Na streamingu by się nie wydarzyło. Relacja z Unsound Festival 2021

Joanna Kwapień / 11 lis 2021

Tak dawno już nie stałam w sali pełnej ludzi oczekujących na koncert. Wprawdzie ulice odżyły, uczelnie zapełniają się studentami, wszystko wraca do normy; a jednak to oczekiwanie miało w sobie coś wyjątkowego, co od pierwszej chwili doprowadziło mnie do małego wzruszenia. To przecież nie przypadkowi ludzie, ale uczestnicy festiwalu – ludzie, którzy są tam w tym samym celu co ja i z którymi będę dzielić następne kilka dni. Pierwszy raz od dwóch lat. „Deep authentic” to trafiony temat po miesiącach stagnacji w działaniach ,,na żywo’’. Powoli przestawałam już wierzyć, że uda się wrócić do tej rzeczywistości koncertowej – byłam tam, słuchałam, wzruszałam się i krytykowałam. Tańczyłam, rozmawiałam na żywo, widziałam artystów nie przez szkło komputera, ale tuż przede mną.

Swoje doświadczanie tegorocznego Unsoundu rozpoczęłam drugiego dnia festiwalu i na streamingu. Festiwal odbywał się częściowo w formie hybrydowej – spotkania w biurze festiwalowym można było śledzić na stronie Unsoundu, za co jestem niezmiernie wdzięczna. Przez rok mieszkałam w Krakowie i wiele słyszałam o wawelskich czakramach, a zatem prezentacja wideo-eseju Chakram Polariser, którego tematem jest spekulatywna historia Krakowa, natychmiast wzbudziła moje zainteresowanie. Grupa siedziała na kanapie w ciemnych okularach wokół roślin przy ekranie z esejem w estetyce new age zmieszanego z science-fiction. Artyści odpowiadali na pytania przetworzonymi głosami, trochę jak nie z tego świata. Zaprezentowali też własną wersję hejnału. To mój pierwszy Unsound – w tamtym momencie poczułam jakiego klimatu mogę się spodziewać w dalszych dniach.

 

 

 

Candyman, fot. Helena Majewska


Nie przeszkodziłby nam alarm

Program drugiego dnia Unsoundu dał mi przedsmak tego co mnie czeka. Festiwal był wypchany do granic możliwości rozpoznawalnymi nazwiskami, nakładającymi się na siebie wydarzeniami w różnych świetnie dobranymi ze względu na klimat – trochę mniej ze względu na odległości miejscach Krakowa. W Łaźni Nowej rozpoczęli Bastarda i Jrpiej. Reinterpretacje średniowiecznej muzyki pogrzebowej plus post-tradycyjna muzyka czerkieska? Mogło wyjść różnie, wyszło nieźle — szczególnie, że muzycy nie mieli wiele czasu na próby. Zaskoczyły mnie pobudzające rytmy, interakcja z publicznością, która podrygiwała powoli w miejscu (Wypada czy nie wypada? W końcu to muzyka pogrzebowa). Razem z Candymanem był to najłatwiejszy w odbiorze dla niewprawionego ucha występ. Pod koniec festiwalu nieco sceptycznie oceniałam ten pęd ,,ku nowości’’ — była to próba stworzenia oryginalnego brzmienia za wszelką cenę; ze wszystkich stron otaczały mnie światła, fraktale, awatary, głośny bas, syntezator modularny. Ten swoisty elektroniczny elitaryzm udało się na szczęście stonować właśnie tymi występami; wciąż interesującymi, ale bez przekombinowania.

Większa część publiki czekała jednak na Eartheater & The Phoenix Ensamble. Artystka postawiła na wersję akustyczną swoich utworów z płyty, poszczególne piosenki przerywała osobistymi opowieściami. Spokojne brzmienia z akompaniamentem gitary oczarowywały, chociaż w głosie Eartheater słychać było zmęczenie.

I nagle zaczął wyć alarm.

Przyznam, że początkowo nie wiedzieliśmy, co się dzieje — czy to część występu? Artystka przerwała jednak grę, a wśród publiczności pojawiły się mieszane reakcje. ,,Zdepczą nas za chwilę’’, pomyślałam, kiedy zorientowałam się, że to alarm przeciwpożarowy. Stałam blisko sceny, a tłum był naprawdę ogromny. Wycofując się ostrożnie usłyszałam jeszcze żart Eartheater — ,,Jest tu zbyt zmysłowo i gorąco’’. Mistrzowsko poradziła sobie z sytuacją, dzięki czemu publiczność także nie wpadła w panikę. Alarm na szczęście okazał się fałszywy i po wyjaśnieniu sytuacji wróciliśmy uspokojeni na koncert. Delikatne, instrumentalne brzmienia i głos artystki ukoiły stres.

 

fot. Zuza Sosnowska

 

Nie tańczyłabym w tłumie

Nocne wydarzenia odbywały się w Nowej Rezydencji w plenerze z plastikowym namiotem oraz Hype Parku. Pierwszej nocy usłyszeliśmy Lenska, Lutto Lento, bbymuthę, UNIQU3, VTSS b2b Chippy Nonstop i Virtual Geishę. Przyznam, że w pewnym momencie zaczęłam się już gubić w programie i część artystów, których twórczości nie znałam za dobrze, zlewała się w jedną całość. Tego wieczoru zaskoczył mnie Lutto Lento i jego miksy. 

 


Kolejne noce zapowiadały się równie intensywnie – w Hype Parku na uczestników czekały dwie sale, gdzie symultanicznie odbywały się koncerty na żywo i sety DJ-skie. Zwykle nie czuję się najlepiej na wydarzeniach klubowych i tak też było i tym razem. Wszyscy uczestnicy wydarzeń byli zaszczepieni, jednak wciąż nieswojo czułam się w wypchanej ludźmi sali. Nie pchałam się więc pod scenę, nie udało mi się zobaczyć artystów z bliska.

Chociaż na żywo i deep authentic, na Unsoundzie czułam się jak w strukturze internetu. Przeskakując między kolejnymi zakładkami programowymi, chłonąc trochę tego, trochę tamtego, rzadko w pełnym skupieniu. Sama estetyka festiwalu oparta jest przecież na cyfrowym koktajlu treści i estetyk. Bardziej futurystyczny świat rodem z VR-owych symulacji, niż surowa codzienność.

A kim jest odbiorca Unsoundu? Raczej nie przypadkowym słuchaczem. To człowiek spragniony eksperymentów, hałasu, zawsze chociaż minimalnie związany z środowiskiem. Chociaż drzwi festiwalu są otwarte na oścież, międzynarodowo i międzykulturowo, w środku jest hermetycznie; trzeba się znać i trzeba wiedzieć, samemu błądzić po elektronicznym procesie kompozycji, podrygiwać na parkiecie, utrzymywać stały poziom zainteresowania błyskającymi światłami i setką sposobów na wykorzystanie syntezatora i laptopa. Jest świeżo, oryginalnie, jak z innego wszechświata, strzygę więc uszami na wszystkie strony, aż zlewa się to w jedną plamę dźwiękową. Rap, R&B, elektroakustyczne fale, balani, gqom, a każda droga prowadzi do techno. Jeszcze nie nużąco, ale już na granicy przesytu.

 

Aleksandra Słyż, fot. Helena Majewska

 

Telefony nie zasłaniałyby widoku

Wciąż jeszcze oszołomiona nocnymi koncertami, cieszyłam się na chwilę wytchnienia podczas wieczornych występów w sali ICE Kraków. Luźna atmosfera festiwalu przesiąknęła też do sal koncertowych, co miało swoje dobre i złe strony. Podczas pandemii robienie kilku rzeczy na raz podczas słuchania nie było niczym dziwnym, jednak kilkuminutowe przeglądanie Facebooka nie sprawia dobrego wrażenia na żywo. Szczególnie, że nie było to sporadyczne – co rusz ktoś z publiki wyciągał telefon i spędzał przy nim dłuższą chwilę.

Transowy występ Aleksandry Słyż otworzył wieczór. Odczuwałam muzykę w sposób, którego nie dałoby się odebrać tak samo nawet na najlepszych nagraniach – każdą częścią ciała. Kompozytorka pokazała wachlarz swoich możliwości, nie popadając przy tym w przesadę. Prace artysty wizualnego Maksa Posio doskonale współgrały z kompozycjami Słyż. Dźwięki i obrazy pochłonęły moją uwagę bardziej niż na jakimkolwiek wydarzeniu festiwalu. Hipnotyzujące obrazy na wielkim ekranie, głębokie wibracje i ciemna sala stworzyły audiowizualne doświadczenie na pograniczu snu. Aż szkoda, że w programie na temat kompozycji znalazło się tylko jedno zdanie, a sama nazwa wydarzenia (Candyman) wskazywała z góry na główną ,,gwiazdę’’ wieczoru, pozostawiając polską artystkę w cieniu.

 

 

Przy wykonaniu soundtracku z Candymana na scenie obecny był sam kompozytor – Robert Aiki Aubrey Lowe oraz 15-osobowy zespół. Sama ścieżka dźwiękowa wzbudziła spore zainteresowanie po ukazaniu się filmu — i słusznie. Historia w pewnym sensie zatoczyła koło — w pierwszej wersji kinowej z lat 90. soundtrack skomponował Philip Glass. W najnowszej odsłonie również mieliśmy okazję zajrzeć do ciekawego miksu awangardy z tradycyjną muzyką filmową. Motywy z oryginalnej wersji z 1992 roku zostały wykorzystane i poddane reinterpretacji przez Lowe. Szczególnie warstwa wokalna i instrumenty perkusyjne przykuły moją uwagę, a syntezator modularny nadał kolorytu.

Cieszę się, że materiał okrojony był z warstwy wizualnej, dzięki czemu można było całkowicie skupić się na elektroakustycznym wykonaniu. Wyobrażenia wyjęte z klasycznych legend miejskich urban legends i tak pojawiały się podczas niepokojących przebiegów smyczków, odgłosów natury, cichego pobrzękiwania dzwonków. Występ interesujący, chociaż przewidywalny; świat zachodniej muzyki filmowej rządzi się jednak swoimi prawami. Tym bardziej cieszę się z włączenia do programu odświeżającego występu Słyż. 

 

Weavings, fot. Helena Majewska

 

Weavings to jedyny utwór, który mogę porównać z jego streamowaną wersją. W zeszłym roku został wykonany w wyróżniający się sposób – przez połączenie internetowe z artystami, którzy znajdowali się w różnych miejscach na świecie. Ten sposób radzenia sobie z pandemią wybijał się na tle wszechobecnych streamingów i odkopanych z archiwum nagrań. Już wtedy przedstawione dźwięki porwały mnie ze sobą. Nie mogły się jednak równać z tym, co usłyszałam na żywo. Przy wejściu do sali każdy słuchacz otrzymał partyturę graficzną, szkic improwizacji (którego artyści trzymali się co do minuty!). Bałam się trochę, że obecność tylu muzyków na scenie mnie przytłoczy.

W tej edycji wykonania utworu Nicolasa Jaara wystąpili Aho Ssan, Angel Bat Dawid, Antonina Nowacka, Khyam Allami, Oren Ambarchi, Pak Yan Lau, Paweł Szamburski, Raphael Rogiński, Resina, Tomoko Sauvage oraz Valentina Magaletti. Każdy z muzyków wprowadził do utworu cząstkę siebie, jednocześnie pozostawiając przestrzeń dla innych. W 90 minutach muzycy łączyli się w duety i zespoły kameralne, zaprezentowali swoje partie solowe z dobranymi instrumentami towarzyszącymi. Przeszywająca energia multiinstrumentalistki Angel Bat Dawis grającej na klarnecie pobudzała razem z saksofonem Pawła Szamburskiego. Resina i Aho Ssan zabrzmieli z całą siłą w duecie przypominającym burzowe grzmoty. Głos Antoniny Nowackiej wzruszał i prowadził do krainy między światami, zawieszonej w transcendentnej przestrzeni. W części Tomoko Sauvage dźwięk kropel odbijających się od tafli wody wprowadzał oniryczną atmosferę na przyciemnionej sali. Celowość łączyła się z przypadkiem, kontrolowana improwizacja dała przestrzeń do ekspresji muzykom, a jednocześnie trzymała ich w ryzach czasowych.

Obserwowanie muzyków podczas Weavings pozostawiło we mnie refleksję, że to jedyny koncert na całym festiwalu, który służył zarówno muzykom, jak i odbiorcom. W innych wydarzeniach byłam przytłoczona albo emancypacją kompozytorskiego ,,ja’’, albo utylitarystycznym dogadzaniu publiczności; w różnym natężeniu, z różnym efektem. Nie oceniam tego jako dobre czy złe; Weavings dało mi jednak poczucie bliskości z artystami, którzy cieszyli się swoją obecnością i możliwością wspólnej gry. Publiczność była ważna, ale nie najważniejsza; autentyczność tego koncertu polegała właśnie na zespoleniu muzyków w improwizacji i czerpania z niej przyjemności, a nie eksponowaniu performatywnej osobowości artysty.

 

Angel Bat Dawis, fot. Zuza Sosnowska

 

Nie musiałabym wybierać

Gdzieś pomiędzy biegiem na kolejne koncerty odzywały się myśli, że jest za szybko, za mocno, zbyt intensywnie. Pochłaniało mnie FOMO (Fear Of Missing Out) – odzwyczajone od festiwalowego pędu ciało nie nadążało za ogromem wydarzeń. Jedyne o czym marzyłam to chwila oddechu. Nie pomagała odległość między lokalizacjami, szczególnie w przypadku wieczornych wydarzeń. Chciałam być wszędzie, co z oczywistych względów nie mogło się udać. A jednak zaczerpnęłam z tej interakcji na żywo więcej niż przez całe dwa lata streamingów. Było autentycznie pod każdym względem — odczuwania festiwalu całą sobą, ale też zmęczenia fizycznego i psychicznego.

Ukojenie przyniósł koncert Angel Bat Dawis. Jej występ był dla mnie małym katharsis. Artystka zachwyciła mnie swoją niesamowitą energią. Od pierwszego kroku, który postawiła pomiędzy siedzącymi przed sceną uczestnikami festiwalu, biła z niej pewność siebie, ciepło i chęć interakcji z publicznością. Rozbudziła słuchaczy głosem i brzęczącą chustką, powoli wchodząc na scenę. Tam pokazała szereg innych umiejętności – grę na klawiszach, klarnecie, elektroniczne brzmienia, instrumenty perkusyjne. Momentami trudno było mi uwierzyć, że na scenie jest tylko jedna osoba. Chicagowska kompozytorka pokazała nam kawałek kosmosu w swoim miksie improwizowanego spiritual jazzu. Słowa, które towarzyszyły występowi, zostaną ze mną na długo. Angel Bat Dawis znakomicie manipulowała emocjami słuchaczy. Rozpoczęła optymistyczną nutą, zapewniając, że nigdy nie umrze, bo jest częścią wszechświata. Po wejściu na scenę, kiedy wszystkie oczy i uszy skierowane były na nią, poświęciła jednak chwilę na ważny przekaz związany z doświadczeniem rasowym. Nie dało się zapomnieć o tym fragmencie ze względu na dosadne slajdy za artystką, przewijające się przez cały jej występ — archiwalne świadectwa przemocy na tle rasistowskim przypominały o kolonialnej przeszłości. Później znów zabrała nas w podróż do swojego kosmosu, tak głęboko autentyczną, że nie potrafiłam wychwycić wzrokiem osoby na sali, która nie byłaby zainteresowana. Zaśpiewała i wypowiedziała też coś prostego, czego bardzo w tym momencie potrzebowałam – prośbę o naładowanie swoich baterii, chwilę odpoczynku i szacunek do swojego ciała i psychiki. W przedostatnim dniu Festiwalu byłam już wykończona, a ten występ sam w sobie dodał mi sił i pozostawił z wiadomością ,,robisz wystarczająco dużo, odpocznij’’.

 

 

fot. Filip Preis

 

Na Błoniach nie płonęłoby pianino

W programie pełnym oszałamiających, tanecznych rytmów i porywających kompozycji nie zabrakło czasu na refleksję. Nie udało mi się dotrzeć na koncerty do Synagogi, czego bardzo żałuję. Ten blok otworzyłam występem Community of Grieving – Zosi Hołubowskiej i Julii Giertz. Wszyscy straciliśmy coś w mniejszym lub większym stopniu podczas pandemii. W przyciemnionej sali wybrzmiały zinterpretowane na nowo lamenty. Artystki w klimatycznych, białych strojach krążyły między publicznością i śpiewały o tym, co utracone. Muzyczne medytacje, połączenie z osobami siedzącymi na podłodze na sali, głosy śpiewaczek miksowane i reinterpretowane na żywo dały przestrzeń na trudne emocje. Powolne ruchy performerek współgrały z dźwiękową narracją. Po wyjściu z koncertu można było zapisać na kartce to, co zabrały nam ostatnie miesiące. Jedynym elementem, który nie pasował do tej układanki, były hologramy rozmieszczone na sali. Nie miały wiele wspólnego z tematyką i pozostawiły uczucie niepotrzebnego przerostu formy nad treścią.

Podobną atmosferę przedstawili także Shackelton i Wacław Zimpel z śpiewaczkami Barbarą Kingą Majewską i Aleksandrą Klimczak w projekcie The Spirit Still Remains. Klarnet, głos i elektronika wprowadziły w surrealistyczny świat między jawą a snem, życiem i śmiercią. Jednak po dynamicznym i porywającym występie polskich perkusistów (Hubert Zemler i Miłosz Pękała) trudno było mi wczuć się w medytacyjny i spokojny nastrój.

 

Piano Burning, fot. Filip Preis

 

Ostatnie wydarzenie festiwalu na pewno należało do spektakularnych. Performans Annei Lockwood nie należy wprawdzie do najnowszych, a i pandemiczna interpretacja proponowana przez Unsound nie do końca do mnie przemówiła. Umieszczenie płonącego instrumentu jako ostatniego punktu programu miało jednak w sobie coś prostego i poetyckiego jednocześnie — ,,to już koniec dźwięków’’. Pianistka spokojnie wykonywała utwory Chopina, aż do momentu, w którym struny przepaliły się i instrument zaczął wydawać z siebie same fałsze. Początkowo myślałam, że występ metaforycznie zakończy się, kiedy Martyna Zakrzewska odejdzie od płonącego pianina. I faktycznie, po tym geście zaczęły się śmiechy i głośne rozmowy. Szybko jednak ucichły i wsłuchaliśmy się w dźwięki pękającego drewna i szalejącego swobodnie ognia. Dopiero kiedy instrument zapadł się i wybuchło jeszcze większe ognisko, tłum powoli zaczął się rozchodzić.

Patrzę na rozprzestrzeniające się płomienie. Płonie Chopin, płonie pianino, płonie stare. Niech żyje nowe, niech żyje elektronika.