Po nitce do sedna. Wybrane Dni Muzyki Nowej 2022

Natalia Glinka-Hebel / 28 kwi 2022

Zima Stulecia, fot. Maciej Moskwa

W półmroku Sali Suwnicowej gdańskiego klubu Żak ogromny płócienny ekran. Na nim – dwie przeplatające się linie: żółta i niebieska. Przypominają łańcuch DNA, a ich kolorystyka nie jest przypadkowa – to subtelny gest solidarności z narodem ukraińskim. Tuż przy końcu rozdziela je proste logo Dni Muzyki Nowej. Właściwie… rozdziela, czy może spaja? Na to pytanie będę szukać odpowiedzi przez dwa wieczory wypełnione muzyką, która – już bez wątpienia –  rozdziela i spaja jednocześnie.

Rozdziela, bo każe wyjść ze strefy komfortu. Gdy wydaje nam się, że słyszymy coś znanego, gdy odzywają się w nas skojarzenia z tym, co swojskie i lubiane, wykonawcy DMN z zadziornym uśmiechem udowadniają, że się mylimy. Tak było w wypadku duetu Psychogeografia (Paweł Krzaczkowski aka ZajwertPiotr Łyszkiewicz), który wystąpił z premierowym materiałem. Na scenie mieliśmy i preparowane pianino, syntezatory, i mini sekcję dętą w postaci saksofonu oraz klarnetu. Choć chwilami zdawać się mogło, że Krzaczkowski i Łyszkiewicz występowaliby najchętniej osobno – do tego stopnia odizolowali się w swoich scenicznych okopach idealna synchronizacja poprzedzona półuśmiechami czy ukradkowymi spojrzeniami była dowodem doskonałego porozumienia i symbiotycznej wręcz współpracy (co przy tak karkołomnych twórczych pomysłach miało ogromne znaczenie). Panowie wyabstrahowali sample żywcem wzięte z tanecznych klubów, dorzucili garść zgrzytów, a na koniec przepuścili wszystko przez jazzową „maszynkę”. W swoim chemiczno-muzycznym laboratorium ci dwaj psychogeografowie tworzyli wybuchowe mieszanki, prowadząc eksperymenty na żywym organizmie i bawiąc się dość swobodnie z wytrzymałością audialną słuchaczy. Efekt? Wszystko już gdzieś zasłyszane, a jednak nowe – nazwa zespołu oznacza wszak zejście z utartych ścieżek i szukanie nowych tropów w przestrzeni pozornie oswojonej.

Psychogeografia, fot. Maciej Moskwa

Rozdziela również w hermetycznych bańkach indywidualnych przeżyć. Niedzielny występ Zimy Stulecia zamknął słuchaczy w ich własnych światach, co zdradzało chłodne światło reflektorów, dyskretnie padające na zasłuchane twarze o zamkniętych oczach. Muzyka Marka „Latarnika” Pędziwiatra (dwukrotnie nominowanego do Paszportów Polityki pianisty jazzowego, aranżera oraz… rapera) i Marcina Raka (występującego razem z Pędziwiatrem w formacjach EABSBłoto) ma w sobie rzeczywiście coś z dzikiej, brutalnej śnieżycy. Jako „duet który nie miał mieć żadnych szans na powodzenie” nie uznają półśrodków, łapczywie czerpiąc z acid jazzu, ale zahaczając także o surową elektronikę czy elementy charakterystyczne dla hip hopu. Nie dajcie się jednak zwieść – mimo (roboczych) tytułów utworów, nawiązujących do zimowych zjawisk atmosferycznych, nie był to występ chłodny, o nie! Ciężko stwierdzić, czy w czasie koncertu tej dwójki lepiej bawiła się publiczność czy sami artyści. „Latarnik” tak energicznie podrygiwał na swoim stołku, że bałam się o poruszającego się od jego pląsów DJskiego laptopa; Rak nie pozostawał mu dłużny, dziarsko dotrzymując tempa na swojej perkusji. Muzycy z wyraźną radością prezentowali swój premierowy materiał – Zima Stulecia to już nie tylko sceniczne porozumienie bez słów, to prawdziwa przyjaźń wyrażająca się w nieksrępowanej muzycznej energii.

Zima Stulecia, fot. Maciej Moskwa

Rozdziela wreszcie występy tak odmienne jak ten Zimy Stulecia oraz następujący po nim koncert Ireny i Vojtěcha Havlów – weteranów czeskiej sceny niezależnej – który nie mógł być bardziej intymny, stonowany i poruszający. Ich muzyka w niedzielny wieczór miała w sobie coś tak magicznego, tak chwytającego za serce, że nagromadzone wśród publiczności emocje puściły strumieniami łez (coś o tym wiem). Irena Havlová przepięknym, dziecięcym niemal głosem śpiewała po czesku – i niepotrzebna była znajomość języka, aby jej pieśń zrozumieć. Viola da gamba zestrojona w duecie z wiolonczelą, następnie zjednoczenie Havlów przy fortepianie – choć każde z nich mogłoby grać osobno – razem składają się na piękno, które wymyka się wszelkim klasyfikacjom. 

Irena i Vojtěch Havlovi, fot. Maciej Moskwa

Tyle podziałów, a jednak Dni Muzyki Nowej także spajają. Spajają wykonawców w ich poszukiwaniach, prowadzonych momentami po ciemku, w muzycznym chaosie. W tych trudnych – tak politycznie, jak i zwyczajnie, po ludzku – czasach muzyka połączyła słuchaczy i artystów w pragnieniu przeżycia czegoś do trzewi prawdziwego – czy to w ciężkich beatach, od których drżała cała podłoga, czy bezwstydnego podsłuchiwania, jak w scenicznej relacji małżeństwa Havlów rodzi się między nimi (po raz kolejny i od nowa) intymne uczucie. Najpiękniejsze w DMN jest jednak to, że te muzyczne poszukiwania przynoszą zaskakująco odmienne rezultaty – dla niektórych artystów będzie to nieskrępowana energia, której strumienia nie da się zatrzymać; dla innych – czyste piękno w nieuchwytnych atomach unoszących się między sceną a publicznością.