Uszy – tońcie, oczy – wiście. Spontaneous Music Festival 2022

Piotr Tkacz-Bielewicz / 7 lis 2022

„To nie czas na braterstwo. To czas sztywnego siedzenia na miejscu”. Dlaczego te słowa tak mnie dotknęły, tak zapadły mi w pamięć – słowa, które padły mniej więcej w środku festiwalu, mniej więcej w środku występu Leny Czerniawskiej i Biliany Voutchkovej. Występu, który okazał się improwizowanym słuchowiskiem i jednym z najbardziej zaskakujących momentów szóstej odsłony Spontaneous Music Festival. Ale zaskoczeń w ogóle było wiele, więc nie chodzi o to, że teraz mam potrzebę go wyszczególniać, czynić z niego jakąś oś czy soczewkę, w której całe to wydarzenie miałoby się skupiać. Po prostu od czegoś trzeba zacząć, więc czemu nie od tego koncertu – wyróżniającego się choćby tym, że tylko tutaj pojawił się głos. I to zarówno na żywo, jak i z nagrań, zarówno słowa zrozumiałe, jak i nie, a także nieartykułowane odgłosy. Te drugie to zasługa Voutchkovej i tak jak cenię ją jako wykonawczynię, tak po raz kolejny miałem problem z jej improwizowaniem. Na zeszłorocznym Mózg Festival, gdzie grała w duecie z Andreą Parkins, przeszkadzała mi jej nadaktywność i nonszalancja, wręcz niedbałość, w posługiwaniu się skrzypcami. Tym razem instrument nie był nadużywany, artystka skupiła się na głosie. Niezbyt ciekawie było, gdy stosowała te wszystkie zabiegi jak gaworzenie, bełkotanie, warczenie, urywane zaśpiewy, obiegowo będące wyznacznikiem muzyki awangardowej (pomyślcie o tym wielkim obszarze od Cathy Berberian do, dajmy na to, Mai Ratkje), bardziej gdy posługiwała się dyktafonami i przenośnymi głośnikami. Nie tylko dlatego, że wciąż rzadko traktuje się je jako instrumenty, zwłaszcza w improwizacji (pomyślcie o tym niewielkim obszarze od, dajmy na to, Rolfa Juliusa do Lucia Capece). Przede wszystkim, bo współgrało to ze światem z opowieści snutej przez Czerniawską. Gdybym chciał go jakoś uporządkować (a wcale nie jestem pewien, że tego chcę), to pewnie powiedziałbym, że wątkiem przewodnim była podróż pociągiem (a nagrania Voutchkovej brzmiałyby wtedy jak dworcowe komunikaty).

Billiana Voutchkova, fot. Beata Wencławek BW Pictures

Ale były też białe skarpetki, kości, samospalenie – tok tej narracji najlepiej podsumowują słowa z niej zaczerpnięte: „Pociąg rozwidli się i pojedzie we wszystkie wyznaczone kierunki”. Autorka przechwytywała formę komunikatu i przez włożenie w nią nietypowych treści czyniła z czegoś oswojonego i przezroczystego – obce i frapujące. Tak samo było z kolejową modlitwą („w imię dworców, peronów, biletów i rozkładu jazdy”) poprzedzającą słowa przytoczone przeze mnie na początku. Nie daje mi spokoju, czemu artystka mówiła o „braterstwie” a nie o „siostrzeństwie”. Tłumaczę to sobie właśnie przezroczystością, oczywistością, frazesowością tego pierwszego. A podręcznym dowodem na nieoczywistość tego drugiego jest podkreślanie go przez edytor tekstu. Próbuję sobie wyobrazić, jakby to było gdyby mówiła o siostrzeństwie, zwłaszcza w zaprzeczeniu – przecież byłoby to coś w zasadzie oczywistego, ale czy zarazem nie wybijałoby się z tego pejzażu podróżnych komunałów i schematów swoją partykularnością, nieuniwersalnością, czy wjechałoby tak bezkolizyjnie w uszy? A dzięki sposobowi podawania tekstu miałem wrażenie, że treści się we mnie wlewają, nawet te które wzbudzały mój opór. Głos sugerował przyjacielskie nastawienie, ale to żadna czuło-narratorskość. Był spokojny, wręcz monotonny. Może trochę omdlewający, jakby opadający z sił, ale też odurzający, jakby hipnotyzował.

Laure Boer, fot. Beata Wencławek BW Pictures

„To nie czas na braterstwo” jednak uderzyło mnie mniej, mimo że słowa te wybrzmiały niemal jak prowokacja, niż te o czasie „sztywnego siedzenia na miejscu”. Zwłaszcza, że potem była mowa o tym, by „siedzieć bez ruchu”. A stało się tak dlatego, że te słowa przypomniały mi o tym, co czułem już pierwszego dnia, gdy grali Timothée Quost, Benjamin Whitehill i Laure Boer, a ja nie mogłem usiedzieć na miejscu sztywno, bo muzyka była giętka. W świecie akademickim wiele się ostatnio mówi o usytuowaniu wiedzy, fajnie by było tak podejść do słuchania, zwłaszcza koncertowego. Tutaj byłoby to słuchanie usadzone, co wcale nie jest oczywistością na tego typu koncertach, nie w fotelach czy nawet na krzesłach, ale na kubikach z opcjonalną poduszką. Drugiego dnia, nauczony doświadczeniem, zacząłem więc bawić się w przewidywanie przyszłości połączone z manewrami taktycznymi: który występ lepiej na stojąco, czyli: który może być głośniejszy i bardziej energetyzujący, bo stać można z tyłu, co przy cichszym (czy bardziej introwertycznym) muzykowaniu oznaczało ryzyko, że niektóre dźwięki (czy w ogóle atmosfera) zaginą po drodze. Czasem dało się coś przewidzieć, ale w większości były to składy grające ze sobą po raz pierwszy. Szczególny był przypadek Boer, Whitehilla i Quosta, którzy zostali zapowiedziani jako taki właśnie ad hoc, jednak po występie okazało się, dlaczego tak dobrze im szło. To faktycznie był ich pierwszy raz na scenie, ale zarazem początek trasy koncertowej, więc mieli za sobą kilka prób. Co oczywiście w niczym nie umniejsza spontaniczności (tak na miejscu na tym festiwalu), a podejrzewam, że mogło nawet dodać śmiałości w dźwiękowym rozpychaniu się. Choćby taki Quost, dla którego był to drugi koncert z rzędu i nawet trochę martwiłem się, jak z tego wybrnie – rozegrał to sprytnie, bo tutaj trąbkę uzupełniał mały mikser, który pozwalał mu na kontrolowanie sprzężeń. O ile podczas tego pierwszego, zaprawdę adhocowego spotkania z Àlexem Reviriego i Zofią Ilnicką ciągle miałem poczucie, że próbują się znaleźć i dumałem, skąd się wzięło to założenie (przyjmowane jako oczywistość?), że w trio wszyscy muszą grać cały czas – to podczas drugiego chaos wydawał mi się produktywny, a towarzyszenie poszukiwaniom co najmniej inspirujące. Możliwe, że tu też cała trójka zwykle grała ciągle, ale nie jestem w stanie tego stwierdzić, bo często zamykałem oczy. Poszczególne brzmienia tak się mieszały, że nawet przypatrując się, trudno było rozróżnić, co kto robi. Najprościej powinno być z gitarzystą Benjaminem Whitehillem, ale nie dość, że jego gra była bardzo wsobna, choć rwąco-drapiąca, to też korzystał z dodatków – radyjka zestawionego z ebowem. W cokolwiek magicznym momencie udało mu się z fal eteru wyłowić słowo „cisza”, które mogliśmy wyłapać tylko dlatego, że ona się rzeczywiście wyimprowizowała grającym. A był to też moment rzadki, bo metodą był tu raczej nadmiar. Dużo się działo na stole z osprzętem Boer, zastawionym małymi rzeźbami z samorobną elektroniką, których wizualność jeszcze podkreślało stosowanie migających lampek, wpływających na fotorezystory. Jakby tego było mało Boer miała też zhakowany telefon, którego słuchawkę zwracała w stronę wzmacniacza Whitehilla i dan bau, czyli wietnamskiego monochordu traktowanego nieortodoksyjnie. Chyba przez grę Quosta, pełną stuknięć, fuknięć i furkotów, przypomniał mi się dawny koncert Franza Hautzingera ze składem Jacka Kochana, jedno z moich pierwszych doświadczeń z muzyką naprawdę improwizowaną, kiedy to ze zdumieniem przysłuchiwałem się, że (z) trąbką można robić „takie rzeczy”. I choć przez lata się do tego przyzwyczaiłem, to jednak połączenie szaleństwa i precyzji nadal potrafi mnie oszołomić. Muzyka tria, czasem skorodowany funk, a innym razem wycieczki w stronę muzyki klubowej z mocarnym dołem i fajnym wykorzystaniem rytmu, przypominały mi zresztą wiele rzeczy: Pan Sonic, Emptyset, Pierre’a Bastiena, „Space Program” Rafaela Torala, no i pionierską twórczość z radiofonicznych studiów eksperymentalnych. Jako że bardzo chciałem zacząć korzystać z terminu microindustrial, który ostatnio redaktor Antoni Michnik zaproponował, opisując występ Alfredo Costa Monteiry1, i jako że w/w redaktor akurat siedział koło mnie na tym koncercie, to po jego zakończeniu, wiedziony przeczuciem, ośmieliłem się zasięgnąć porady: byłże ów koncert microindustrialowy, jeśli tak – jak bardzo? Radości mojej nie było końca, gdym usłyszał respons, że zaiste, wielce!

Patryk Daszkiewicz, Perre Xirau, Alex Reviriego, fot. Beata Wencławek BW Pictures

Niestety więcej okazji do spożytkowania tego terminu SMF nie dostarczył, ale zapewne dlatego, że miałem go wciąż w głowie, przyszła mi do niej wariacja na jego temat. Drugi dzień rozpoczął się od drugiego przyjścia kontrabasisty Àlexa Reviriego, któremu towarzyszyli elektronik Patryk Daszkiewicz (aka DMNSZ) i perkusista Pere Xirau. To był pełnoprawny ad hoc, ale gdyby nie zapowiedź, to mógłbym się nie domyślić – tak sprawnie muzycy się porozumiewali. Nie było tu takiej kotłowaniny, jak w trio z Reviriego poprzedniego wieczoru, choć działo się wiele. Ale była to raczej muzyka przyczajona, skradająca się, rozchodząca się jak opary, jednak niepozbawiona stanowczych gestów. Dziejąca się jednocześnie i w smugach i detalach, i w skali makro – jak choćby to mocne, ale też czujne, wejście Xirau’a na tubach wah-wah. Momentami zbyt głośne, ale nie dające po uszach, raczej za duże, sugerujące inną przestrzeń, otwartą i rozległą (niczym z wycieczek Einstürzende Neubauten, by grać na ulicznych barierkach, stąd może przyszedł mi na myśl macroindustrial, ale to z pewną taką nieśmiałością i wcale się nie upieram). Nie tylko wtedy poruszająca fizycznie, a ja znów czułem, że moje słuchanie traci, bo jest osadzone. Dlatego też przed kolejnym powrotem barcelońskiego kontrabasisty, z krajanami z tria Phicus, strategicznie usunąłem się na z góry przewidzianą pozycję w ariergardzie sali. W międzyczasie, kiedy do Czerniawskiej i Voutchkovej adhocowo dołączył Vasco Trilla, też zdecydowałem się przemieścić. Nie wynikało to nawet z mojej przekornej reakcji na prowokację o „czasie sztywnego siedzenia”, ale z potrzeby zaczerpnięcia oddechu po tak nasączonym sensami występie. To trio było więc dla mnie jak widok z okna w roztargnieniu oglądany (Czerniawska zajęła się rysowaniem obrazów wyświetlanych przez rzutnik) bardziej nawet niż słuchany (bo dział się rozgardiasz, którego się obawiałem).

Billiana Voutchkova, Lena Czerniawska, Vasco Trilla, fot. Beata Wencławek BW Pictures

Cieszę się, że tak się usytuowałem i zregenerowałem, bo mogłem poniekąd na świeżo posłuchać kolejnego adhoca. Flet Ilnickiej ponownie został wrzucony w trudne otoczenie, ale na szczęście już nie dystansował się otchłannym pogłosem (co mocno wpłynęło na mój odbiór tria dnia pierwszego). Tym razem otoczyły go dwa saksofony – tenorowy Toma Chanta (czyżby pierwszy raz w Polsce nie jako część The Cinematic Orchestra?) i barytonowy Michała J. Biela (rzadki powrót na stare śmieci muzyka osiadłego w Kopenhadze, kiedyś istotnego elementu poznańskiej sceny). Widać było starania dostosowania brzmienia do najmniejszego z instrumentów, czy to przez subtelne granie, czy przez interwencje materialne (Chant najpierw nałożył kaszkiet na czarę, potem przykładał ją do uda). Mimo to i tak miałem poczucie harmidru, więc by odciąć choć część bodźców, zamknąłem oczy. Co za niespodzianka – gdy je otworzyłem, saksofoniści przesiedli się na soprany. Wtedy zaczęło mi się podobać, było spójnie, cała trójka eksplorowała bliskie brzmienia, odkształcała łukowate wstęgi, czasem z taką intensywnością, że aż zatykało.

Tom Chant, Zofia Ilnicka, Michał J. Biel, fot. Beata Wencławek BW Pictures

Takie czyszczenie uszu było niezwykle pomocne przed koncertem Phicusa. Był to jeden z trzech punktów programu z udziałem gościa specjalnego tegorocznej edycji, Ferrana Fagesa. Przygotowując się do SMF, z zaskoczeniem stwierdziłem, że ten muzyk jakoś zniknął mi z radaru. A był przecież dla mnie całkiem ważny na początku przygody z muzyką naprawdę improwizowaną, po tym gdy usłyszałem go na Musica Genera Festival w 2006 roku (zresztą w duecie Cremaster z w/w Costa Monteirą). A wkrótce jeszcze zachwycił mnie w zupełnie innym wydaniu – na gitarze akustycznej. Potem długo nic, a pod koniec 2017 roku trafiłem na koncert Phicusa (było to pierwsze wydarzenie organizowane wspólnie przez Andrzeja Nowaka i Pawła Doskocza, a z tej współpracy narodził się SMF). Chyba nie byłem wtedy w najlepszym stanie, bo nic nie pamiętam. A z tego zapamiętam skojarzenia z The Ex, nie tylko ze względu na poruszanie się Fagesa i Reviriego, nie aż tak kolizyjne, ale wyraźnie napędzane dźwiękami i równie organiczne. Także ze względu na zadziorne, mięsiste brzmienie. Perkusista Vasco Trilla oczywiście też się ruszał, ale był unieruchomiony za zestawem. To chyba jedyny raz, kiedy żałowałem, że wszyscy nie grają głośniej, bo perkusji zdarzało się dominować, gdy pozostali (nieco) się uspokajali. To już nie była „no drumming percussion”, w której myśl przebiegał solowy występ Trilli otwierający festiwal. Choć dalszy bieg wypadków nieco mi go zatarł, to pamiętam, że podobała mi się jego nieco medytacyjna, ale gęsta i dociążona aura oraz wykorzystanie metronomów i brzmienia uzyskiwane przez dmuchanie w wężyk przytknięty do membrany, które przypominały klarnet basowy. Także w Phicusie istotne były gongi, które zapewniały zawiesistość, były niczym smar.

Vasco Trilla, fot. Beata Wencławek BW Pictures

Ciekawe, że nawet improwizatorzy trochę korzystają z myślenia taktycznego czy nawet strategicznego, zwłaszcza na festiwalu. Choćby taki Reviriego – rekordzista, który występował cztery razy, musiał jakoś odmiennie do każdej z tych sytuacji podchodzić, poczynając od decyzji, czy instrument ma być nagłośniony i jak. W Phicusie był, co wynikało z przyjętej estetyki, jakoś nawiązującej do hardcore’owego gitarowego grania. Idąc tym tropem, zespół grał „numery”, co wcale nie jest oczywistością na tego typu koncertach. Były one zupełnie improwizowane, ale pozostawały zamkniętymi całościami, co nadawało występowi zupełnie inną dynamikę. Tak grało też Isysxae, drugie trio z Fagesem, któremu towarzyszyli Chant i Xirau. Co prawda dłuższe niż na debiutanckim hyper nature2, opatrzonym chwytającą za oko naklejką proponującą zaszufladkowanie tej muzyki.

Po wysłuchaniu ich na żywo miałbym sugestię pewnej roszady, która dałaby określenia jakoś zbliżające się do moich odczuć: free grind/jazz noise. Ale nie była to ściana dźwięku, którą walono po głowach. Znów, było to muzykowanie czujne i ryzykowne, precyzyjne i elastyczne. Wiem, że to dziwny komplement, ale pod koniec zaczęło mi się tego świetnie słuchać jako trzech występów solowych, które dzieją się równocześnie. I nie chodzi o to, że to była swoboda w rodzaju anything goes, ale o to, że są to trzy pewne swego, wyraziste głosy, które mogą ze sobą dyskutować, jednakże na własnych zasadach. Pewnie, tych zasad nie ma, one są za każdym razem tworzone (i burzone), więc zanim wyjdzie mi z tego traktat o paradoksalności improwizacji, powrócę do konkretów. Okazało się na przykład,  że brzmienie Fagesa w Phicusie – czyste, ostre, cięte, nieutopione w efektach – było strategiczną decyzją, odróżniało od zfuzzowanego, rzężącego, potoczystego w Isysxae. 

Granie kawałków daje też moment na odetchnięcie i szansę na zadedykowanie ich, z czego Fages skorzystał. Ostatni utwór zapowiedział „this song is dedicated to all of you” – można wzruszyć ramionami, że to tani chwyt pod publiczkę, ale w tamtym czasie i w tamtym miejscu zabrzmiało to po prostu szczerze i ujmująco bezpretensjonalnie. Podobnie, gdy Andrzej Nowak zapowiadając finałowy koncert rzucił, że „wszyscy gracie na tym festiwalu i jesteście jego częścią”. Tym bardziej, że to odnosiło się do wyjątkowej sytuacji – rozmieszczenia grających pośród publiczności. Reviriego, Chant, Biel, Mateusz Rybicki i Carina Khorkhordina sformowali Desarbres Ensemble, który nazwę wziął od partytury graficznej Fagesa. Dołączone instrukcje dawały sporą dowolność co do liczby powtórzeń danego dźwięku i możliwości jego przekształceń, określona za to była dynamika: od pp do ppp. To poskutkowało dźwiękami wynurzającymi się w ciszy, ledwie wystającymi nad powierzchnię wyspami, które delikatnie rozpływały się w otoczeniu albo łączyły się z innymi w chwilowe archipelagi. Utonięcie pośród nich było wręcz oczyszczające. Niespodziewanie niespektakularny finał nieoczywistego festiwalu, który zestawia adhocowo nie tylko grających, ale i słuchających. Każde takie wydarzenie tworzy jakieś wspólnoty, ale nie mam tu zamiaru podpierać się frazesami o festiwalowej rodzinie. Bardziej interesują mnie relacje tymczasowe, przygodne, niedookreślone. Choćby taka sytuacja, gdy w przerwie koncertu, przeglądając nową dostawę asortymentu fonograficznego, słyszę z tyłu rozmowę o opóźnieniach w Deutsche Bahn. Po angielsku, więc chyba przyjezdnych, najpewniej grających. Wtedy nie zwróciłem na to uwagi, ale do teraz nie daje mi spokoju, czy wśród rozmawiających była Czerniawska…

Nie daje mi też spokoju inna rzecz, a skoro znów do tego wracam, niech to będzie jeśli nie oś, to może klamra, i skoro wyżej pozwoliłem sobie wspomnieć o „siostrzeństwie”, a festiwalom coraz baczniej patrzy się na ręce, ile kobiet zapraszają do udziału, to może chwilkę o tym. Wiem, że SMF ma tę kwestię na uwadze – choć nie może się pochwalić parytetem (ani też projektem, w którym męskoosobowy oktet „bierze na warsztat” twórczość “wybitnych kompozytorek”, ale za to ma w zanadrzu projekt degenerujący partytury Chopina, Karłowicza i Szymanowskiego)3, to co roku znajduje coraz więcej improwizatorek. Można stwierdzić, że to wciąż za mało, ale przynajmniej po tej edycji jestem przekonany, że każda z występujących na SMF artystek była tu po coś i dlaczegoś (i nie po to, żeby podbić statystyki). Co przypomina mi, że muszę jeszcze choć wspomnieć o występie poprzedzającym finał, w którym splatało się wiele festiwalowych wątków (elektroniczne/akustyczne, nie/nagłośnione, usadzenie/przemieszczanie, przedmiot/instrument, komplikacje komunikacji, relacje z przesztrzenią). Corina Khorkhordina i Eric Bauer nie spotkali się po raz pierwszy na scenie, a znów, co pewnie pozwoliło im na taką śmiałość. Był to występ na swój pokrętny i wyjątkowy sposób spektakularny. Przypomniał mi teatr absurd (improwizacji), jaki Activity Center odstawiło na Sanatorium Dźwięku w 2015 roku. Wtedy bardziej myślałem o Godocie, a teraz jednak o Małej Mi, trochę też o Milesie Davisie (jeszcze jeden wątek: tradycja/awangarda), a Khorkhodina dorzuciła do tego zestawu Malewicza. Tak, ja też nie wiem, o co tu może chodzić, ale wiem, że to było jak spełnienie obietnicy, jaką daje hasło „teatr instrumentalny”, do którego tak rzadko dochodzi. Nie wiem, czy obraz jest nadal wart więcej niż tysiąc słów, ale spróbujmy

  1. https://glissando.pl/relacje/miary-i-formaty-control-room-4/ 

  2. https://isysxae.bandcamp.com/album/hyper-nature 

  3. https://www.jazzarium.pl/przeczytaj/recenzje/spontaneous-live-series-008