunaway zagrała cykl prostych, przyjemnych utworów na balony (Baloon Project). Samozwańcza „matka muzyki balonowej” z powodzeniem eksploruje ich brzmienie, które – jakkolwiek niezaskakujące – pozwala na sporą dozę ekspresji muzycznej, a w sprawnych dłoniach artystki wręcz dorównuje syntezatorom. Artystka pocierała je dłońmi i gładkim, podłużnym, wibrującym obiektem, wywołując różnorodne dźwięki: od niskich, basowych dronów, poprzez dźwięki przypominające instrumenty dęte, aż po takie, które w ostatniej części koncertu zostały nazwane rude sound. Prostotautworów nie przeszkadzała cieszyć się nimi, a mimika artystki,zupełnie nie kojarząca się z dotykaniem czegoś miękkiego, dodawałaperformansowi żartobliwości.

Michel Banabila (elektronika, głos) i Oene van Geel (altówka, głos) z Rotterdamu zagrali solidny, ale niezbyt przekonujący set, w ramach którego przeszli od ambientu do noise’u i z powrotem w klimat kojarzący się z tzw. muzyką new-age’ową. Marcin Dymiter i Olga Szymula ożywili mnie bardzo spójnym, lekkim setem nowoczesnej elektroniki. Mathew Ostrowski i Andrea Parkins zagrali noise’owy set – jeden z takich, które momentami sprawiają audialną przyjemność, ale bardzo szybko się o nich zapomina. Parkins wydawała się testować różne brzmienia na gorąco. Następnie na scenę wyszła Olga Szymula, by zaprezentować się solo. Utwory momentami przypominały piosenki, momentami jakieś odległe wariacje na temat tanecznej elektroniki, noise’u i glitchu. Było w tym sporo skupienia i figlarności zarazem.

Na zakończenie wieczoru odbyło się wykonanie Symfonii balonowej (na publiczność i balony), ponownie Judy Dunaway. Uczestnicy koncertu zostali podzieleni na dwie grupy, z których każda miała do wykonania instrukcje prezentowane odpowiednio na lewej lub prawej połowie ekranu. Było z tym sporo zabawy – zabawy z dźwiękami, ale także z konceptami. Instrukcje były równie pocieszne (wspomniany rude sound) i pełne znaczących sprzeczności. Oprócz rozrywki, Symfonia… dała uczestnikom i uczestniczkom okazję do zwrócenia uwagi na kwestie przymusu, relacji władzy w wykonawstwie muzycznym, roli kompozytora etc. Ostatnia część instrukcji mówiła, by wyjść z balonami na zewnątrz (moja Symfonia… skończyła się około kilometra od Bunkra Sztuki, gdy doszedłem do domu).

judy dunaway, fot. mikołaj zajac

Judy Dunaway, fot. mikołaj zajac

21 listopada

Portray Society

Bernhard Vierling i Lorenzo Brusci poprosili osoby zgromadzone w Bunkrze Sztuki o przygotowanie komunikatu/ oświadczenia o osobistym charakterze. Komunikaty zostały nagrane przez Brusciego i przetworzone na dźwięki, równocześnie Vierling malował portrety uczestników performansu, z których następnie skompletował wystawę. Dźwiękowo-wizualna interpretacja mojej wypowiedzi miała mocno terapeutyczny, katartyczny wydźwięk. Było to bardzo poruszające przeżycie. Danilo Casti i Travis McCoy Fuller jako Xover zagrali kolejną solidną porcję szumiącej, dronowej elektroniki. Choć koncert był dość głośny, słuchało się go wyjątkowo przyjemnie.

24 listopada

Znaczną część programu zajęły utwory twórców mniej lub bardziej związanych z CIME (International Confederation of Electroacoustic Music) i PSeME (Polskie Stowarzyszenie Muzyki Elektroakustycznej). Największe wrażenie zrobiła na mnie audiowizualna kompozycja Transitus Angeli Andrei Szigetvari, składająca się z pięknie skomponowanych i przetwarzanych dźwięków dzwonów oraz wizualizacji, przywodzącej na myśl obrazy Briona Gysina oraz efekty działania skonstruowanej przez niego (wspólnie z W. S. Burroughsem) Dreamachine. Zaprezentowane następnie utwory na taśmę stanowiły hołd złożony zmarłym niedawno mistrzom – Eugeniuszowi Rudnikowi i Jeanowi-Claude’owi Risset.

Najważniejszym wydarzeniem wieczoru (i nocy zarazem) był Plejrek 62 w wykonaniu GrupLabu, prowadzonego przez spiritus movens festiwalu, prof. Marka Chołoniewskiego. Zespół w składzie Bożena Boba-Dyga, Lorenzo Brusci, Marek Chołoniewski, Nikodem Kupczyński, Artur Lis, Edyta Mąsior, Jin Woo, Jagoda Wójtowicz, Bartek Wrona i Kacper Ziemianin improwizował przy użyciu elektronicznych i akustycznych instrumentów. Muzycy mieli nałożone kilka ograniczeń: w czasie wykonywania utworu każdy z nich miał nie grać przez co najmniej 5 minut; wykonawczynie i wykonawcy powinni grać cicho; jeśli ktoś chciał zagrać głośniej, obowiązywała zasada „im donośniejszy gest, tym krótszy”. Plejrek 62 imponował łączeniem luzu i skupienia, intensywności i precyzji, wolności i dyscypliny, chaosu i porządku, ryzyka, odwagi, spontaniczności i planowania oraz, koniec końców, indywidualizmu ze wspólnotowością. Te cechy doskonale opisują każdą kolejną edycję Audio Art Festival. Jestem bardzo wdzięczny Profesorowi za możliwość przyglądania się i przysłuchiwania z bliska performansowi łączącemu te wszystkie cechy z nietypową dla świata sztuki awangardowej/ eksperymentalnej inkluzywnością, co dowodzi, że awangarda może być zarazem przyjazna i wywrotowa.

25 Listopada

Od dawna mówię, że spora część muzyków eksperymentalnych ma sporo do nadrobienia w kwestii ruchu na scenie. Muzycy i performerzy niepewnie szukający przycisków i gałek w trakcie występów to wciąż częsty widok. Dlatego cieszę się ze spotkań tancerzy i muzyków. Za sprawą rekomendacji Bartosza Wrony miałem duże oczekiwania względem performansu/ instalacji Mehdiego Farajpoura i nie zawiodłem się. Farajpour wystąpił w Cricotece z prostym, bardzo precyzyjnym setem, w ramach którego oszczędne, precyzyjne ruchy i dźwięki wraz z minimalistyczną scenografią stworzyły bardzo poruszającą i wciągającą całość.

W Bunkrze Sztuki wieczór rozpoczął duet w składzie Kacper Ziemianin i Paweł Krzaczkowski z utworem KlangWerk936. Solidny i zabawny izolacjonistyczny set dał słuchowni to, co najlepsze w eksperymentalnej elektronice: ciekawe dźwięki, dawkę historii, celne użycie zaskakujących środków ekspresji.

Następnie zobaczyliśmy i usłyszeliśmy utwór Snare Box Roberta Knutha i Sebastiana Maca. Artyści puścili w ruch i wrzucili do pudełek, poukładanych w obracającą się ścianę, zabawkowe nietoperze. W tym momencie byłem zaintrygowany. Jednak gdy muzycy chwycili za instrumenty, okazało się, że do frapującej scenografii mieli do dodania jedynie hałas i bardzo sztampowe dźwięki. Snare Box byłby o wiele ciekawszy, gdyby Knuth i Mac poprzestali na samej Diffusion Sculpture.

Snare Box, fot. Mikołaj Zając

Snare Box, fot. Mikołaj Zając

Przedostatni set wieczoru był prezentacją instrumentu skonstruowanego przez Kacpra Ziemianina. LightSeq to generator i sekwencer o bardzo nietypowej budowie. Od strony konceptualnej podobała mi się gra z przyzwyczajeniami związanymi z tym, jak gest instrumentalisty przekłada się na dźwięk. Instrument zbudowany przez Ziemianina jest bardzo pięknym przedmiotem i nie zdziwiłbym się, gdyby został użyty jako rekwizyt w następnym Star Treku lub Gwiezdnych Wojnach. Brakowało nieco muzyki, ale to temat na (mam nadzieję) niedaleką przyszłość.

Zwieńczeniem udanego wieczoru był koncert Rinusa van Alebeeka. Dał on publiczności coś, czego brakuje w protoolsowej muzyce na taśmę – poczucie, że w sali koncertowej coś się wydarza. Holender nagrywał dźwięki na taśmę magnetofonową, precyzyjnie manipulował mikrofonami dla uzyskania intrygujących efektów dźwiękowych. Nagrania terenowe oraz głos i tekst dopełniły całość, która – jakkolwiek wystawiła na próbę skupienie słuchaczy i słuchaczek – odwdzięczyła im się nietuzinkową dźwiękową historią.

26 listopada

W Cricotece Marcin Barski, Prof. Marek Chołoniewski, Konrad Gęca i Kacper Ziemianin zagrali na walkmanach bardzo zabawną kompozycję 30 Spokes Daniela Davidovsky’ego na cztery taśmy z nagraniami dźwięków wiolonczeli. Chwilę później kompozytor poprowadził wykonanie The Bike Ensemble Project w wykonaniu Anny Armatys, Zofii BermEHO, Bożeny Boba-Dygi, Pawła Harlenders, Pauliny Hrabii, Nikodema Kupczyńskiego, Artura Lisa, Marty Nowak, Anny Skrzypczyk i Bartosza Ignacego Wrony. Kompozycji na dziesięć ustawionych kołami do góry amplifikowanych rowerów słuchało się przyjemnie, chociaż utwór nieco się dłużył.

Na resztę wieczoru ponownie zaproszono nas do Bunkru Sztuki. Michael Vorfeld zagrał na amplifikowanych żarówkach set, który można określić mianem leniwego techno-noise’u. Artysta poo raz kolejny pokazał, że nie ma chyba przedmiotu, który nie mógłby posłużyć za źródło dźwięku nieustępujące w brzmieniu syntezatorom. Występujący następnie B°tong i duet Roberta Zanata i Fabrizia Castiego uraczyli audytorium setami bardzo sprawnej, nieco przewidywalnej, izolacjonistycznej elektroniki.

Bike Ensemble Project, fot. Mikołaj Zając

Bike Ensemble Project, fot. Mikołaj Zając

27 listopada

Ostatni dzień festiwalu rozpoczął się w Cricotece, gdzie Wojciech Błażejczyk wykonał dwa utwory. Najpierw usłyszeliśmy Rzeźbę gitarową na gitarę elektryczną, która w najlepszych momentach przywodziła na myśl „kanciastą” muzykę Elliotta Sharpa, w najgorszych – ambientalno-new-age’owe utwory Roberta Frippa.

Następnie zespół w składzie: Bartosz Kowalski, Krzysztof Kozłowski (obiektofony), Wojciech Błażejczyk (obiektofony, gitara elektryczna), Bartosz Koziak (wiolonczela), Maciej Frąckiewicz (akordeon), Oliwier Andruszczenko (klarnet basowy), Marta Grzywacz (głos, obiektofony), Michał Bereza (elektronika), Michał Niedziałek (dyrygent), Robert Migas (inżynier dźwięku) wykonał kompozycję Trash Music. Założeniem utworu jest użycie śmieci („nieprzydatnych” przedmiotów z kolekcji kompozytora) jako źródeł dźwięku oraz wszelakich „literackich” ścinków (historie z tabloidów, ostrzeżenia z reklam leków itp.) jako materiału libretta . Za utworem kryje się słuszne przekonanie, że różnego rodzaju odpadów jest za dużo, w związku z czym recykling jest koniecznością. Utwór był momentami zabawny i frapujący, jednak najważniejszą rzeczą, jaką udało się autorowi pokazać, była myśl, że przetwarzanie przedmiotów i kultury ma swoje granice. Wielokrotnie towarzyszyło mi poczucie usilnej próby wykorzystywania byle jakich dźwięków, librettu zaś zabrakło treści sprzyjającej utrzymywaniu uwagi słuchacza. Mimo to Trash music jest przekonującą przestrogą przed nadprodukcją w sferze materialnej i symbolicznej.

Dzień wcześniej uderzyła wszystkich wiadomość o śmierci Pauline Oliveros. Otwarta formuła festiwalu Audio Art pozwoliła zareagować na to smutne wydarzenie. Bartosz Ignacy Wrona poprowadził medytacyjny spacer dźwiękowy od Cricoteki do Bunkra Sztuki w duchu deep listening. Była to dla mnie wyjątkowo refleksyjna wędrówka; chwila wyciszenia, której nie mogła zepsuć nawet wyjątkowo niesprzyjająca pogoda.

Ostatnie spotkanie w Bunkrze Sztuki było zarazem najbardziej kuriozalnym. Zaczęło się od duetu Steve’a Buchanana i Qby Janickiego. Ten wyjątkowo hałaśliwy i intensywny projekt łączył dźwięki perkusyjne ze stepowaniem na mocno nagłośnionych płytkach. Set był najpierw intrygujący, potem nudny, a w ostatnich kilkunastu (może kilkudziesięciu) sekundach wręcz porywający. Następnie Francesco Fabris zaprezentował abstrakcyjny audiowizualny set przywodzący na myśl dźwięki z filmów science-fiction i dokonania artystów skupionych wokół wytwórni Soleilmoon i Cold Spring, niepozostawiający mimo to trwałego śladu w pamięci.

Na zakończenie festiwalu czterech kontrabasistów – Sławek Janicki, Olo Walicki, Wojtek Mazolewski i Kazimierz Pyzik – wykonało medytacyjny utwór z użyciem nagrań Overpopulation and Art Johna Cage’a oraz oryginalnego tekstu, który wraz z polskim tłumaczeniem wyświetlany był na ekranie rzutnika. Po koncercie usłyszałem, jak jedna z uczestniczek, która wcześniej dopytywała o Mazolewskiego, mówi: „nie wiedziałam, że Cage pisał poezję”.