Na bieżąco

Rubryka latynoamerykańska #2: Hałas przed burzą­

Kamila Kijowska, Krzysztof Marciniak / 23 mar 2018

Pomidory trzeba zebrać szybko, bo grzmi i zaraz zacznie lać, więc wszyscy uwijamy się jak w ukropie. Alamos (takie topole) przy silniejszym wietrze zaczynają brzmieć przeraźliwie, jakby miały liście z papieru ściernego – krzyczymy do siebie między grządkami, ledwo się słysząc. Na północy całe niebo zasnute jest burzowymi chmurami, z daleka od strony Andów dobiega monotonne nierytmiczne dudnienie: puk-puk, puk-puk… Albo inaczej: wstajemy w niedzielny poranek i siadamy na ganku przed domem, zbiera się na deszcz, niebo na północnym-zachodzie ciemnieje. Jeszcze nawet nie zagrzmiało, a już od gór słychać pomruk artylerii: tuk-tuk, pauza z fermatą, tuk-tuk, jak pokaz sztucznych ogni… Innego dnia na wieczór zapowiadali deszcz, o zmroku zaczyna padać, dudnią działa. W nocy burza przechodzi nad farmą, grzmi, błyska, drzewa szumią jak szatan, deszcz wali o blachę na dachu, ale wszyscy wzdrygają się dopiero, gdy brzmienie kropel zmienia się w suchsze tykanie, stukot, wreszcie grzechotanie gradowych kul.

 

Walter de Navazio, Alamos, fot. Wikimedia Commons

 

Grad w Mendozie częściej jest wielkości winogron niż rodzynek, a nie jest niczym nadzwyczajnym, jeśli spadną bryły lodu wielkości śliwek czy główek czosnku. Tłuką wtedy pozostawione na dworze naczynia, demolują samochody i obracają wniwecz wiele miesięcy pracy na polu. Taka burza nierzadko przynosi bankructwo, mimo to w pierwszej chwili byliśmy przekonani, że Y. żartuje, gdy powiedział nam, że argentyńskie wojsko wali z armat do chmur. Próbuje się je rozgonić pociskami rozpylającymi jodek srebra (to dlatego zawsze słychać dwa wybuchy, jeden zaraz po drugim). Jak tłumaczy nam Y.,  do chmur strzela się tu od czasu, gdy gradobicia nasiliły się do tego stopnia, że ważniejsi producenci owoców zaczęli regularnie tracić zbiory. Wcześniej, podobnie jak nad Wisłą, podchodzono tu do pomruków zbliżającej się burzy z o wiele większym spokojem.

To pukanie armat jest jednym z najbardziej wyjątkowych dźwięków, jakie słyszeliśmy w życiu. Rzecz jasna nie ze względu na samo brzmienie, a przez funkcję, jaką pełni. To odgłos rozpaczliwej próby zapobieżenia kataklizmowi, skrawek pejzażu dźwiękowego globalnego ocieplenia. Mało kto wierzy w skuteczność artyleryjskiego ostrzału chmur. W zestawieniu z rykiem nawałnicy działa brzmią jak dziecinne zabawki. I jest w tym też coś z bluźnierstwa albo raczej zwykłego szaleństwa – walenie z armat w niebo, jak porywanie się z motyką na słońce lub okładanie morza batem. Choć najsmutniejsza jest myśl, że argentyńscy artylerzyści mogą być prawdziwą awangardą. Wszak może się tak złożyć, że za parę lat – wobec zachodzących w klimacie zmian – „zasiewanie chmur” (tak się to profesjonalnie nazywa) stanie się powszechnie szanowaną praktyką, a brzmienie kanonady poprzedzającej burzę będzie dla nas wszystkich ponurą oczywistością.

Często wyobrażamy sobie, że w nadchodzących dekadach wiele uciążliwych dźwięków zaniknie, że jakieś nowe technologie, panele słoneczne, samochody elektryczne sprawią, że będzie ciszej (oby!). Wzrostu średniej temperatury na Ziemi spodziewanego za naszego życia raczej nie spodziewamy się usłyszeć, podobnie jak nie łączymy z dźwiękiem myśli o ósmym i dziewiątym miliardzie ludzi, z którymi przyjdzie nam współdzielić Planetę, a zdaje się, że to właśnie takie czynniki będą miały ogromny wpływ na XXI-wieczny soundscape. Warto dodać naukowym wyliczeniom zmysłową otoczkę, wyobrazić sobie, że odczuwamy to na własnej skórze, że to my się boimy, nam pachnie, smakuje, wygląda i brzmi. Burza jest w każdym razie trafną metaforą wiszącej nad nami ekologicznej zawieruchy. Można zawsze liczyć, że przejdzie bokiem, ale to tylko oznacza, że uderzy w kogoś innego. Tak jak tego popołudnia, gdy zbieraliśmy pierwsze w tym roku pomidory – Y. wskazał w kierunku wyraźnie omijających nas gradowych chmur i burknął: „10 kilometrów stąd ludzie tracą wszystko”.

 

Ki K. Marciniak