Zombie flety i głos-monstrum. Radio Azja 2017

Krzysztof Dziuba / 26 sty 2018

W tym roku Radio Azja przybrało formę pięciodniowego festiwalu, co na pewno wyszło temu wydarzeniu na dobre. Ale nie tylko nowa formuła stoi za (i tu już uprzedzam mój entuzjazm) sukcesem festiwalu, ale przede wszystkim jego clou, a więc artyści i koncerty. Przynajmniej dwa wieczory z Radio Azja śmiało mogę zaliczyć do najciekawszych wydarzeń ubiegłego roku, a to oznacza, że cała impreza znakomicie rokuje na przyszłość. Radio Azja może stać się jednym z najważniejszych małych, tematycznych festiwali muzycznych w Polsce (bo chyba nikt nie ma wątpliwości, że dla miłośników muzyki z Azji już nim jest).

Choć nie brakuje u nas występów artystów z Dalekiego Wschodu (warto tu wspomnieć o japońskiej odsłonie Avant Artu w 2016 roku, czy regularnych powrotach dadaistycznego Japanese New Music Festival), to próżno szukać wydarzeń muzycznych, które w jakimś stopniu przypominałyby tegoroczną odsłonę Radio Azja. Wachlarz gatunkowy od początku istnienia wydarzenia był zresztą spory. Punkt obowiązkowy zawsze stanowiła muzyka eksperymentalna, bądź taka, która przenosi tradycję na nowy grunt. I tak przed kilkoma laty słuchaliśmy pieśni dawnych Chin w nietuzinkowym ujęciu DaWangGang, muzyki Okinawy przesączonej przez punkowy filtr formacji Maltese Rock czy eksperymentów Hiromichi’ego Sakamoto. Były też rzeczy znacznie bardziej „smooth”, jak jazzujący molam w wydaniu Rasmee Wayrany czy indie-rockowe piosenki Jeong Cha-sika. Nie można też pominąć scenicznego powrotu legendarnej japońskiej perkusistki i kompozytorki Midori Takady, który miał miejsce właśnie podczas Radio Azja w 2016 roku. Wszystko to, co najciekawsze, nieodkryte i nietuzinkowe w muzyce Azji – tak w dużym skrócie można podsumować ideę wydarzenia. Odsłona z 2016 roku (choć jeszcze w formie trzech rozrzuconych w czasie koncertów) dała wyraźny sygnał, że oto na rynku małych festiwali pojawił się istotny gracz.

W tym roku ten gatunkowo-kulturowy tygiel przybrał po raz pierwszy bardziej skoncentrowaną formę pięciu dni, podczas których słuchaliśmy występów artystów z Indonezji (Senyawa i Kande), Japonii (Taro Yasuno), Korei Południowej (Mouth & Hand Studio) i Bangladeszu (Shapla Salique). Po raz pierwszy Radio Azja włączyło też do swoich atrakcji kilka nowych elementów: warsztaty z muzykami, jam session oraz multimedialne wykłady (poświęcone muzyce Indonezji i Japonii). Tym razem żeby móc doświadczyć wszystkiego, co oferuje Radio Azja, nie wystarczyło mieć tylko kilku wolnych wieczorów. Jak na prawdziwy festiwal przystało, atrakcje czekały na nas też w ciągu dnia.

 

Yasuno Taro, fot. Bartek Muracki

 

Na dobry początek Radio Azja nastawiło częstotliwość na Japonię, której scena eksperymentalna jest w Polsce dość dobrze znana (i to mimo faktu, że jest istnym workiem bez dna). Na scenie Warszawskiego klubu Mózg pojawił się znany ze swojego projektu „zombie music” Taro Yasuno i jego kwartet „żywych trupów”, a właściwie instalacja złożona z 4 fletów prostych, mechanicznych palców sterowanych za pomocą komputera i (żeby było jeszcze dziwniej) kompresorów powietrza. Nie mieliśmy jednak do czynienia z seansem grozy. Taro Yasuno zaserwował nam raczej coś w rodzaju manifestu stworzonej przez siebie „muzyki ożywionej materii” – muzyki akustycznej wyzbytej (jak chce tego Yasuno) pierwiastka ludzkiego, a więc pozbawionej żywego wykonawcy i emocji. W dużym skrócie właśnie na tym polega „zombie music” – idea, która podobno zrodziła się w głowie Taro Yasuno po lekturze Frankensteina. Wzorem doktora z powieści Mary Shelley podjął się próby ożywienia „martwych” instrumentów, a z pomocą przyszły mu komputerowe sterowanie, syntetyczne zombie-palce oraz zombie-płuca, a więc wspomniane już kompresory powietrza. Cały seans rozpoczął utwór Black Magic z ostatniego albumu Taro Yasuno. Od razu wprowadził nas w świat zagmatwanej, pełnej polifonicznych splotów i nieludzko precyzyjnej muzyki, nie do zagrania przez żywych wykonawców. Usłyszeliśmy też m.in. kompozycje FourhorsemenQuartet of the Living Dead. Utwory poprzedzone zostały pisaną na klawiaturze komputera i wyświetlaną za pomocą rzutnika opowieścią-manifestem „zombie music”, a każdej przerwie pomiędzy kompozycjami towarzyszył dość zabawny rytuał ładowania kompresorów powietrza i towarzyszący mu warkot urządzeń. Jednorodny brzmieniowo (tylko 4 flety) koncert urozmaiciła finałowa sekwencja, w której przy pomocy syntezatora mowy Taro Yasuno przedstawił nam rodzaj dziennika przyszłości przetłumaczony z japońskiego na polski (przez Google Translate, zatem efekt był komiczny). Dowiedzieliśmy się m.in. jakie losy czekają ludzkość oraz samą „zombie music”. Miłym gestem ze strony artysty było wplecenie w całą opowieść wątków związanych z Marią Skłodowską-Curie i Stanisławem Lemem.

Po nocy żywych trupów scenę Mózgu zajęli artyści, którzy wzięli udział w polsko-azjatyckim jam session. Wspólne improwizowanie rozpoczęli m.in. Patryk Zakrocki i Jacek Mazurkiewicz, do których dołączyli wokalistka koreańskiej formacji Mouth & Hand Studio i Taro Yasuno. Po cichu liczyłem na to, że we wspólne muzykowanie włączą się też chłopaki z zespołu Senyawa (na pewno wnieśliby trochę życia w dość jednostajne i ostrożne granie). Ich obecność na widowni była miłą niespodzianką, ale mimo namów ze strony organizatorów nie dali się zachęcić do wzięcia udziału w jamie. Niestety – jetlag… Oszczędzali siły na następny dzień. Erupcja wulkanu miała dopiero nastąpić.

Jeżeli ominął Was Unsound w 2016 roku, to pewnie słyszeliście zachwyty znajomych nad największą sensacją festiwalu, czyli występem dwóch muzyków z Jawy wykonujących „głośną, plebejską, szamańską (szatańską?) muzykę”. Tak zwykło się określać to, co prezentuje na scenie Senyawa, czyli obecnie najbardziej pożądana przez festiwale formacja eksperymentalna z Indonezji. Założony w 2010 roku w Yoygakarcie duet tworzą Rully Shabara – wokal (choć słowo wokal nie jest na tyle pojemne, by oddać to co potrafi Rully) oraz Wukir Suryadi – konstruktor instrumentów, występujący najczęściej ze swoją bambusową włócznią, czyli Bamboowukirem. Dokonania formacji znałem już wcześniej – jeszcze z pierwszych nagrań wydanych przez niezależną indonezyjską wytwórnię Yes No Wave. Nic nie zapowiadało wtedy, że Senyawa stanie się najlepszym towarem eksportowym indonezyjskiej muzyki eksperymentalnej. Od kiedy albumy grupy zaczęły wydawać europejskie oficyny takie jak Morphine i !Angrr!, zespół zwrócił uwagę m.in. Unsoundu. Krakowski występ Senyawy niestety mnie ominął, dlatego z radością przyjąłem informację o powrocie grupy do Polski na Radio Azja. Zresztą w Warszawie dostaliśmy Senyawę w podwójnej dawce, ponieważ dzień po występie w Teatrze Syrena muzycy poprowadzili warsztaty dla muzyków i amatorów zwieńczone wspólnym występem w przestrzeni wystawy Gotong Royong w Zamku Ujazdowskim. Ale po kolei.

 

Senyawa, fot. Bartek Muracki

 

Poniedziałek 18 grudnia, godzina 20.00 Teatr Syrena – długo oczekiwany przeze mnie wieczór. Po nieco suchej i niepasującej do całej otoczki koncertu zapowiedzi wygłoszonej z estrady przez dyrektora teatru światła na sali przygasły. Pozostał tylko mrok, do którego niebawem dołączyły przyprawiające o gęsią skórkę dźwięki Bamboowukira. Wraz z pierwszymi smugami genialnie realizowanego tamtego wieczoru światła spod transowych rytmów wygrywanych przez Wukira wyłonił się głos Rully’ego – głos-monstrum, na temat którego krążą już legendy, mający w sobie coś z manier wokalistów metalowych i z mocy Mike’a Pattona, głos obezwładniający i wszechogarniający. I tu akustyka wypełnionego prawie po brzegi Teatru Syrena sprawdziła się doskonale. Naprawdę miało się wrażenie, jakby mikstura złożona dźwięków Bamboowukira i śpiewu Rully’ego penetrowała całe ciało. Na pierwszą odsłonę dwuczęściowego występu złożyły się improwizacje, a także znane z albumu Aca Raki utwory, m.in. Pasca, czyli opowieść o erupcji wulkanu Merapi. Tutaj też główną rolę odgrywał wspomniany Bamboowukir – instrument, który muzycy Senyawy lubią określać mianem: „kompaktowego, ponieważ łączy w sobie właściwości kilku instrumentów – instrumentu strunowego i perkusyjnego”.

Cała konstrukcja składa się z pędu bambusa oraz rozpiętych na nim metalowych i skórzanych strun. „Na strunach metalowych gram jak np. na sitarze. Natomiast struny wykonane ze skóry (po nagłośnieniu) brzmią jak perkusja” – mówił mi Wukir. „Budując go inspirowałem się takimi tradycyjnymi instrumentami jak valiha z Madagaskaru, czy sasandu z indonezyjskiej wyspy Roti. Ale tak naprawdę to nieważne… Chodziło mi o zbudowanie instrumentu, za pomocą którego mógłbym najlepiej wyrazić siebie.” Drugą część występu wyznaczyła zmiana instrumentu. Wukir przesiadł się z Bamboowukira na nieco młodszą konstrukcję, spatulę – instrument wykonany z płaskiej, drewnianej łyżki. Większą rolę zaczęły odgrywać efekty gitarowe – brzmienia przetworzone i modulowane. Przenieśliśmy się w świat późniejszych, europejskich, jeszcze mroczniejszych płyt Senyawy, a więc albumów Menjadi i Brønshøj (Puncak). Kulminacja nastąpiła w momencie, gdy po hardcorowej rozwałce Rully zdjął swój płaszcz i rzucił nim o ziemię niczym rasowy rockman. Była w tym punkowa dzikość i heavymetalowa energia – zresztą muzycy Senyawy nie ukrywają, że wychowali się na dźwiękach takich kapel jak Iron Maiden, Sepultura i Judas Priest.

I jakkolwiek rytualnie, szamańsko i prymitywnie ta muzyka by nie brzmiała, to trudno mówić, że tradycja jest dla Senyawy główną pożywką. Owszem, elementy folkloru np. cytaty z indonezyjskich piosenek dziecięcych pojawiały się w niektórych utworach na płycie Aca Raki, ale chyba najtrafniej o języku Senyawy powiedział Rully: „Być może z zachodniej perspektywy nasze brzmienie przypomina jakąś muzykę tradycyjną. Wielu słuchaczom (nieznającym muzyki Indonezji) wydaje się, że odwołujemy się bezpośrednio do tradycji. A niektórzy lubią nas, ponieważ brzmimy bardzo dziwnie. My po prostu wykonujemy taką muzykę, jaka w nas drzemie. To co mnie ukształtowało to nie tylko kultura Sulawesi i Jawy, ale też m.in. muzyka zachodu, punk, ciężkie brzmienia, hollywoodzkie filmy – to jest część mnie.” (Chętnych odsyłam do całej mojej rozmowy z zespołem Senyawa, która wyemitowana została w Nokturnie w Programie 2 Polskiego Radia). Po znakomitej drugiej części był jeszcze bis – kojący utwór z udziałem fletu suling, zagrany w skali pelog. Wulkan ucichł.

 

Senyawa, fot. Bartek Muracki

 

Nie trzeba było jednak długo czekać na kolejną erupcję. We wtorek, a więc dzień po swoim występie w Syrenie muzycy Senyawy przygotowali warsztaty. W roli głównej wystąpił Shabara, który przedstawił uczestnikom opracowany przez siebie system strukturowanej improwizacji w chórze – tzw. Raung Jagat. Wszystko polegało na tym, że zapoznani z prostymi symbolami graficznymi chórzyści podążali za gestami Rully’ego, który wcielił się tym razem w rolę dyrygenta. Kontrolowana improwizacja przebiegała od prostych, pojedynczych dźwięków, przez śpiewane melodie, aż po dzikie krzyki. Rezultaty warsztatów zostały przedstawione wczesnym wieczorem w przestrzeni wystawy Gotong Royong. Rzeczy, które robimy razem. Chyba nie trzeba wyjaśniać dlaczego właśnie tam.

Kulminacja trzeciego dnia Festiwalu Radio Azja miała nadejść dopiero o 20.00. Czekała nas podróż w mało znane muzyczne rejony prowincji Aceh i spotkanie z największym odkryciem tegorocznej odsłony, a więc formacją Kande. Najsilniej reprezentowana na festiwalu Indonezja jest krajem, którego muzycznych tradycji jest pewnie tyle, ile wysp składających się na indonezyjski archipelag. W oczach słuchacza z Zachodu, który coś tam wie o muzyce świata, to przede wszystkim kraina gamelanu. Ale gamelan gamelanowi nie równy – żeby przekonać się, jak wiele dzieli jawajską muzykę dworską od balijskiej muzyki ceremonialnej wystarczy posłuchać dwóch dowolnych nagrań gamelanu z obu wysp. A żeby dowiedzieć się, jak wielki wpływ na muzykę Indonezji miały kultury chińska, arabska, czy portugalska, wystarczy zagłębić w bezdennym oceanie gatunków – kroncong, campur sari, gambus i dangdut (pop z domieszką muzyki arabskiej i bollywoodzkiej). Ten ostatni zdominował cały archipelag, niepodzielnie rządząc w rozgłośniach i na przeróżnych festiwalach. Można powiedzieć, że stał się zagrożeniem dla muzyki tradycyjnej regionów takich jak Aceh.

 

Kande, fot. Bartek Muracki

 

Wspomniana formacja Kande w pewnym sensie stanęła do walki z homogenizowanym popem, proponując własną formę muzyki rozrywkowej bezpośrednio opartej na tradycji północnej Sumatry. Muzycy zagrali w TR Warszawa, dając jeden z najlepszych koncertów, na jakim miałem okazję być w 2017 roku. Zauroczyła mnie nie tylko nowa muzyka (łącząca wpływy muzyki sufickiej i język Aceh), ale również naturalność oraz szczerość i bijące od członków zespołu ciepło. Kande tworzy ośmiu muzyków, a podstawą instrumentarium są 4 rapa’i, a więc sporych rozmiarów bębny obręczowe oraz podwójnostroikowe seurune kale. Wszystko wzmocnione jest brzmieniem gitary, basu oraz śpiewem całego zespołu. W samym centrum stoi zaś charyzmatyczny Rafly – frontman grupy, niezwykle sprawny i szybki wokalista oraz, jak się okazuje, dobry kumpel Rully’ego z Senyawy, któremu zadedykował jedną z piosenek.

Wieczór z Kande w TR Warszawa na Festiwalu Radio Azja był wieczorem magicznym – trudno znaleźć inne, równie adekwatne określenie. Były chwile, w których Rafly’emu wtórowała publiczność, jak np. w utworze Rapa’i. Były momenty prawdziwej ekstazy, która udzielała się przede wszystkim jednemu z drugoplanowych wokalistów (najbardziej rozpoznawalnemu Chairiyanowi). Dwa kolejne momenty, które zapadły mi w pamięć, to wspomniane wykonanie wspomnianej pieśni Assai Nanggroe oraz odczytanie przez jednego z członków Kande – dość pompatycznego, ale co z tego – manifestu ekologicznego o wycince lasów tropikalnych na Sumatrze (w efekcie czego cała sala skandowała hasło „Go Green!”).

Ostatnie dwa dni Festiwalu upłynęły pod znakiem występów, na których niestety nie mogło mnie być. W środę grupa Mouth & Hand Studio zaprezentowała koreańską operę pansori we własnym, nowoczesnym ujęciu, a w czwartek na finał Festiwalu Radio Azja zaśpiewała Shapla Salique – artystka łącząca muzykę bengalską z jazzem i soulem. Z relacji z drugiej ręki wiem jedynie, że występów indonezyjskich formacji już nic nie przebiło. Wcale mnie to nie zdziwiło.

Festiwal Radio Azja bez wątpienia ma szansę stać się jednym z najważniejszych małych festiwali muzycznych w Polsce. Program i artyści w tym roku zachwycili, publiczność dopisała, choć ze względu na spory wachlarz gatunkowy być może niełatwo będzie ją sobie wychować. Mocno kibicuję organizatorce Annie Mamińskiej i trzymam kciuki, licząc na to, że w przyszłości powrócą giganci pokroju duetu Senyawa, czy odkrycia podobne do tych, co zespół Kande.

 

Krzysztof Dziuba (Program 2 Polskiego Radia)