Res Publica, Res Privata. Musica Privata 2022

Piotr Mika / 28 lis 2022

Z jubileuszami może być różnie. Mogą być nadęte i pełne przesady. Okrągłe rocznice często odkrywają też środowiskowy brak polotu oraz ociężałość zamykanych rozdziałów. Jednak Istnieją też jubileusze miłe i spoglądające w przyszłość. To przecież okazja zarówno do podsumowań, jak i dodania organizatorom skrzydeł, odświeżenia idei. Cieszę się, że mogę rozpocząć od komplementu – dziesiąta Musica Privata była wydarzeniem i odświeżonym, i odświeżającym. 

Co prawda, w oficjalnej chronologii zaginęła gdzieś impreza o numerze dziewięć, lecz łódzka Privata – w formule festiwalowej lub nie – trwa faktycznie od dekady. Uporządkowanym jubileuszem zainteresowała się publiczność, która licznie przybyła na wszystkie koncerty. Dostrzegli go także sponsorzy (w tym miasto, co w kontekście regularnie niedofinansowywanej Privaty warto podkreślić), a to zapewne dzięki nim udało się zaprosić wiele ciekawych artystów i artystki o znaczących nazwiskach. Duża liczba słuchaczek i słuchaczy to z jednej strony spory powód do radości, z innej jednak – do rozmyślań nad istotą muzyki prywatnej. Czy ilość może mieć wpływ na prywatność? Czy miejsce może być bardziej lub mniej prywatne? W końcu, czy odległość od artysty może być barierą w odbiorze tego, co – jak napisano w festiwalowej ulotce – „wypływa z głębi duszy”? 

Sytuacja jest bez wyjścia. Privata to święto nieskrępowanej muzyki poszukującej, a przecież często najlepiej świętuje się w dużym gronie. Przede wszystkim Privata to festiwal, a nie prywatny nasłuch. W trakcie koncertów często jednak wracało do mnie poczucie tęsknoty za byciem częścią garstki, która zasiadała niemal przy samym zespole, zauważając najmniejszy ruch i słysząc najcichszy oddech – za tym, co znałem z poprzednich edycji. Sentyment ten pojawiał się też, gdy zajmowałem wyznaczone miejsce lub gdy w Sali Kameralnej w Filharmonii Łódzkiej kątem oka widziałem pilnujące porządku pracownice tej instytucji. Mimo wszystko program tegorocznej edycji nie pozwolił na to, by górę wzięły wątpiące myśli. Nawet jeśli wokół mnie nic nie było prywatne, niektórzy – ponad przeszkodami i fizycznymi odległościami – grali tak, jakby byli bardzo blisko. Którzy improwizowali, jakby obok nich nie było nikogo. Chłonięcie wyczekiwanej muzyki prywatnej wymagało więc uruchomienia pewnych pokładów wyobraźni, ale tych, publiczności czerpiącej wrażenia z łódzkich scen, na pewno nie brakuje.

fot. Maciej Andrzejewski

Piątek

Tegoroczna Privata to trzy dni, dziesięć koncertów, dwa aftery i wydarzenia towarzyszące. Tradycyjnie nie dominowała konkretna tematyka, a kluczem doboru programu było „łamanie barier pomiędzy gatunkami muzycznymi i środowiskami oraz posługiwanie się indywidualnym idiomem dźwiękowym, niezależnie od aktualnej muzycznej mody”. Całość otworzył set Teoniki Rożynek – początkowo dość intymny, z czasem bardziej ekscentryczny, z nabrzmiewającym dropem. Sample, które posłużyły do utworów były mniej i bardziej realne. Kompozytorka, w sposób, do którego nas przyzwyczaiła, wykorzystywała przetworzone nagrania instrumentów, ale też piszczących, „codziennych” odgłosów, prostych obiektów. Traktowała je nie tyle oszczędnie, co z wyważeniem. W najcichszych momentach wyraźnie ta ekonomia środków składała się na konfesyjność występu – Rożynek grała w ciemności, ukryta za ekranem komputera, a my całe skupienie mogliśmy oddać dźwiękom. Natomiast najgłośniejsze fragmenty świdrowały uszy, kreując – przynajmniej u mnie – swego rodzaju podźwięki, a ta muzyka ultraprywatna była czymś bardzo przyjemnym. Pociągała też część występu kompozytorki, gdy za riff posłużył jej śpiewany, jakby renesansowy motyw, który raz utrzymywała blisko lamentacji, a innym razem rozwijała go imprezowo. Fragment ten zakończyła tercja pikardyjska, dając delikatny uśmiech, choć zmącony przygasającą taśmą, skrzypnięciem i stukotem. Mądrze, bez przesady.

Teoniki Rożynek, fot. Paweł Maciak

Przemyślana oszczędność to też cecha koncertu duetu Superimpose. Improwizowana gra gości z Berlina, puzonisty Matthiasa Müllera i perkusisty Christiana Mariena, płynęła w pełni naturalnie, bez jakiegokolwiek wybicia. Szybko przekonaliśmy się o ich wyobraźni muzycznej i możliwościach technicznych. Równie szybko poznaliśmy ich świetne zgranie, najlepszym jego przykładem była późniejsza kulminacja – budowana długo i świadomie, bez wyprzedzania. Nikt nie ulegał pokusie dominacji, a przecież perkusja niejednokrotnie mogła zdecydować o przebiegu – to instrument o wiele szerszych możliwościach. Müller udowadniał jednak, że się mylę – prezentował puzonowe slapy, multifony, a różnego rodzaju tłumikami i kubkami stale kontrolował strumień wydobywający się z czary. Odpowiednio amplifikowany był podmuchem lub wichurą. Partnerował mu Marien, talerzami szorując po membranie lub obręczy werbla, drewnianą pałką przeciągając po czynelu, a bębny traktując miotełkami, szpachelkami i styropianem. Gdy w ich występie poziom głośności malał, ekspresja – osiągana także ruchem – pozostawała niezmieniona. Tu uznanie należy się Müllerowi, któremu instrument w tym celu oferuje niemal tylko suwak, a zarazem w niczym nie ustępował Marienowi, z całym dobrodziejstwem zestawu perkusyjnego.

Duet Superimpose: Matthias Muller (puzon) Christian Marien (perkusja), fot. Paweł Maciak

Na kolejne suwakowanie przenieśliśmy się z sali audiowizualnej na piętro Fabryki Sztuki. Tym samym zmieniliśmy otoczenie – z przestrzeni przeznaczonej dla koncertów na halę wyraźniej przypominającą o industrialnej przeszłości tego miejsca. Późnym wieczorem wystąpiło 7–7 – duo saksofonowo-puzonowe, stanowiące, jak podano w biogramie, manifest przeciw stereotypom, które przylgnęły do tych instrumentów. Niecodzienny skład to saksofonistka Wiktoria Koziara i puzonista Maciej Czyży, absolwenci Wydziału Instrumentalnego łódzkiej Akademii Muzycznej. Zaznaczam to nie bez przyczyny – program koncertu wypełniły utwory studentek, studentów, a także absolwenta, którzy w tej uczelni szkolą bądź szkolili się pod opieką Zygmunta Krauze, Artura Zagajewskiego, Marcina Stańczyka oraz Olgi Hans. Współpraca z Akademią to od kilku lat stały punkt Privaty i niezła okazja do posłuchania tego, co do powiedzenia ma najmłodsze pokolenie. Młodzieżowy koncert rozpoczął jednak Krzysztof Penderecki, a dokładnie jego Capriccio z 1980 roku. Utwór przeznaczony na tubę solo usłyszeliśmy w opracowaniu na saksofon i puzon, co wydaje się silnie nieuzasadnione, a czego w miejscu, w którym kilka lat wcześniej występował Zdzisław Piernik, po prostu robić nie wypada. Lepiej zapamiętać nowe utwory tych, którzy zasilają literaturę przeznaczoną oryginalnie na ten skład. Ciekawie zabrzmiały prawykonania: chropowaty, konfrontujący bliskie sobie dźwięki Vif Syntii Chojnowskiej, bawiące się rytmicznie i arytmicznie, choć zapewne więcej satysfakcji przynoszące przy mniejszym pogłosie, Rests Kuby Junga oraz multifonowy Pattern mode Olgi Pasek, którego taśma idealnie, niemal organicznie wpasowała się w partie instrumentalne. Żałowałem, że x(y) Wojtka Glądysa nie zabrzmiał tak, jak w poprzednich wykonaniach – jego idea mieści m.in. odchylenia mikrotonowe i grę ciszą w pauzach po uderzonych dźwiękach – tym razem jednak zawiodły oddźwięki oraz publiczność, której właśnie w momentach ciszy przydarzały się wszystkie nieprzewidziane odgłosy. Performatyka zaistniała w cheat Tymoteusza Karasia-Tęczy i Quicksort Michała Wiosny. Oba utwory pozostawiły jednak spore wątpliwości – pierwszy, będący muzycznym zobrazowaniem małżeńskiej kłótni, bez wglądu w partyturę zawierającą tekst i didaskalia traci sens, natomiast koncepcji drugiego, powtarzającego się refrenowo, nie byłem w stanie rozszyfrować. Z dobrej wykonawczej strony pokazali się Koziara i Chyży – pozostawali w formie, mimo tak wielu wymogów technicznych i – przede wszystkim – siłowych. Warto na nich zwrócić uwagę także ze względu na pomysł łączenia barw oraz śmiałe sięganie po najnowsze, co z nawiązką zapewniają im koleżanki i koledzy z Akademii. Częściowo są to jednak studenckie próby, więc nie jestem przekonany, czy nie inny koncert powinien puentować pierwszy dzień wydarzenia.

Sobota 

Nietypowe połączenia instrumentów, orientalne żenienie stylistyk i wrażenie, że improwizacja to sztuka trudna – do głowy wpadały mi myśli, które pamiętam z poprzednich Privat. Warto zaznaczyć, że rodziły się one zarówno w pozytywnych, jak i negatywnych ich znaczeniach. Wrażenia początku drugiego dnia festiwalu zapewniło nam trio Ute von Bingen. Żeby rozwiązać tajemnicę nazwy zespołu, przed koncertem szukałem odpowiedzi w internecie. Pierwsza podpowiedziała angielska Wikipedia: „Ute” to Indianie Ameryki Północnej; część kultywuje tradycyjne rytuały; ich muzyka opiera się na doświadczeniach społecznych, religijnych i emocjonalnych, jest silnie związana z naturą. Wciąż nie wiedziałem czy szukam w dobrym kierunku. Na wszelki wypadek, w obawie o ewentualne zbicie z tropu, sformułowania „von Bingen” już nie sprawdzałem. Z Hildegardą (z Bingen) w pamięci postanowiłem, że wszystko rozwiąże się na koncercie. Tak się nie stało. Na estradzie pojawiło się kilka wieków i stylów: saksofonistka Paulina Owczarek, portatywista Ryszard Lubieniecki i hammondzista Witold Olszewski. Trójkąt ten okazał się zgubny dla portatywu, bowiem dwa pozostałe instrumenty mają jednak o kilka wspólnych płaszczyzn więcej. Dopóki Lubieniecki nie sięgnął po inne instrumenty, ginął w kulminacjach, a żeby mógł zaistnieć, pozostali musieli zamilknąć lub bardzo zmniejszyć wolumen. Działało to z korzyścią, cichsze rejony bowiem sprawiały, że i wibracje Hammonda były ciekawsze, i słychać było alikwoty rodzące się dzięki wdmuchiwaniu powietrza do barytonowego saksofonu bez ustnika. Momenty, gdy zbliżaliśmy się do bliżej związanego z portatywem Bingen, były zatem rzadkością, bo głos chętnie zabierała aktywna reprezentacja „Ute” – trwała gra na klapach, stukot, doszło do wypożyczenia dzwonka od innych wykonawców, a także powróciła tradycja improwizacji butelkowej, choć z przyjemnością można stwierdzić, że zmieniły się czasy – kiedyś rzucano plastikową „Muszynianką”, w tym roku była to już ekologiczna butelka termiczna.

Ryszard Lubieniecki (portatyw), Paulina Owczarek (saksofon barytonowy), Witold Oleszak (organy Hammonda), fot. Paweł Maciak

Najcieplejszym i najprzyjemniejszym momentem Privaty był koncert formacji Wood Organization. Gdy na puszysty dywan pod perkusją wszedł Szymon Pimpon Gąsiorek, a w ogromnej pufie zapadł się Tomo Jacobson, było wiadomo, że będzie komfortowo. Gdy rozpoczęła się repetetywno-pentatoniczno-kołysząca gra, a z całego tornistra „przeszkadzajek” wysypały się grzechotki, tamburynki, dzwoneczki i żaby-terkotki, chyba wszyscy byliśmy o tym przekonani. Wśród groove’ów zagościły klimaty world music (usłyszeliśmy sintir i surmę), free jazz, zabawnie zaistniał też autotune. Swój kierunek, który duo określa jako „drimpro” (ja pozwalam sobie na „comfort impro”), przy końcu występu urwał się, a konsonansowy świat zmienił się w coś bardziej metalicznego i ostrzejszego. Pozostały jednak cieplejsze myśli. Z nimi rozpocząłem kolejne wydarzenie – koncert kolektywu Pełnia.

Tomo Jacobson (zurna), Szymon Gąsiorek (perkusja), fot. Paweł Maciak

Jak poprzedniego dnia, przenieśliśmy się na piętro, gdzie w półmroku czekały na nas cztery muzyczne ołtarze, otaczające miejsca dla publiczności. Ich kapłankami były twórczynie z Pracowni Audiosfery łódzkiej Akademii Sztuk Pięknych: Aleksandra Chciuk, Joanna Dreczka, Natalia Kędzierska i Alicja Pangowska. Ślimaki a gałki – taki tytuł nosił performance przygotowany na ten dzień. Zrobił na mnie wrażenie na początku – przede wszystkim wykonawczynie grały nie tyle w sali, co na sali – żeliwne kolumny stały się ich perkusjami, a pogłos był równorzędnym dźwiękiem. Praca mojej wyobraźni została jednak przerwana wraz z brzmieniami kalimby czy mis tybetańskich, które dla tego pofabrycznego miejsca wydały mi się zupełnie obce. Muzyka, a także dwie wideoprojekcje były w procesie, lecz niełatwo było określić w jakim. Nie byłem też pewien zabiegów dekonstrukcyjnych, szczególnie, że było ich wiele i żaden nie wybrzmiał wyraźnie. Na nieszczęście przestały współpracować rzutniki, które same zaczęły dekonstruować koncert, a szkoda, bo cały czas szukałem podpowiedzi w obrazie – ten, mimo wielu wątków, zawsze był zgrabny i interesujący.

Kolektyw Pełnia, Aleksandra Chciuk (perkusjonalia), fot. Paweł Maciak.

Ostatnim punktem przed tanecznym afterparty w Kipiszu (tam m.in. Rafał Ryterski z nową kasetą Gaymers’ Cheatsheet) była improwizacja Musica Privata meets Berlin kierowana przez Paulinę Owczarek, łącząca doświadczenia zaproszonych muzyczek i muzyków, wśród których znaleźli się także członkowie Superimpose, Ute von Bingen czy jeden z organizatorów Privaty, Paweł Sokołowski. Nieodłączną jednak częścią eksperymentów są bardziej lub mniej udane próby, a zespołowa improwizacja to ciągły eksperyment. To jednak prawdziwie muzyka prywatna, na którą składa się publiczna wymiana najskrytszych myśli, które napływają w ostatniej chwili, tam i wtedy. Nie sposób więc to szczegółowo opisywać czy oceniać. Często emocji tych również w litery ułożyć się nie da. Po ich odbiór w przyszłym roku zapraszam do Łodzi.

Musica Privata meets Berlin, fot. Paweł Maciak.

Niedziela

„Profesorowie improwizacji” – usłyszałem przed koncertem Agustíego Fernándeza i Rafała Mazura. Nie minęło dużo czasu, żeby jeszcze raz potwierdzić, że to sformułowanie w pełni uzasadnione. Pianista i gitarzysta współpracują ze sobą od dwóch lat, dając najlepszy przykład wzajemnego słuchania się, a także rozumienia bez słów i gestów. Mimo że barcelońsko-krakowski duet jak najszerzej eksplorował i nieskrępowanie eksploatował instrumenty, finalne efekty cały czas dawały poczucie rozważnych, naturalnych, wydobywanych w konkretnym celu. W każdej dynamice była to gra o wysokiej napięciowości. Podskórnie wszyscy czuliśmy nieustanne bicie rytmu, na którym urastały rozliczne motywy fantasmagorycznej opowieści. Ambitus subtelności z czasem przekraczał kolejne granice – od wrażliwości z zatrzymanym oddechem po traktowanie instrumentów do granic ich wytrzymałości. Struny filharmonicznego steinwaya były konfrontowane ze strunami akustycznej gitary basowej – jedne i drugie były szorowane, uderzane, odbijane. Preparowany fortepian raz brzmiał jak z Aeolian Harp Cowella, innym razem – już jak klawesyn. Instrumenty oddychały, delikatnie stukały, ale też terkotały, syczały i chrobotały. Zabrzmiała też cisza.

Rafał Mazur, fot. Paweł Maciak

Agustí Fernández, fot. Paweł Maciak

Tej brakowało natomiast w trakcie koncertu Flow Unit (Anna Kwiatkowska – skrzypce, Mikołaj Pałosz – wiolonczela, Adam Kośmieja – fortepian). Wyjątkowy, rzadko grywany program – Il colore dell’obra Clary Iannotty, Taxidermia Katariny Gryvul, Trait d’union Philippe’a Hurela i przede wszystkim Présence Bernda Aloisa Zimmermanna – to coś, na co czekałem. Obawiałem się, że masa tych niezwykle wymagających utworów przytłoczy mnie (fakt, nie było zbyt wielu chwil odprężenia), lecz nie to okazało się głównym problemem – dla mnie problemem nie do przejścia. Muzycy, jak zawsze, byli świetni, a tym razem, dodatkowo okazali się cierpliwi wobec ciał obcych, które przesiąkały do ich dźwięków. Z jednej strony piana u Hurela były momentami cudownymi, z drugiej – to właśnie intensywność tych utworów była jedyną receptą na… trasę koncertową Swobodnie Ani Karwan, finalistki siódmej edycji „The Voice of Poland”, której łódzki odcinek właśnie odbywał się piętro wyżej, w głównej sali filharmonii. 

Z buczącym brzmieniem basów jej bandu walczono jeszcze w czasie kolejnej improwizowanej sesji. Szeregi grających stanowili artystka i artyści festiwalu – Zofia Ilnicka, Patryk Zakrocki, Robert Jędrzejewski, Jakub Wosik, Michał Sember oraz kolejny współorganizator Privaty, Michał Rupniewski. Na czele grupy stanął Fernandez, który wyciągnął z niej wszystko, co najlepsze – z powściągliwości zbudował muzykę rozwijającą się organicznie, bez zaskoczeń i wybuchów, choć z poszukującymi kulminacjami. Do oficjalnego finału Privaty (z Mateuszem Śmigasiewiczem, MC Siemperem i Pawłem Sokołowskim kontynuowano jeszcze w klubie Ignorantka) doprowadziła nas właśnie ta kontrolowana improwizacja – przemyślana i pełna równowagi.

Agustí Fernández (fortepian), Jakub Wosik (kontrabas), Michał Sember (gitara elektryczna), Michał Rupniewski (skrzypce), Zosia Ilnicka (flety poprzeczne), Patryk Zakrocki (altówka), Robert Jedrzejewski (wiolonczela), fot. Paweł Maciak

Być może to coś, czego dziś potrzebujemy. Być może tylko to, czego potrzebowałem ja. Wiem jednak, że tegoroczny festiwal był prawdziwie świętem. Wiem, że ostatecznie chyba nie jest ważne ile „publiki” przesiąknie do „privaty”, jeśli to święto udane. I wiem, że tylko na łódzkiej Privacie mogłem jednocześnie usłyszeć i Bernda Zimmermanna, i Anię Karwan.