Na bieżąco

Rubryka latynoamerykańska #3: W czasie suszy

Kamila Kijowska, Krzysztof Marciniak / 7 lis 2018

Valle de Calamuchita w prowincji Cordoba, Argentyna. Fot. K. i K. Marciniak

Gdy tylko wrzuciliśmy nasze plecaki na pakę półciężarówki, jeszcze zanim na dobre wsiedliśmy do środka i zatrzasnęliśmy drzwiczki, N. oświadczyła nam, że przyjechaliśmy do Cordoby w środku najuciążliwszej suszy tej dekady.
– Lato jest tu zawsze wilgotne, okres suchy przypada zimą, tymczasem jest marzec, a przez ostatnie miesiące prawie nie padało. Tak że przygotujcie się na to, że wysechł strumień, który przecina farmę, na pastwiskach brakuje trawy dla krów i w ogrodzie nic nie rośnie tak jak powinno – tłumaczy nam dalej N., a samochód łoskocze na wyboistej górskiej drodze.

Na długo przed tym, gdy fale rekordowych upałów wywindowały zmianę klimatyczną na jedynki europejskich gazet, czyniąc globalne ocieplenie na powrót modnym tematem, w wielu prowincjach Argentyny farmerki takie jak N. były nawet bardziej przejęte nieustannymi prognozami słonecznej pogody niż pikującym kursem narodowej waluty. O ile ten ostatni mógłby z powodzeniem posłużyć Kreidlerowi do sonifikacji spod znaku Charts Music, o tyle cordobiańskiej suszy towarzyszył uporczywy niedobór dźwięków.

Mogliśmy godzinami medytować nad pustym korytem potoku, próbując wyobrazić sobie szum strumienia. W suszy zmienia się diametralnie odbiór dźwięków wody. W gospodarstwie wszelki chlupot, szmer, bulgotanie wzbudza nerwowość, natychmiast biegnie się zakręcić zapomniany kran, zatkać wyciek z systemu nawadniającego, poprawić zawór przy krowim poidle. Słysząc wodę, myśli się o konieczności oszczędzania bezcennego płynu. Jedyny plusk, który cieszy ucho, to ciurkający od czasu do czasu strumyczek wody, pompowanej z głębokiej studni do górującej nad ogrodem cysterny.

W upalne popołudnie siadamy z N. w jej kuchni, włączamy rekorder, przy akompaniamencie brumiącej lodówki gospodyni opowiada nam o tym, czego nie możemy usłyszeć.
– Wiele dźwięków zanikło przez tę suszę – mówi N. rzeczowym tonem, który przybiera, gdy trzeba rozprawić się z problemami – Normalnie, gdy pada i jest większa wilgotność, można całymi nocami wsłuchiwać się w chóry najróżniejszych ropuch i żab. Śpiewają jakby koncertując. Czuć to wyraźnie. Jedna zaczyna, inne odpowiadają. Słychać wiele głosów, które łączą się w śpiewie i wzajemnie się pobudzają… I również, gdy padają deszcze, słyszy się śpiew gallinety (wodniczaka ołowiowego), która je zapowiada. Gallineta wydaje odgłos podobny do bulgotania strumienia: „blublua blu bglua blublua blu bglua”, coś w tym stylu, nie sposób tego dobrze imitować. W normalnych warunkach słychać tu też nieustannie szum strumienia: gdy woda jest niska, to delikatny szmer, ale gdy przybiera, brzmienie jest potężne. Czuć impet, z jakim potok przełamuje groblę i spada w dół. Także teraz w trakcie suszy doskwierający jest brak tych wszystkich dźwięków, które są przecież odgłosami życia. Słychać tylko świerszcze, gdy robi się gorąco, nic poza tym.

Minęły miesiące zanim przyszło nam wreszcie usłyszeć śpiew gallinety. Kaskady dźwięków dobiegających po zachodzie słońca znad wyschniętego strumienia przez długie minuty zalewały dolinę. Oniemiająco piękne, przywodzące na myśl nieludzką arię Divy Plavalguny z Piątego elementu. Następnego dnia lunął wreszcie upragniony deszcz.