Numer 21 / 2013

Z nadzieją nasłuchując echa. Dennis van der Veur – wywiad o Adamie Falkiewiczu

Konrad Jeliński

Dwudziestego pierwszego maja 2013 roku minie sześć lat od śmierci Adama Falkiewicza – prawdopodobnie najwybitniejszego polskiego kompozytora urodzonego po Pawle Mykietynie. Czy ów sześcioletni okres był dostatecznie długi (przyjmijmy, że już zobowiązujący), by dorobek artystyczny dwudziestu siedmiu lat życia tragicznie zmarłego twórcy poddać należytej recepcji, a więc, przynajmniej w ramach pierwszego kroku, doprowadzić do wykonań i wydań w liczbie adekwatnej do rozmiarów opus?

Niestety, choć nie byłoby to przedsięwzięcie karkołomne (wszak nie o Bogusławie Schaefferze i jego kilkuset kompozycjach tutaj mowa), krótka odpowiedź na tak postawione pytanie brzmi: nie. Co gorsza, jej rozwinięcie prowadziło będzie jedynie do zdania sobie sprawy z kategorycznego i absolutnego charakteru owego „nie”, które można zapisać jako wspólne dzieło zaniechania… otóż właśnie, czyje?

Można by w tym miejscu sporządzić wykaz osobowy bliskich, przyjaciół, współpracowników, decydentów i środowiskowych włodarzy, w końcu pamięć o autorze Counterpoint Seven winnych wyłącznie z nieprzymuszonego dlań uznania. Ale zamiast tego – dwa znamienne cytaty.

We wstępniaku do „Ruchu Muzycznego” nr 10 (2007) napisano: „Gdy ktoś mając lat dwadzieścia siedem rozstaje się z życiem, to zawsze jest tragiczne. Tu nie ma stopniowania. Nie ma też słów. Czas zatrzymany 21 maja niknie w oddali. Nazwisko, dotąd błyszczące, z wolna płowieje, z każdym dniem trudniej będzie je odczytać i trudniej zrozumieć zanikające, bolesne echo: ADAM FALKIEWICZ, Adam Falkiewicz, Adam Falkie…”.

Andrzej Chłopecki zaś – w Raporcie o stanie muzyki polskiej (IMiT 2011) – łaskaw był stwierdzić: „Andrzej Kurylewicz (1932–2007) pozostanie w historii polskiej muzyki jako wielka i prominentna postać polskiego jazzu, ale jego twórczość »poważna«, choć warta zauważenia, ulegnie zapewne zapomnieniu. Podobnie stanie się z muzyką przedwcześnie i tragicznie zmarłego Adama Falkiewicza (1980–2007), nagle i spektakularnie rozbłysłej gwiazdy kompozytorskiej młodego pokolenia. Garść jego utworów budzi szczególne zainteresowanie, przez jakiś czas będzie w repertuarze festiwali nowej muzyki w Polsce wykonywana, lecz postać ta w repertuarze estradowym zgaśnie.”

Żywiąc nadzieję, iż tego typu prognozy (a może skazania?) są jednak przedwczesne, zapraszam do lektury poniższego wywiadu: z ostatnim partnerem Adama Falkiewicza, Dennisem van der Veurem, rozmawiałem (po angielsku) na początku maja zeszłego roku, w ogródku jednego z lokali na Saskiej Kępie.

Konrad Jeliński

Konrad Jeliński: Dennis, najpewniej pozostajesz nieznany większości czytelników, może więc chciałbyś się przedstawić?

Dennis van der Veur: Dziękuję. Ten wywiad jest dla mnie bardzo ważny. W pewnym sensie czekałem na ten moment przez wiele lat, dlatego że ktoś może zwyczajnie zniknąć z życia osoby, którą naprawdę kocha. Byłem po prostu „nikim” w życiu Adama. Albo byłem „kimś” w dużym stopniu w jego życiu – i on znaczył dużo w moim życiu – wiem to bardzo dobrze. Jednak ponieważ żyliśmy w związku jednopłciowym i nie byliśmy ani zarejestrowani, ani traktowani jako para przez prawo, to kiedy umarł, zdałem sobie sprawę, że zasadniczo można zniknąć. I, jako że nie jestem Polakiem ani też muzykiem, poczułem, że istnieje duże ryzyko, iż zostanę wymazany z relacji z Adamem. To naprawdę okazało się frustrującym doświadczeniem.

Kim więc jestem? Nazywam się Dennis van der Veur, mam 39 lat, jestem Holendrem, i byłem z Adamem w związku od początku 2005 do momentu jego śmierci, a więc przez prawie dwa i pół roku. Pracowałem w Warszawie w OBWE (Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie), delegowany przez rząd Holandii. Adam i ja zakochaliśmy się w lutym 2005 i zostaliśmy partnerami. Jestem ekspertem od praw człowieka, po Warszawie działałem w Strasburgu w Radzie Europy, a w tej chwili pracuję w Wiedniu. Jestem szczęśliwy, że mogłem kontynuować swoją karierę po tym, jak zakończyłem pracę tu w Warszawie.

Chcę też podkreślić, że to, czym dzielę się tutaj z tobą, stanowi wyłącznie moją wersję wydarzeń i zdaję relację z własnych uczuć żywionych do Adama. Nie roszczę sobie pretensji do głoszenia żadnej „prawdy”, ale to dla mnie ważne, by podzielić się paroma rzeczami, które, według mnie, w ciągu ostatnich kilku lat zostały ukazane przez osoby z pewnych kręgów w niewłaściwy sposób.

Do waszego pierwszego spotkania doszło w Le Madame.

Tak, moje pierwsze spotkanie z Adamem miało miejsce w Le Madame. Spotkałem Adama w tym klubie w lutym 2005 i byłem pod ogromnym wrażeniem jego osoby od pierwszego momentu. Zdawał się bardzo nieśmiały, bardzo skromny; powiedział, że studiował w Hadze, co stało się punktem wyjściowym do naszej rozmowy. Postrzegałem go jako osobę niesłychanie atrakcyjną i czułem się skrępowany w jego obecności.

Był to więc zupełny przypadek, nie słyszałeś o Adamie wcześniej…

Nie, nie słyszałem o nim – miało to miejsce świeżo po moim przyjeździe do Warszawy i, jak już mówiłem, nie przynależałem do kręgów artystycznych, więc nic nie wiedziałem o jego osobie. Zaczęliśmy się spotykać; nasze drugie spotkanie miało miejsce w jego mieszkaniu tutaj, przy ulicy Lipskiej. Gotował dla mnie tamtego razu, i okazał się od samego początku niezwykle otwarty, gdy opowiadał o swoim życiu. Kiedy widziałem się z nim wtedy, denerwowałem się cały czas, bo był bardzo pięknym mężczyzną. Zaczęliśmy widywać się częściej: ja wówczas mieszkałem na Starym Mieście, ale po sześciu miesiącach postanowiliśmy zamieszkać razem i przeprowadziliśmy się na ulicę Dobrą na Powiślu, gdzie Adam znalazł cudowne mieszkanie. Po upływie kolejnych miesięcy zdałem sobie sprawę, jaką był cudowną osobą, i jak nieprawdopodobnie utalentowanym kompozytorem. Ponieważ nie jestem muzykiem, musiałem polegać na…

… opiniach innych ludzi.

Tak, żeby zrozumieć, jak genialnym był kompozytorem… Oczywiście nazwisko Louisa Andriessena jest świetnie znane w Holandii, więc gdy Adam powiedział mi, że studiował u niego, zacząłem coś więcej rozumieć. Ale o tym, że studiował w Paryżu, że zdobywał nagrody w młodym wieku – o tym nie wiedziałem, kiedy się spotkaliśmy. W ten czas, kiedy byliśmy razem, Adam skomponował bardzo dużo muzyki. On sam sądził, zwłaszcza tuż przed odejściem, że jest skończony, że nie stworzył nic, choć moim zdaniem był niezwykle produktywny.

Tak więc się poznaliśmy, tak to się potoczyło. Rozważając tę relację z perspektywy czasu miałem wrażenie, że trwała ona podwójnie długo, nie dwa i pół roku, a pięć lat: tyle się wówczas wydarzyło… Od samego początku zdawałem sobie sprawę z tego, że miał wielkie problemy. Problemy ze zdrowiem psychicznym, by tak rzec, i… Nie wiem, w jak dużym stopniu stanowi to tabu, ale próbował popełnić samobójstwo już co najmniej raz, zanim go spotkałem. Dowiedziałem się o tym w taki sposób, że gdy poszliśmy razem do jego lekarza, to on odniósł się do tej próby, która miała miejsce kilka lat wcześniej. Adam sam nic nie mówił; dopiero potem opowiedział mi, co się wydarzyło. Myślę, że był tym zawstydzony i być może obawiał się, że mógłbym bać się zostać z nim jako jego chłopak, że to by mnie przeraziło.

Był skryty, jeśli chodzi o swoje wcześniejsze problemy zdrowotne i przejścia; bardzo otwarty, ale i bardzo skryty zarazem. Dla przykładu, odkryłem, że po swojej pierwszej próbie samobójczej hospitalizowano go w klinice psychiatrycznej. Adam jednak opisywał to jako artystyczny eksperyment, a cały ten okres jako okres zdobywania inspiracji, studium ludzkich zachowań. Mówił o pobycie w klinice psychiatrycznej jako o formie terminowania lub stażu. Nie pamiętam, gdzie dokładnie przebywał, bo miało to miejsce zanim się poznaliśmy. Zauważyłem, że później – w grudniu 2006, kiedy był hospitalizowany w Berlinie – również wykorzystywał owo doświadczenie jako wielką inspirację dla tekstów swoich piosenek.

Chciałbym, żebyśmy rzucili nieco światła na słowa Adama z początku wywiadu dla „Glissanda” nr 3 (2005). Czytamy mianowicie, że uniknął rozmowy w pierwotnie planowanym terminie, jako że w tamtym czasie nie komponował zbyt wiele. Wywiad został ostatecznie przeprowadzony w roku 2004. Czy potrafiłbyś te słowa skomentować? Dlaczego Adam nie komponował przed 2004? Przechodził pewien kryzys, ale…

Nie wiadomo mi nic o tym okresie. Naprawdę nie wiem. Ale znam ten wywiad. Kupiliśmy „Glissando” razem, w EMPiK-u przy ulicy Marszałkowskiej. Ale był to czas… Adam przechodził swego rodzaju… Kiedy poznałem go w lutym 2005, dopiero co zwolniono go z terapii w owej klinice zdrowia psychicznego. Sądzę więc, że w tym okresie nie pracował. Najpewniej.

Jest rok 2005. Adam wciąż jest „poważnym” kompozytorem, i zaczyna pisać piosenki.

Nie – w 2005 nie pisał jeszcze piosenek. Kiedy poznaliśmy się na początku 2005, Adam zaczynał pracę z reżyserami teatralnymi. Z Mają Kleczewską, z którą pracował przy dwóch spektaklach, przy jednym spektaklu z Michałem Kotańskim, który stał się również moim dobrym przyjacielem. Ostatnim spektaklem były Anioły w Ameryce Krzysztofa Warlikowskiego, które stały się dla Adama sposobem na powrót do pracy po załamaniu w grudniu 2006. Niezależnie od pisania muzyki do produkcji teatralnych zaczął pisać własne, osobiste piosenki na przestrzeni roku 2006, i rozpoczął próby ze swoim zespołem, Transmitters. W cztery osoby ćwiczyli w naszym mieszkaniu na Powiślu. Było to dla mnie zawsze bardzo miłe: słyszeć piękną muzykę, gdy wracałem z pracy.

W pewnym sensie Adam podążał w tamtym okresie trzema ścieżkami: piosenki, zespół i muzyka teatralna. Początkowo ta ostatnia przeważała. W tamtym okresie tworzył piękną muzykę, dla mnie najpiękniejsza – żywo ją pamiętam! – była ta dla Mai Kleczewskiej, do sztuki Woyzeck. Grano ją w Warszawie, ale premiera miała miejsce w Kaliszu. Z piękną zieloną scenografią, piękną. Muzyka, którą Adam napisał do tego spektaklu, była bardzo melancholijna, bardzo uczuciowa. Pamiętam, że na premierę w Kaliszu zabrał swojego ojca (który zmarł w kwietniu 2012). Wraz z jednym z moich przyjaciół zabraliśmy go ze wsi, w której mieszkał, i zawieźliśmy do Kalisza. Adam odczuwał dumę z tego, że może go zabrać na premierę. Wynajął ojcu – który był częściowo nieobecny w okresie jego dzieciństwa – w jednym z hoteli w Kaliszu drogi pokój z łóżkiem wodnym! Po raz pierwszy w życiu ojciec Adama miał okazję spać na łóżku wodnym!

To były więc trzy nurty, jakie Adam podjął zawodowo w latach, kiedy byłem przy nim. Myślę, że osobiste piosenki stały się ważniejsze pod koniec jego życia. Czasami był silne rozczarowany zespołem – sądzę, że był na tym polu dość wymagający – i mówił mi, że pozostali członkowie Transmitters mogliby stać się bardziej aktywni i oddani, choć osobiście uważam, że szło im bardzo dobrze. Adam w tamtym okresie musiał już też stawić czoła pewnym problemom zdrowotnym, czasami więc nie był zwyczajnie w stanie odbywać prób z zespołem. Pod koniec życia tworzył wyłącznie osobiste piosenki, bo to było coś, co… Prawdopodobnie wolał pracować samodzielnie, tak by nie musieć więcej przejmować się partnerami. Kilka z tych piosenek nagrał, kiedy Warlikowski poprosił go o pracę przy Aniołach w Ameryce. Dzięki Bogu, że został poproszony, bo tylko dzięki temu mamy te piosenki nagrane!

Louis Andriessen – po tym, jak Adam umarł, pozostawałem z nim w kontakcie – napisał do mnie, że Adam odwiedził go w domu w Amsterdamie w 2006 roku. W pewnym momencie podczas wizyty wstał, podszedł do fortepianu i zaczął grać swoje piosenki i śpiewać. Louis wspomniał, że odebrał te piosenki jako bardzo osobiste, bardzo szczególne, bardzo… ładne. Z kolei Martijn Padding powiedział mi, kiedy się z nim spotkałem, że zna innych kompozytorów, którzy pod koniec życia byli skupieni na pisaniu swoich własnych, raczej osobistych, prostych piosenek. Prawdopodobnie robili to w ramach zamykania życia, przygotowywania się na koniec, powrotu do najprostszych słów i dźwięków. Gdy Adam pisał teksty, akompaniował sobie na fortepianie w bardzo prostej, acz cudownej manierze.

Jeśli zapoznać się z tekstami tych piosenek – gdy umarł, spisałem je, żeby zachować dla siebie – wiele z nich dotyczy jego życia. Moglibyśmy analizować je jeden po drugim. Piosenka, którą ty pokazałeś mi w rok po śmierci Adama – nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, że została nagrana – ta piosenka jest o mnie i o nim, piosenka Why Do You Care About Me So ze słowami:

Did I give you any hope
I don’t remember anymore
My little world is always grey
Do you want to be my day
I’ll suck your blood, I’ll be unfair
(…)
Why do you waste your love on me
I may go and then you’ll see

Z perspektywy czasu można powiedzieć, że wprost zapowiadał swoje rozstanie z życiem. Następnie, mamy piosenkę Digital Memory, która niestety nie została nagrana, a którą pamiętam dobrze, bo grał ją w domu bardzo często. Geneza tkwi w czasie, kiedy Adam przechodził okres ciężkiej depresji po hospitalizacji w Berlinie; to musiało być w styczniu 2007. W pewnym momencie powiedziałem mu: „Wiesz, nawet jeśli przechodzisz ciężki okres, jestem z tobą, jesteś częścią mnie, jesteś w moim systemie”, tak to ująłem, używając przenośni. I on, choć był w ciężkiej depresji, kiedy usłyszał te słowa, „jestem w twoim systemie”, zmienił mu się nagle wzrok, zaczął je wewnętrznie przetwarzać. A później napisał tę piosenkę, Since You Are on My Hard Drive, czyli zamienił „system” na „twardy dysk”. Było to interesujące, w jaki sposób czerpał inspirację ze zdarzeń z życia codziennego.

Inny przykład, song Black Rain, ze słowami „Walking around in circles / Leaving traces all around”, które również dotyczą przeszło miesięcznego okresu, w którym Adam był hospitalizowany w Berlinie. Mówił mi wiele razy, że przez działanie silnych antydepresantów, których nie znosił, dosłownie chodził w kółko, paląc bardzo dużo papierosów, co pomagało mu, uspokajało go. Tekst bezpośrednio nawiązuje więc do tamtego okresu, a te traces to po prostu niedopałki. I ponownie to jest coś, co napisał po ciężkim pobycie w Berlinie. Jest tak wiele w jego muzyce, w tekstach jego piosenek. Wiele z tych rzeczy może wydać się dziś raczej trywialne zewnętrznemu światu, ale dla mnie znaczyło i znaczy wiele.

Jacek Poniedziałek mówił w audycji radiowej, że Adam Falkiewicz bardzo poważnie podchodził do pisania piosenek dla Krzysztofa Warlikowskiego, było to dla niego bardzo ważne. Czy motorem stał się również temat sztuki Anioły w Ameryce, czy stanowiła ona tylko okazję…

Będąc szczerym, większość piosenek, które wykonywał w Aniołach w Ameryce, było napisanych już zanim Warlikowski poprosił go o współpracę. Może nie wszystkie, ale większość tak… Nie zmienia to faktu, że Anioły w Ameryce okazały się dla Adama ważną produkcją. Stało się tak, że ostatnią, w jakiej wziął udział.

Song Sobriety znała wcześniej przyjaciółka Adama, Agata Dąmbska…

Tak, to jeden z nich. Tak jak powiedziałem, Adam wrócił ze szpitala w Berlinie i napisał część z tych piosenek…

W innym wywiadzie Jacek Poniedziałek powiedział, że Adam „chorował na AIDS”.

Formalnie rzecz biorąc, to nieprawda. Żyłem z Adamem i mogę zaświadczyć, że nie miał AIDS – był zarażony wirusem HIV, a to znaczy co innego. Czytałem wywiad, w którym Jacek mówi o Adamie, nawiązując do HIV/AIDS. Formułuje w nim wiele ważnych uwag na temat tego, jak Adam zmagał się z polskim systemem opieki zdrowotnej i tak dalej. Jednak, odważę się powiedzieć, spośród wszystkich problemów zdrowotnych, z jakimi borykał się Adam, HIV był najmniej istotny. Przynajmniej w jego doświadczeniu. Miał problemy psychiczne – okresy depresji, psychozy i inne – i one stanowiły najpoważniejsze wyzwanie. Leki antyretrowirusowe działały ogólnie dobrze i wyniki Adama były zadowalające. HIV nigdy nie przerodził się w AIDS.

Czy jego problemy psychiczne były spowodowane również jakimiś wydarzeniami jeszcze sprzed zarażenia się wirusem HIV?

Depresja sama w sobie, jak wierzę, miała więcej przyczyn, choć HIV mógł być jedną z nich (z literatury medycznej wiadomo, że depresja może być „efektem ubocznym”). Ale depresja i psychoza, których doświadczał nie raz, miała również związek – zgodnie z tym, co Adam osobiście powiedział mi kilka razy – z jego życiem, które uznawał za jedną wielką porażkę. Na kilka dni przed śmiercią mówił mi to wyraźnie: „Czuję się bardzo źle i to wszystko przez moją edukację, moje dorastanie”. Osobiście sądzę, że jego depresja i psychoza zostały również spowodowane przez nadużywanie marihuany, co, jak wszyscy wiemy, powoduje psychozę. Jednak chciałbym raz jeszcze podkreślić, depresja Adama nie była koniecznie spowodowana bądź związana z HIV. Leki antyretrowirusowe również powodują efekty uboczne, i być może mówimy o łącznym wpływie wszystkich efektów ubocznych, ale mogę stwierdzić bez wątpliwości, że kiedy długo palił dużo marihuany, wtedy popadał w psychozę.

Wiele rozmawiałem z Adamem o tych problemach, bo był bardzo nieszczęśliwy z powodu polskiego systemu opieki zdrowotnej, co spowodowało też, że w pewnym momencie dotarłem do lekarza w Berlinie i tam Adam czuł się znacznie lepiej. Każdego miesiąca jeździł do Berlina pociągiem, żeby wykonać testy i otrzymać odpowiednią kurację, wszystko w bardziej ludzki sposób. Niemiecki lekarz w Berlinie miał z nim (jak i ze mną) dużo lepszy kontakt; w Warszawie, w publicznej służbie zdrowia, komunikowanie się było okropne. Jest mi to przykro to mówić, ale naprawdę miało miejsce. Kilka razy dołączałem do Adama i jego specjalistów w Warszawie, doświadczając strasznie bezosobowego traktowania. Podczas któregoś z jego pobytów w szpitalu w Polsce… nie mogłem nawet – jako partner – spotkać się i porozmawiać z lekarzami, a trwało to przez kilka pierwszych dni! Nie do pomyślenia.

Ta klinika była całkowicie nieprzyjaznym otoczeniem, i również moja słaba znajomość polskiego dostarczała pewnie powodu, żeby ze mną nie rozmawiać. Natomiast któregoś razu na biurku leżał plik kartek, z których można było bez problemu odczytać „HIV+”, co gwałciło zasady ochrony danych. Ale to pokazuje też, dlaczego partnerzy tej samej płci powinni mieć prawa: jeśli jeden z nich znajdzie się w ciężkiej sytuacji zdrowotnej, drugi powinien móc go odwiedzać.

Wierzę, że Adam był w pewnym sensie naprawdę szczęśliwy podczas leczenia w Berlinie, ponieważ czuł się tam traktowany po ludzku. Udało mu się załatwić ubezpieczenie, tak by obejmowało leczenie w Niemczech na podstawie europejskiej karty zdrowia. W klinice w Berlinie, w której przebywał od grudnia 2006 do stycznia 2007, pisał piosenki i brał udział w wielu warsztatach, w tym artystycznych, robiąc przeróżne rzeczy z gliny – wciąż mam jego popielniczki. Po powrocie do Warszawy chodził na zajęcia do pewnej pani na Francuską, co było dla niego formą terapii, jako że leki działały bardzo silnie, a lepienie z gliny pozwala się zrelaksować…

Muszę raz jeszcze powiedzieć, że wiązanie wszystkiego z HIV, co robiło wiele osób, nigdy mi się nie podobało… Oczywiście, bycie zarażonym wirusem HIV miało wpływ na jego – na nasze – życie, ale… W porównaniu z problemami psychicznymi Adama było to… Leki na HIV działały: wyniki testów zawsze okazywały się całkiem niezłe i prawie nigdy nie skarżył się na HIV, przynajmniej mnie. Chciałbym także powiedzieć, że wszystko to może wydawać się trudne – i czasem było – ale zdarzały się też okresy, w których Adam czuł się dobrze i pełen energii, pracował wytężenie i był kochającym chłopakiem. Nie było tak źle!

Myślę, że nauczyciele Adama w Holandii (gdzie studiował w Konserwatorium w Hadze) – Louis Andriessen lub Martijn Padding – mogliby dodać wiele ciekawych rzeczy na temat tego okresu. Padding opowiadał, że pamięta moment, kiedy Adam przyjechał do Hagi w 2003 roku: młody mężczyzna z Polski, w perfekcyjnym garniturze (zawsze miał dobry gust, jeśli chodzi o ubrania). Martijn mówił o nim jako o utalentowanym studencie, wysoce krytycznym. Czasem trudnym we współpracy z innymi studentami, w pewnym sensie bardzo wymagającym – dokładnie takim, jakim i ja go pamiętam. Muzyka i umiejętności kompozytorskie Adama robiły na wszystkich wrażenie, również na późniejszej wspólnej przyjaciółce Cathy van Eck, która razem z nim studiowała.

Powiedziałeś, że pod koniec życia Adam wrócił do Holandii, żeby spotkać się z Andriessenem i Paddingiem, ale studiował przecież także w IRCAM-ie w Paryżu. Czy wrócił również tam, by spotkać się ze swoimi profesorami?

Był bardziej entuzjastyczny, jeśli chodzi o okres haski niż paryski. Ten drugi trwał krócej, myślę, że tylko sześć miesięcy, podczas gdy w Holandii spędził, jak sądzę, co najmniej dwa lata. Jak dalece mi wiadomo, wrócił tylko do Hagi.

Zastanawia mnie, że Adama inspirował Brian Ferneyhough, kompozytor kojarzony z tak zwaną „nową złożonością”… Wydaje mi się, że myślenie Adama o muzyce przebiegało równolegle na dwa sposoby. Myślał o piosenkach i współczesnej kompozycji – ale nie takiej, jaką kojarzymy z Andriessenem, lecz związanej ze znacznie większą złożonością, trudniejszą percepcyjnie.

Adam faktycznie był bardzo wszechstronnie utalentowany. W dwa i pół roku, które spędziłem z nim, pisał piosenki, grał w zespole, pisał muzykę do produkcji teatralnych (a wcześniej rzeczywiście tworzył bardziej skomplikowane kompozycje). Niektóre jego utwory zdawały się w istocie złożone. W tej kwestii, choć nie jestem koneserem, dysponuję przynajmniej jednym anegdotycznym świadectwem. 1 lipca 2007, miesiąc po pogrzebie, odbył się w Warszawie upamiętniający koncert. Mówiono mi wtedy, że muzycy, którzy grali kompozycje Adama, nie byli w stanie wykonać wszystkich, jakie im proponowano, bo okazały się dla nich zbyt trudne! Chodziłem z nim także na koncerty, podczas których grano jego muzykę, i zauważyłem, że czasami była wysoce złożona: różne instrumenty, różne nałożenia i warstwy…

Chciałbym pokazać ci coś bardzo osobistego: to zeszyt, który Adam dał mi na kilka dni przed śmiercią. Pamiętam dobrze, kiedy mi go dał, ten dzień miał okazać się ostatnim, kiedy się widzieliśmy. Wtedy Adam już odchodził i nie zobaczyłem go już nigdy. Dał mi ten zeszyt i swoimi pięknymi, smutnymi oczami spojrzał głęboko w moje. Zawsze wydawało mi się, że to było… Myślę, że próbował powiedzieć mi… „zadbaj o to, żeby ten zeszyt, żeby moja muzyka nie została zapomniana’’. Nie dbał zbytnio o swoją przyszłość, bo często mówił bliskim sobie osobom, że chce umrzeć, ale chciał zadbać o swoją spuściznę. Myślę, że chciał, aby jego muzyka, albo jego teksty, były w dobrych rękach. I myślę, że to jeden z powodów, dla których siedzę tu z tobą, bo myślę, że wyznaczył mi pewne zadanie. Pamiętam ostatni dzień, kiedy się spotkaliśmy, pisał wtedy dużo, i wydaje mi się, że to jedna z ostatnich piosenek, jakie zapisał, można poznać po charakterze pisma, że dosyć pospiesznie, myślę, że próbował zrobić wszystko, żeby zachowała się.

W zeszycie jest wiele jego notatek, a nawet nut. Czasami tylko słowa, czasami teksty, nazwiska. Pomysły. I już w kilka tygodni później odkryłem, że zapisał także swój farewell poem. A odkryłem to z opóźnieniem tylko dlatego, że nie mówię ani nie czytam po polsku dobrze, więc zwyczajnie nie zorientowałem się. Tekst, jak dowiedziałem się później, jest autorstwa Jana Kasprowego [chodzi o Rozstanie z morzem z muzyką Henryka Jabłońskiego, tango, które w swoim repertuarze mieli Marta Mirska, bigbitowe Tajfuny czy discopolowy Classic – przyp. KJ].

w mokrym piasku się stopa odciska
fala zaraz zabiera ten ślad

To piękny tekst. Mam go w tłumaczeniu na niderlandzki i zrobiłem ten album ze zdjęciami, jego i naszymi. Te słowa są dla mnie… to naprawdę farewell poem, tak go rozumiem, także dlatego, że… spójrz, notatki, notatki, i nagle pusta strona i to… i nic więcej. To był koniec. Myślę, że napisał to swojego ostatniego dnia. Bycie w posiadaniu tego notatnika ma dla mnie niezwykłą wartość emocjonalną.

Co mógłbyś opowiedzieć o muzycznych zainteresowaniach Adama?

Cóż, bardzo szerokie… mówiąc najkrócej. Czasami dla mnie zaskakujące, ponieważ, dla przykładu, Madonnę uważał za głupią muzykę, ale już Dolly Parton lubił grać i śpiewać, też dlatego, że mógł trochę pokrzyczeć… Ale nie dostrzegałem w tym jakiejś konsekwencji; myślę, że wszyscy mamy zmienny gust: z rana lubimy słuchać raczej cichej muzyki, wieczorem może być głośniejsza…

Przede wszystkim, sam od niego nauczyłem się wiele na temat muzyki. Myślę, że kochał oczywiście klasykę, słuchał Chopina, choć akurat w Polsce każdy słucha Chopina… Miał także okres, w którym słuchał dużo muzyki w stylu samby czy bossa novy. Ale też, dla przykładu, grał na pianinie Jolene Dolly Parton albo piosenkę Autumn in New York i wiele innych. Był nimi zafascynowany, na przykład pierwsza miała bardzo interesujący rytm, a w drugiej interesował go moment, gdy głos schodzi, a melodia akompaniamentu idzie do góry. Nauczył się to bezbłędnie wykonywać. Sądzę jednak, że pod koniec życia nie lubił już swojej muzyki. Cieszę się, że jej nie zniszczył.

Nigdy nie zapomnę ostatniego dnia, kiedy byliśmy razem, w naszym mieszkaniu. To niezwykle żywe wspomnienie. Gotowałem coś, on grał na pianinie i słyszałem jego załamujący się głos. Robił błędy, śpiewając. Był bardzo rozemocjonowany. Mam na myśli, drobne błędy na pianinie, ale… Powiedział mi: „Już nie mogę nawet śpiewać’’. Jego głos, jego najcenniejszy instrument, stracił go – załamał się. I poddał się. To był ostatni koncert, jaki dał w swoim życiu…

Przemek Psikuta z Polskiego Radia mówił, że Adam wiązał poważne nadzieje z zespołem Transmitters. Czy próby były intensywne? Gdzie nagrywali swoje piosenki, których często zachowało się po kilka wersji?

Było dużo prób w naszym mieszkaniu, okresowo miały miejsce nawet codziennie. Nagrywali także głównie tam, ale przez krótką chwilę Adam miał do dyspozycji studio w Warszawie – przez te kilka miesięcy, kiedy ćwiczył do Aniołów w Ameryce Warlikowskiego. I myślę, że zespół nagrał parę rzeczy też tam.

Czy pragnieniem Adama było zostać gwiazdą popu/rocka?

Tak, w pewnym momencie powiedział mi: „Chcę być gwiazdą popu. To jest coś nowego, mam swój zespół, chcę być gwiazdą popu”. Poważnie. Tak mi powiedział. Miał już dosyć pisania muzyki do produkcji teatralnych, ponieważ czasami miał poczucie, że musi chodzić na zbyt duże kompromisy… Myślę, że był sfrustrowany tym, że teatr mógł w każdej chwili zażądać, by utwór został ucięty czy podzielony na dwie części. Adam oczywiście tego nie znosił, więc w pewnym momencie z tym skończył. Skupił się wtedy na zespole i na swoich własnych piosenkach. To był jego sposób ucieczki, sposób na to, by być bardziej niezależnym. Myślę, że zrobił właśnie to, i rozumiem to. I napisał bardzo piękne piosenki.

Przykro było być świadkiem, jak w pewnym momencie – na kilka miesięcy przed śmiercią – przestał ćwiczyć, pracować, leżał tylko w łóżku, paląc lub płacząc, czasami przede mną, w moich ramionach. Sądzę, że się poddał. Wpadł w ciężką depresję i nie wierzył dłużej w leki ani powrót do zdrowia.

Adam kochał góry, były dla niego bardzo ważne. Śpiewał o nich w Mountain Song. Na tydzień przed śmiercią, 12 maja 2007 roku, wysłał mi taką wiadomość. „Life is hard even in the mountains. Kiss for good night”. A następnego dnia napisał: „I’m still in the mountains trying to find peace but I cannot”. Domyślałem się, że wyjechał w góry, co było dla niego ostatnią próbą odwiedzenia siebie od ostatecznego rozwiązania. Pamiętam nasz drugi wspólny wyjazd, do Zakopanego, to był wyjazd-niespodzianka – Adam kochał jeździć na nartach, zwłaszcza poza szlakami. Dokładnie tak wiódł swoje życie, poza schematem. Myślę, że wrócił w góry na tydzień przed śmiercią, ponieważ chciał raz jeszcze je zobaczyć i poczuć. Byłem dość zaskoczony odbierając SMS-a od Adama, ponieważ nie mogłem się z nim w żaden sposób skontaktować. Nie odbierał telefonu, mogłem tylko liczyć na wiadomość od czasu do czasu. Czułem się bardzo bezsilny.

Po pogrzebie miało miejsce pewne wydarzenie…

Pogrzeb odbył się 1 czerwca 2007, uznaliśmy, że wieczorem zorganizujemy coś dla przyjaciół. Był to w zasadzie mały koncert, nieformalny, w pięknym ogrodzie w domu przyjaciół – w tej samej wsi, w której mieszkał ojciec Adama. Daniel Pigoński i Olga śpiewali piosenki. Piliśmy wino, mieliśmy jedzenie… Płakaliśmy, śmialiśmy się. Byliśmy zrozpaczeni. Przybyła również matka Adama. Czasami myślę o słowach Mountain Song, które określały jego stan:

I don’t wanna be safe at all
What I do it says my soul
And I want you
To keep my body fine

Może nadinterpretuję jego teksty, ale zawsze sądziłem, że próbował powiedzieć słuchaczowi: „Zaopiekuj się mną”. Zaopiekujcie się moją spuścizną… Jednakowoż… Dawał sprzeczne sygnały: z jednej strony zrezygnował i poddał się, a z drugiej chciał zadbać o swoje piosenki, bo czy w przeciwnym razie dałby mi zeszyt ze swoimi osobistymi zapiskami?

Półtora miesiąca po śmierci Adama udałem się do Aberystwyth w Walii, gdzie zapisałem swoją opowieść o sobie i o nim. Po niderlandzku. Przeczytałem ją ostatnio raz jeszcze i… jest bardzo osobista. Poświęcona nam. Nie pokazywałem jej nikomu i nie pokażę. Zabezpieczę ją i w przypadku, gdyby coś mi się stało, powinna zostać dołączona, jak sądzę, do muzycznej spuścizny Adama. To moje osobiste refleksje na temat naszego życia razem, ale rzucają światło na jego życie, jego muzykę, jego postać jako kompozytora.

Co wiesz o rodzinie Adama?

Historia jego rodziny stanowi dla mnie duży znak zapytania. Wiem kilka rzeczy. Był jedynym dzieckiem – nie miał braci ani sióstr. Jego rodzice rozwiedli się i pobrali ponownie. W okresie, kiedy byliśmy razem, żyli osobno. Jego ojciec pozostawał w dużym stopniu nieobecny, gdy Adam dorastał, i dopiero w ostatnim okresie jakoś się ze sobą związali. Latem Adam i ja jechaliśmy czasem na rowerach, żeby odwiedzić jego ojca. Gotowaliśmy dla niego obiad i myślę, że oni wciąż nadrabiali te wszystkie lata.

Adam był krytyczny względem swojego ojca i rozczarowany nim. Uważał go za słabego człowieka, w przeciwieństwie do swojej matki, w której znajdował znacznie silniejszą ostoję. Ostatecznie też, choć relacja Adama z matką bywała trudna, to ona w większym stopniu stanowiła dla Adama intelektualne wyzwanie. Obydwoje jego rodziców przyszło kiedyś do naszego mieszkania, gotowaliśmy dla nich, i myślę, że Adam był szczęśliwy, że może wreszcie pokazać im, że z nim w porządku, że ma życie, że jest bezpieczny… Oczywiście, myślę, że oboje dezaprobowali jego związek z mężczyzną, ale jakoś mnie akceptowali.

Ojciec Adama wykonał w stosunku do mnie taki sam unik, jakiego dokonał w stosunku do ciebie, kiedy chciałeś przeprowadzić z nim wywiad. Początkowo byłem świetny, cudowny, byłem dobry dla jego syna, ale po tym, jak matka Adama przypuszczalnie podjęła interwencję, stałem się niegodny zaufania. Nigdy więcej nie widziałem jego ojca, czego żałuję po dziś dzień, bo… był on, jak myślę, dobrą osobą, która mogła wiele dodać do tego, co Adam po sobie zostawił. Teraz nie żyje, więc nic już się od niego nie dowiemy.

Próbowałeś później go odwiedzać?

Nie. Po tym, jak powiedział „nie”, nie podejmowałem kolejnych prób. Chciałem uszanować jego wybór.

Kiedy to się stało?

W 2007 roku. W maju 2007, po śmierci Adama. Pojechałem wtedy z Zuzą, jego przyjaciółką, zobaczyć się z jego ojcem. To było dokładnie 28 maja, tydzień po śmierci Adama. Większość osób o tym nie wie, ale policja „zapomniała” (!) poinformować rodzinę o tym, że Adam został znaleziony już 21 maja – zajęło to tydzień.

Pojechaliśmy więc do jego ojca do domu, rozmawialiśmy przez kilka godzin, trzymał moją rękę, płakał. Mówił mi, że byłem dobry dla jego syna, że był z Adama dumny. Był bardzo rozemocjonowany i zdruzgotany. Całkowicie zdruzgotany.

Później widziałem go, rzecz jasna, na pogrzebie, w trakcie którego siedziałem w drugim rzędzie. W pierwszym miejsca zajmowali ojciec i matka. Sądzę, że ojciec Adama zasugerował jego matce, żebym usiadł razem z nimi. Ale odmówiono mi tego. Nie mam całkowitej pewności, ale widziałem, jakby próbował do tego doprowadzić. Kiedy chciałem odwiedzić go znowu, on – najwidoczniej rozmawiał z matką Adama – nie chciał mnie już więcej widzieć. Zdałem sobie wtedy sprawę, że nie powinienem nalegać i utrudniać życia sobie i jemu. Nie wiem, co by się stało, gdybym do niego pojechał.

I z jakiego powodu powiedział „nie”?

Hm, tutaj muszę być ostrożny, bo nigdy nie zrozumiałem, co i przez kogo zostało powiedziane, ale dotarła do mnie informacja od przyjaciół Adama, że – raz jeszcze: rzekomo, gdyż nigdy nie zostało mi to powiedziane przez nikogo wprost – miałem przyczynić się do jego śmierci… Możesz sobie wyobrazić, że gdyby w to właśnie ojciec Adama uwierzył, mógłby nie chcieć mnie widzieć. I najwidoczniej w to uwierzył.

Ale zadzwoniłeś do niego czy…

Ja nie mówię po polsku wystarczająco dobrze, więc ktoś inny do niego zadzwonił; już nie pamiętam dokładnie, który znajomy.

I powiedziano mu, że chciałbyś go odwiedzić.

Tak. Przebywałem wtedy w Warszawie ze swoim ojcem, który przyjechał na upamiętniający koncert 1 lipca 2007 roku. Chciałem zobaczyć się wówczas z ojcem Adama, ale ten odmówił przez telefon.

Czy wcześniej wasi ojcowie się poznali?

Mój ojciec jest bardzo dobrą osobą i przyjechał ze mną na koncert, pragnąc złożyć kondolencje rodzicom Adama w imieniu mojej rodziny. W końcu uczynił to (przy udziale tłumacza) tylko wobec matki. Myślę, że ona w pewnym sensie doceniła ten gest, przy czym nie omieszkała powiedzieć mojemu ojcu, że nie rozumie, jak Adam umarł, i że jest dużo niewyjaśnionych kwestii wokół jego śmierci… Nie było mnie przy tej rozmowie, bo już w tamtym czasie rozpowszechniano oskarżenia, zgodnie z którymi miałem zamordować Adama. Nie chciałem więc rozmawiać z jego matką aż do zakończenia policyjnego śledztwa, które, nawiasem mówiąc, ciągnęło się okrągły rok. Ale mój ojciec rozmawiał z nią i oceniam to bardzo pozytywnie.

Sądzę, że Adam był bardzo postępowy, zarówno jak na swój wiek, jak i na polskie społeczeństwo… Myślę, że miał bardzo liberalne poglądy. Na temat seksualności, ogólnie życia, także religii. Był wolnomyślicielem. Oczekiwał, wręcz wymagał od ludzi wokół siebie, by nie byli ograniczeni normatywnymi ramami, konwenansami. Zawsze chciał się wymykać. Sądzę, że jego muzyka jest tego przykładem, ale także, w pewnym sensie to, jak jeździł na nartach, czy sposób, w jaki… Czasem prowokował. Był absolutnym wolnomyślicielem: pokazał mi, że nie można być ograniczonym poprzez to, jak pewne rzeczy powinny wyglądać. Że powinno się być sobą.

Czy wiesz, w jaki sposób skompletował swój zespół Transmitters? Czy jego członkami byli najlepsi przyjaciele Adama?

Nie, myślę, że wybrał ich, bo byli dobrymi muzykami. Adam Walicki to dobry gitarzysta, był też jeszcze jeden i perkusista.

Karol Pawłowski grał na gitarze i perkusji, a na gitarze jeszcze Kuba Orłowski.

Tak. Myślę, że po prostu zapraszał ludzi do grania. Nie było procesu selekcji. Oczekiwał umiejętności, potrzebował dobrych muzyków. Prosił ich, żeby przyszli i wymagał profesjonalizmu i gotowości do poświęcania czasu. Ale nigdy nie było jasne, jakie są kryteria. Po prostu chciał, aby jego kompozycje zostały nagrane możliwie najlepiej.

Muszę powiedzieć, że zespół Transmitters stanowił interesujący eksperyment. Nagle Adam zadecydował: „Tak, będę miał zespół, będę artystą popowym”. Myślę, że powodem, dla którego Adam chciał go założyć, było pragnienie sukcesu. Z drugiej strony nie lubił komercji, i przykładowo raz powiedział o Marii Peszek – a lubiliśmy ją obaj bardzo, i myślę, że ona lubiła jego też – że „stała się zbyt popularna, zbyt komercyjna”, po czym przestał lubić jej muzykę. Niby zgodnie z tym, co mówił, ale w pewnym sensie był trochę zazdrosny. I wtedy zapragnął mieć swój własny zespół, żeby też pokazać, że potrafi. Ale na tym polega pewnie trudność bycia muzykiem lub kompozytorem – popraw mnie, jeśli jestem w błędzie – że, z jednej strony chcesz komponować to, co czujesz, a z drugiej strony musisz funkcjonować na rynku. I po prostu ludziom podoba się bądź nie, może ci się udać bądź nie. Adam był zawsze nieco rozdarty. Chciał robić swoje, ale oczekiwał też uznania dla tego, co robił.

Czy w trakcie waszej znajomości ukończył choć jedną partyturę?

Tak, tworzył w klasyczny sposób zawsze. Powstawały partytury, widziałem je. Zapisał też inne rzeczy, myślę na przykład o Black Rain. I nawet w ostatnich tygodniach życia bywał całkiem aktywny, wciąż widzę go przy jego wielkim stole, z wielkimi kartami partytur, pracował nad nimi. Nasz kot Loli siedział naprzeciwko, patrząc na niego. To bardzo kojące wspomnienie. Nie sądzę, by ukończył wszystkie, ale wiele z tych partytur owszem. Zostały, wiem, że były w naszym mieszkaniu i po śmierci Adama zostały przekazane jego rodzinie.

Nie przestał być „poważnym” kompozytorem.

Nie, w żadnym razie, nie. Był takim jak najbardziej, jednak miewał lepsze i gorsze okresy i myślę, że pod koniec życia… To prawda, że jeśli spojrzysz na jego wcześniejsze prace, to zdecydowanie poważne, złożone kompozycje, bez piosenkowych tekstów. To była, jak sądzę, ciężka analityczna praca, którą zajmował się w swoich wczesnych latach. W ostatnich latach tworzył piosenki, które można by określić jako bardziej – nie wiem, jak byś je opisał – wprost melodyjne.

Czy był jakoś sfrustrowany sytuacją współczesnego kompozytora w Polsce? Jak wiesz, trudno jest otrzymać zamówienie, mieć okazję usłyszeć swoją własną muzykę, gdy jest się „poważnym” kompozytorem.

Na to pytanie mogę udzielić ci jedynie namiastki odpowiedzi. W pewnym momencie Adam powiedział mi, że ogłoszono dwa lub trzy stypendia na napisanie opery, i że oprócz niego są najwyżej dwie inne osoby w Polsce, które mogłyby skutecznie się o nie starać. Myślę, że wymienił Pawła…

Mykietyna?

Prawdopodobnie jego i jeszcze jakąś kobietę… Nie pamiętam jej imienia. Ale pamiętam, że powiedział: „Tak, być może przyszedł czas, abym napisał swoją operę”. Mógł ubiegać się o stypendium – ale nigdy tego nie zrobił. Nie podobał mu się cały proces składania wniosku. Moja odpowiedź byłaby więc taka, że widział jedną lub dwie osoby jako równe sobie. Nie słyszałem, żeby mówił, że jest pod szczególnym wrażeniem innych kompozytorów.

Czym innym jest jednak bycie „poważnym” kompozytorem, a czym innym – gwiazdą pop. Zastanawia mnie, w jakim stopniu Adama interesowało podjęcie wyzwania nowego rodzaju?

Cóż, w pewnym sensie podjął je, taki jest fakt, na nowo sformułował swoje ambicje, chciał być gwiazdą popu…

Czy owo przeformowanie było bardziej estetyczne czy ambicjonalne? Innymi słowy, czy zmiana planów była napędzana zmianą poglądów estetycznych, czy też Adam chciał po prostu spróbować swoich sił w odmiennych warunkach, z dala od oper, filharmonii i festiwali tak zwanej muzyki nowej?… Może było to pragnienie zmiany w życiu, nie w muzyce.

Myślę, że w większym stopniu słuszny jest twój drugi domysł, ale trudno jest mi tego dowodzić. Mimo wszystko, nie sądzę, że było to wyzwanie estetyczne; raczej pragnienie innego kierunku albo innego eksperymentu, być może nawet innej kariery. Ale raczej nie było ono kierowane estetycznym wyzwaniem.

Wróćmy do tekstów piosenek.

Jest w nich wiele o głosie w jego głowie:

So cruel is your thought
The monster has to grow

My vision’s shattered
All that’s left
Is smoke and stones

Ten drugi fragment podpisany został imionami Olgi, Sebastiana i Adama. I jeszcze Blake’owskie „Cruelty has a human heart”, „terror the human form divine”. Myślę, że to siedziało dosłownie w jego umyśle, w jego psychice… tak, w pewnym sensie był tam głos, w dodatku bardzo niebezpieczny, siedziało tam coś, co niszczyło Adama. Pisał, śpiewał o tym. Wracał również do dzieciństwa, jak na przykład w tym tekście:

At the time when I was a kid
I thought that I was a grown up freak
(…)
I started to make some peace with demons
and monsters
In my head I realized how people grow old

Będąc młodą osobą – miał 27 lat, gdy umierał – czuł się już staro. Czuł, że przeżył swoje życie, że jest skończone.

Jak wyglądał u Adama proces tworzenia?

Adam zawsze potrzebował jakiegoś stymulatora, zwykle chodziło o coś złego… Czerpał inspirację skądś, miał dużo notatników, w których mógł notować, po czym – często wieczorem lub nocą – zaczynał pisać, bardzo skoncentrowany, i było gotowe. Najpierw więc robił dużo notatek, po czym wdrażał ten proces, raczej szybki.

Czy wiesz coś na temat innych planów Adama?

Wiem tylko, że chciał się uniezależnić od teatru. Chciał odnieść sukces, naprawdę pragnął zostać gwiazdą popu, przynajmniej w ostatnim okresie swojego życia. Czasami mam wrażenie, że to był sztuczny konstrukt. Chciał tego, ale… Wciąż poszukiwał, nie zaznawał spokoju, szukał celu w życiu – bo kto nie szuka? Przekwalifikował się więc z klasycznego kompozytora na lidera zespołu, twórcę piosenek, by w końcu uznać, że to wszystko było bez sensu. W pewnym momencie po prostu zastopował, prawdopodobnie z powodu stanu zdrowia albo rozczarowania zespołem, nie wiem… Naprawdę nie potrafię stwierdzić, dlaczego.

W lutym i marcu 2007 zasadniczo przestał żyć. Nie ćwiczył już, leżał tylko w łóżku, palił, mówił o śmierci, i nie widywał się prawie z nikim – a z tymi, z którymi się widywał, rozmawiał o śmierci. Jedynymi osobami, które dopuszczał do siebie, były jego matka, ja i jeden, dwoje przyjaciół, ale coraz mniej i mniej, włączywszy w to członków zespołu. W ostatnim tygodniu swojego życia Adam nie był w psychozie, nie brał leków. Był wtedy bardzo, bardzo trzeźwy. Ostatniego wieczoru, jaki spędziliśmy razem, zachowywał pełną trzeźwość umysłu. Ponieważ decyzja została podjęta. Sądziłem, że jest z nim lepiej, bo był znacznie bardziej trzeźwy na umyśle. Skończył spisywać teksty swoich piosenek, swój farewell poem, jak go interpretuję. I wtedy odszedł. W pewnym sensie w pokoju. Uczynił, co zechciał.

Czy wiesz, jaka była ostatnia muzyka w jego życiu?

Masz na myśli muzykę, jakiej słuchał, zanim umarł? Mogę tylko się domyślać. Miał ze sobą kilka płyt kompaktowych. Wiem to tylko stąd, że udał się do hotelu Novotel w Warszawie, z tabletkami i resztą. Miał ze sobą kilka naszych wspólnych zdjęć i kilka kompaktów. Właśnie one znajdowały się wśród rzeczy znalezionych przy nim przez policję. Depeche Mode, In the Mood for Love, myślę też, że piosenka Autumn in New York. To zabrał z discmanem do hotelu. I te zdjęcia ze mną i z nim, które – nie mogę o tym nie wspomnieć – musiałem odzyskiwać w sądzie. Nie trafiły do mnie w naturalny sposób, lecz zostały automatycznie przekazane rodzinie Adama, ponieważ byłem „nikim”, w świetle prawa byłem nikim. Także w takich sytuacjach wychodzi potrzeba, by w Polsce zalegalizowane zostały związki osób tej samej płci!

Miał więc ze sobą tabletki. To musiały być dla niego chwile ogromnej samotności. Miewał okresy, w których był faktycznie niebezpieczny dla siebie, dla mnie i dla swojego otoczenia. Czasami odgrażał się, że skończy ze sobą bez zapowiedzi. Myślę, że wybór hotelu okazał się względnie pokojowym sposobem, żeby umrzeć. A zarazem to tak straszliwie smutne.

Żadne z jego przyjaciół nie wierzyło, że może to kiedykolwiek zrobić – włączywszy w to osoby bardzo bliskie, które wówczas z pewnością zaprzeczyłyby, że cokolwiek może się wydarzyć, tak silnie oddalano w tym okresie złą myśl. Wszystkie ostrzeżenia, którymi dzieliłem się również z jego rodziną i przyjaciółmi, zostały zwyczajnie zlekceważone. Myślę, że ludzie wolą powiedzieć ci coś pozytywnego, gdy może wydarzyć się coś złego: „Oj, będzie z nim dobrze, wróci”, tak jak kiedy był w górach, szukając ukojenia… Czułem się jak wołający na puszczy.

To była więc ostatnia muzyka, jaką miał przy sobie – niekoniecznie ważna, ale właśnie ta, którą zdecydował się zabrać. I oczywiście nasze wspólne zdjęcia. To znaczyło dla mnie wiele… Ale w sumie Depeche Mode było dla niego dosyć ważne, grał ich w domu dużo przy pianinie.

Co grał jeszcze? Wiem, że Antony’ego and the Johnsons…

Oczywiście, nawet o nim nie wspomnieliśmy, a przecież grał wiele piosenek Antony’ego and the Johnsons. Kochał to i robił to tak dobrze! Grał też, nie śpiewał sam, ale była jeszcze bardzo piękna Joanna… taki piękny, wysoki głos żeński, piękna muzyka, mam to w domu…

Joanna Newsom?

Tak! To ona. Dał mi ten kompakt, mam go wciąż. Zawsze, kiedy słyszę jej piosenkę, myślę o Adamie. Ale też, jak mówiłem, potrafił zaskoczyć mnie Jolene Dolly Parton. Mógł śpiewać przy pianinie, z pełnym zaangażowaniem… a nasz kot wpatrywał się w niego zauroczony. Spójrz, kot! Kochaliśmy koty, o tak, kochaliśmy je. I nasz kot jest ze mną wciąż w Wiedniu…