Wirtualne oblicza sztuki. Relacja z Sacrum Profanum 2020
Jeszcze rok temu wśród uczestników festiwali nie cichła dyskusja dotycząca formy kilkudniowych wydarzeń kulturalnych. Mówiło się, że potrzebny jest co najmniej tygodniowy urlop, by wziąć udział we wszystkich zaplanowanych przez organizatorów panelach dyskusyjnych, warsztatach, performansach oraz – często przeciągających się do nocy – koncertach. Ci, którzy wytrzymali ten maraton, nierzadko wracali do domu wykończeni i przebodźcowani, a jeżeli mieli pecha, to skończyli festiwalową przygodę na L4.
W tym roku organizatorzy Sacrum Profanum zdecydowali się na festiwal w wersji slow, dopasowując się do wymuszonego przez pandemię stylu życia i tempa spędzania wolnego czasu. Tym razem nie musiałam rezygnować z jednego wydarzenia na rzecz innego, ryzykując nieobecnością na koncercie, który po fakcie okazał się być większym sukcesem. Muzykę – czy też szerzej: sztukę, bo karmiono nas nie tylko dźwiękami, ale również wideo czy obrazem krakowskich przestrzeni – dawkowano powoli, a najważniejsze wydarzenia zostały przedstawione w odcinkach na platformie playkrakow.com, zostawiając publiczności możliwość wyboru czasu transmisji.
Nauczona doświadczeniem ostatnich miesięcy przepełnionych wirtualnymi spotkaniami rodem z powieści Lema, do pierwszego odcinka tegorocznego Sacrum Profanum przygotowałam się najlepiej jak mogłam. Domowników uprzedziłam, że w żadnym wypadku nie należy mi przeszkadzać, hałasować i wchodzić do pokoju. Zgasiłam światło, wyciszyłam telefon, przyszykowałam słuchawki. Z kubkiem gorącej herbaty w dłoni umościłam się wśród poduszek na łóżku tak, jakbym właśnie miała zacząć długo wyczekiwany sezon ulubionego serialu. Wydawałoby się, że ot – nastrój i sytuacja doskonale mi znane, bo domowe i po mojemu. Czułam jednak nutkę ekscytacji – pomieszanej z zaniepokojeniem – w obliczu przeżycia festiwalu samej, bez gwaru publiczności i wymieniania uwag ze znajomymi. Stało się to, co wcześniej było nie do pomyślenia: festiwal, na który rok temu przyjechałam z drugiego końca Polski, teraz dzieje się u mnie w pokoju.
Siła młodości
Tegoroczną, 18. z kolei edycję Sacrum Profanum kuratorzy uczcili, wybierając młodość na temat przewodni. Od kilku dobrych lat kompozytorzy prześcigają się w eksperymentach, a kontestacja tradycji akademickiej – bunt, który zaczyna stawać się rodzajem konserwatyzmu – każe im sięgać po elektronikę, field recording, wideo i performanse łączące muzykę ze słowem, obrazem, pracą z ciałem czy polityką. Oferta muzyki współczesnej poszerza się, odpowiadając na zmiany w rozumieniu samego dźwięku. Tym bardziej wybór młodości – będącej synonimem poszukiwań i zmian – okazał się strzałem w dziesiątkę, zostawiając artystom szerokie pole do popisu i interpretacji.
Przenikanie dwóch światów
Nie wpadłabym na to, by łączyć sport z muzyką. Paradoksalnie jednak mają one ze sobą więcej wspólnego niż może się wydawać. Skupienie, świadomość własnego ciała czy regularny trening są niezbędne do odnalezienia się w obu światach. Dla wielu sport nabrał nowego znaczenia dzięki dostępności siłowni czy lansowaniu fit życia. Po latach niezbyt udanego wuefu w szkołach nastąpiło odczarowanie sportu; nie musisz dobrze grać w siatkówkę, ale może odnajdziesz się w jodze, na basenie lub na treningach Chodakowskiej.
Niby to wszystko wiem, ale gdy zobaczyłam w programie utwór Dominika Strycharskiego Box of Boxing na czterech wykonawców i kickboxera w odcinku Muzyka i sport, trudno mi było powstrzymać ironiczny uśmieszek: „Kickboxer i koncert? Dobre sobie”. Po obejrzeniu i wysłuchaniu Kwartludium (swoją drogą brawa dla muzyków!) oraz samego kompozytora w roli sportowca, zwracam honor. Ring stał się sceną, a trenujący Strycharski solistą. Głuche dźwięki uderzenia rękawicy o gruszkę bokserską, sapnięcia i krzyki sportowca oraz przyspieszony oddech stworzyły spójną warstwę muzyczną z grającym kwartetem. Zostałam pozytywnie zaskoczona: sport może iść w parze z muzyką, z kolei rozgrywki – na przykład na ringu bokserskim – okazują się być nowym źródłem dźwięków i wrażeń.
Po treningu w łączeniu dyscyplin, jaki zaserwowały mi Muzyka i sport, dużo mniej zaskoczył mnie Adonis Gamut Barbary Kingi Majewskiej oraz Marcina Maseckiego. Odwoływał się on do mitu młodzieńca, który po odrzuceniu względów Afrodyty zginął podczas polowania w lesie. Ten koncert był jednym z wydarzeń 18. Sacrum Profanum, które miały przede wszystkim wartość estetyczną. Przy dźwiękach kobiecego głosu oraz fortepianu obserwowanie delikatnych drgań w rzeźbie mięśniowej męskich pleców było dla mnie nie tyle intrygujące, co stanowiło zaskakująco wysmakowaną całość.
Dosłysz
Wszechobecna izolacja, oprócz oczywistych negatywnych skutków, przyniosła też kilka pozytywnych aspektów. Jednym z nich jest dostrzeżenie – czy raczej „dosłuchanie” – własnego pejzażu dźwiękowego. Myślę, że zmęczeni pędem współczesnego życia odbiorcy – zapewne częściowo nieświadomie – oddając się deep listening, doceniają ciszę oraz uwrażliwiają się na dźwięki otoczenia, a w domowym zaciszu sięgają po ambient, ASMR czy relaksujące nagrania terenowe.
Na Sacrum Profanum, oprócz odważnych, eksperymentalnych pozycji, znalazło się miejsce na spokojniejsze koncerty, wymagające głównie zatopienia się w świat dźwięków. 4. odcinek z From 1 to 7 Stefana Węgłowskiego na sopran i elektronikę miał być, według tytułu, ars antiqua, ale ze średniowiecznych motetów pozostało niewiele; lamentujący głos kobiecy w połączeniu z elektronicznie spreparowanym brzmieniem gitary był minimalistycznym wydaniem współczesnego romantyzmu prosto z krainy snu. Odcinek bardziej do słuchania niż oglądania; wizualizacje raczej rozpraszały niż wniosły coś ciekawego.
Głównym celem ASMR jest wywołanie przyjemnego mrowienia na ciele przy pomocy amplifikowanych szeptów, szurania czy postukiwania. Zanim się obejrzeliśmy, ASMR weszło do mainstreamu; już nawet topowe make-up artists wykorzystują nagrania subtelnych interakcji dźwiękowych (jak na przykład stukanie paznokciami o nową paletę cieni) w celu zareklamowania nowych kosmetyków. Jeżeli chodzi o festiwalowy odcinek ASMR w wykonaniu Royal String Quartet, to można się przeliczyć z oczekiwaniami. Zaledwie połowa koncertu spełnia rolę sygnalizowaną przez tytuł. Być może ważniejszym celem było wywołanie mrowienia w uchu od natężenia nieprzyjemnych dźwięków. Gdyby wydarzenie odbywało się na żywo, to chyba tylko dla publiczności w stoperach.
Oddechem od „trudnej sztuki” stał się projekt powstały na skutek współpracy sióstr Walentynowicz. Fragmenty powycinane z klasycznych filmów połączono w groteskowe nagranie, które stało się tłem dla Kubrick Études Nicole Lizée brawurowo wykonanych przez Małgorzatę Walentynowicz. Wyszło lekko i humorystycznie, a sam występ ma potencjał do wystawienia go na żywo.
DEMOkracja
Piotr Peszat słynie z tego, że do swoich dzieł lubi angażować publiczność. Stało się tak choćby w trakcie zeszłorocznej edycji festiwalu NeoArte. Wielka tablica, na której każdy z widzów mógł powiesić karteczkę ze swoimi wrażeniami, pełniła funkcję internetowego forum lub sekcji komentarzy w mediach społecznościowych. Nie wiem kto wykazał się większą odwagą: artysta gotowy na konfrontację z ewentualnymi negatywnymi opiniami, czy może ci, którzy zdecydowali się upublicznić swoje uwagi, nie mogąc liczyć na zachowanie anonimowości.
Tym razem Peszat poszedł o krok dalej. „Grając” na żywo z pustej sali NOSPR-u, zdecydował się na eksperymenty z demokracją: zaryzykował finalny efekt utworu PEnderSZATch, oddając słuchaczom możliwość wyboru muzycznych losów dzieła. Zamysłem kompozytora było odwołanie się do odcinka Bandersnatch z serialu Czarne lustro, a może też do zyskujących na popularności gier paragrafowych. Kolejne sample – jak przystało na Peszata – nawiązywały do polityki (wypowiedzi Lecha Wałęsy, fragmenty konstytucji), popkultury oraz obecnej sytuacji w Polsce.
Eksperyment Peszata skojarzył mi się z Rytmem 0 Mariny Abramović. O ile kompozytor nie ryzykował tym, że ktoś z widowni go postrzeli z położonego na stole pistoletu, o tyle śmiało można stwierdzić, że postawił na szali finalny kształt swojego dzieła oraz (kto wie?) dalszą karierę. Na szczęście dla Peszata clou wydarzenia było zupełnie inne. Poddając się woli większości, chciał przypomnieć, że demokracja może i nie jest idealna, ale jest gwarancją współtworzenia inkluzywnej rzeczywistości.
Poszerzanie spektrum kobiecości
Twórcy Sacrum Profanum nie ukrywają, że starają się zachować parytet płci wśród artystek i artystów. Jeżeli w poprzednich latach ktokolwiek miał wątpliwości co do słuszności tej decyzji, to po tegorocznej edycji może zmienić zdanie. Organizatorom opłaciły się wszystkie starania w programowaniu repertuaru tak, żeby płeć na dobre przestała być miernikiem jakości sztuki.
Tak jak każdy festiwal ma swoje słabsze i mocniejsze strony, tak tegoroczne występy kobiet można uznać za jedne z najbardziej interesujących i udanych. Festiwal otworzył zrealizowany w pełni multimedialnie projekt TOVA flecistki Ani Karpowicz, która zaprosiła do współpracy kompozytorki: Aleksandrę Kacę, Teoniki Rożynek, Ninę Fukuokę oraz Martę Śniady. Twórczynie w pełni zerwały ze stereotypem delikatnego instrumentu wygrywającego słodkie melodie na rzecz ostrych, poszarpanych brzmień z towarzyszeniem elektroniki. TOVA składa się z czterech utworów z klipami, a każdy z nich poruszał odmienny aspekt kobiecych doświadczeń.
Inner Aleksandry Kacy opowiada o presji powodowanej wylansowanym przez media ideałom, de facto niemożliwym do osiągnięcia. Utwór ten można traktować również jako gest muzycznej solidarności z ciałopozytywnością. Marta Śniady w 4 rituals of women’s happiness 2.0 nie ograniczyła się do skomponowania muzyki. Kompozytorka została główną bohaterką teledysku, co rusz zmieniając pozycje rąk i mimikę twarzy. Odpowiadała w ten sposób na zasłyszane po swoich koncertach komentarze na temat jej wyglądu. „Przyszliście posłuchać, a głównie patrzyliście; to teraz oglądajcie mnie w każdej wersji mnie”, zdaje się mówić. Scream Teoniki Rożynek okazał się przypadkowo współgrać z głośnymi ulicami listopadowej Polski oraz dodatkowo zaakcentował, że spektrum kobiecości obejmuje także stereotypowo przypisane mężczyznom bunt i gniew.
Najważniejszym wydarzeniem tegorocznego Sacrum Profanum był dla mnie koncert Formy żeńskie, w którym sześć kompozytorek oraz pięć instrumentalistek stworzyło muzyczną opowieść ukazującą różnorodność kobiecej natury. Koncert ma nie tylko wysoką wartość artystyczną – jest również formą muzycznego #metoo. Nina Fukuoka w Sugar, Spice & All Things Nice spróbowała rozliczyć się z dyskryminacyjnym i seksistowskim aspektem części hermetycznego środowiska muzycznego. Wymagające sporej odwagi cytaty/wyznania opowiadające o krzywdzie doznanej podczas funkcjonowania w silnie zhierarchizowanej, męskocentrycznej rzeczywistości, sprowokowały dalszą dyskusję na temat tego typu nadużyć w Polsce. „Powiedziałam o tej sytuacji profesorom, którzy kazali mi samej rozwiązać ten problem, bo nie leży to w ich zakresie odpowiedzialności”, mówi jedna z nich. Wyznania potęgowała wprawiająca w niepokój, trudna do wychwycenia muzyka, wytwarzająca nastrój adekwatny do przytaczanych cytatów.
Projekt Formy żeńskie stanowi spójną całość pięciu części, opowiadających jedną, uniwersalną historię kobiet. W aleatorycznym, momentami minimalistycznym don’t look Żanety Rydzewskiej poznajemy bliżej nieokreśloną postać – ducha, którego obecność czujemy, ale nie potrafimy go do końca uchwycić. Podobne nastroje panowały w bulb 2.0 Teoniki Rożynek. Zgrzytająca, odrobinę kosmiczna, błyskająca kompozycja z wizualizacją w postaci białej płachty nabierającej kształt kobiecej sylwetki zdaje się być inkarnacją dyskusji na temat miejsca kobiety we współczesnym świecie. Słuchając message for the year of metal rat II Anny Sowy odniosłam wrażenie, jakbyśmy przenieśli się do przestrzeni, która z nadmiaru bodźców zaraz ma eksplodować. Występujące artystki na koniec zakleiły instrumenty czarną taśmą, więc może faktycznie należało spodziewać się wybuchu… gdyż w następnym utworze, Isorropía. In search of balance Martyny Koseckiej, błądziliśmy razem z wykonawczyniami po bliżej nieokreślonej przestrzeni, w której wzrok nas zawodzi, a słuch płata figle. Pozycją kończącą koncert jest Zoom in/dolly out Moniki Szpyrki, najbardziej subtelny utwór z wizualizacją siedzącej kobiety – być może starszej (?), odpoczywającej po blisko godzinnej historii.
Na początku grudnia ,,Ruch Muzyczny” wysunął propozycję napisania artykułu-reportażu o przypadkach molestowania w środowisku muzycznym, złożonego z anonimowych wyznań ofiar. Jeżeli jesteś gotowa/gotowy podzielić się swoją historią, to możesz napisać do redakcji; informacje znajdują się na fanpejdżu Ruchu Muzycznego oraz Sacrum Profanum.
…
18.edycja Sacrum Profanum pozytywnie zapisała się w historii jako pierwszy w pełni zdalny festiwal w Polsce. Myślę, że zaproponowane rozwiązania realizacji koncertów online są jedynie początkiem w odnajdywaniu się kultury w multimedialnej rzeczywistości. Mam jednak nadzieję, że po zakończeniu pandemii uda się częściowo wrócić do wspólnego przeżywania sztuki na żywo. Z jednej strony bardzo przyjemnie i wygodnie zamknąć się we własnej przestrzeni sam na sam z muzyką, z drugiej – tęsknię za festiwalowym klimatem, pokoncertowym dzieleniem się wrażeniami ze znajomymi oraz możliwości pogratulowania występującym artystom (lub ukradkowego opuszczenia sali).