Numer 1 / 2004

Ani byt, ani niebyt

Jan Topolski

Pójść na koncert, z którego nie da się wyjść.
Słuchać muzyki z ustami otwartymi przez cały czas ze zdumienia.
Znaleźć brzmienia, jakich jeszcze nie było.
Poczuć tworzące się dźwięki, kiedy wszystko jest możliwe, a nic nie jest ustalone.
Zobaczyć ludzi potrafiących grać każdą muzykę w każdym stylu na każdym przedmiocie.
Przeżyć radość robienia sztuki ze wszystkiego.
Uwierzyć w daducha.

Zacząłem już wątpić, że będzie mi to dane. Wiele wydarzeń zbliżało się w owym roku do tego ideału: Aimard grający fortepianowe etiudy Ligetiego, Scodanibbio w kontrabasowej podróży, która się nigdy nie kończy, Piernik preparujący tubę, Zorn dyrygujący Naked City – tak, to wszystko były zbliżenia i chwytanie przebłysków nieznanego i nieogarnialnego, ale tylko zbliżenia. Tymczasem nieznane i nieogarnialne zjawiło się nagle w całej postaci, wprost i bezpośrednio: oto przyjechała japońska awangarda. A ściślej rzecz biorąc, trzech tylko Japończyków z pięcioma projektami muzycznymi i dwoma koncertami, w Warszawie (Centrum Sztuki Współczesnej, 08.10.2003) oraz w Katowicach (Hipnoza, 09.10). Z dołu i z góry przepraszam za natchniony ton; można było tę recenzję napisać zupełnie inaczej: jak wielu moich znajomych rozpocząć od tego, że fajne ziele wypalili z ziomalami a później niezła muza była…; można i ruchmuzycznie pochwalić wykonawców za wszechstronne środki wyrazu, swobodne poruszanie się w obrębie wielu stylów i gatunków, wielką wrażliwość muzyczną…; można też pociejowo zachwycić się bezmiarem potencji wobec znikomości aktualizacji w rozumieniu arystotelesowskim (co też zrobiłem na początku), a później wznieść się na metafizyczne wyżyny i postawić pytanie o substancjalność materii muzycznej w powyższym przypadku…; można po chłopeckiemu igrać z językiem i kryjącą się w nim dialektyką, Adornem uświęcić Japończyków, muzykę ich powtórzeniami, składnią à rebours, podwójnym dnem, surkonwencjonalnym gestem pobłogosławić, pogłębić, przerobić, przesłonić, przekabacić przeuroczo…

Tak, przyznaję się, powyższe dywagacje są oczywiście wyrazem mojej bezsilności wobec zjawiska, z jakim zetknąłem się w ową środową noc, sam sobie nie wierząc i ciągle powątpiewając; podrygując i podtupując nieśmiało, patrząc spode łba, zakrywając na wszelki wypadek uszy włosami, podśmiewując się niepewnie pod nosem. Pozostaje mi zatem tylko pozytywistyczny ton relacji, sam opis faktów, a że fakty! nie byle jakie, z wykrzyknikiem i niecodzienne, niech Uważny Czytelnik sam dostrzeże.

Na początku wystąpiło wokalne trio Zubi Zuwa X (Makoto Kawabata, Tatsuya Yoshida, Tsuyama Atsushi), które zaprezentowało wiązankę soczystych polimetrycznych, polirytmicznych, wielowarstwowych na różne sposoby utworów, nieco przypominających późnego Ligetiego, tyle że nieporównywalnie śmieszniejszych. Wszystko to tworzyło przyprawiającą o zawrót głowy mieszankę stylów muzycznych, od gospelu poprzez jazz, do śpiewu operowego, i to w najróżniejszych językach (w tym po polsku i niemiecku). Oszałamiała mnogość technik wokalnych: jodłowanie, wokalizy, spółgłoskowe szmery, a nawet bardzo trudny do opanowania gardłowy śpiew alikwotowy. Wykonawcy byli świetnie zgrani oraz zaopatrzeni w ściągi, co w tak skomplikowanych kompozycjach (właśnie: kompozycjach!) jest koniecznością, co w niczym zresztą nie osłabiało ich wrodzonej muzycznej intuicji i uważnej obserwacji partnerów.

Już wtedy nawiązał się fenomenalny kontakt muzyków z publicznością, która podpowiadała im tematy i konwencje stylistyczne, oraz na tle której goście z iście japońskim zapamiętaniem fotografowali się nieustannie i z którą toczył się arcyzabawny dialog po polsko-angielsko-japońsku… Może warto teraz wprowadzić w zagadnienie tych, którym właśnie kołacze się po głowie pytanie, co za licho, ta Japonia, dlaczego tam, i dlaczego teraz? Zaczęło się to w latach 70., kiedy zapatrzeni w amerykańskie rockowe eksperymenty, muzykujący i jeszcze-nie-muzykujący mieszkańcy Kraju Kwitnącej Wiśni postanowili wziąć się ostro do roboty, co zaowocowało (wiśnia w końcu) tym, że powstała wtedy undergroundowa scena do dziś szokuje świeżością podejścia do muzyki przy jednoczesnej zaskakująco wysokiej samoświadomości i dużej rozległości inspiracji: powoływano się na tradycyjną muzykę ludową, Pink Floyd, King Crimson, Deep Purple, Johna Zorna, elektronikę Stockhausena, ptasie pasje Messiaena… Japończycy postanowili wszystko to połączyć w jedno, zagęszczając do granic możliwości percepcyjnych i doprawiając specyficznym humorem. Melanż iście zabójczy! Rosły wtedy kultowe podziemne (czytaj: garażowe) projekty, których muzycy reprezentowali profesjonalizm rozumiany inaczej (Kawabata po 4 latach posiadania gitary dowiedział się, że trzeba ją… nastroić). Do historii przeszły: Taj Mahal Travellers, Stalin, Prism, Fushitsusha, a później The Ruins czy The Boredoms. W pewnym momencie do Japonii zaczęły pielgrzymować czołowe postacie awangardy nowojorskiej, jak Zorn czy Fred Frith, odkrywając tamtejsze nazwiska dla euroamerykańskiej publiczności, współpracując z muzykami oraz nagrywając i produkując ich płyty – zarazem niejako przybliżając tajemnicze wcześniej zespoły. W Polsce rolę apostoła tego nurtu spełnia od ponad roku Marcin Witkowski, dziennikarz Radia Jazz, który cotygodniowymi audycjami „Wschodnie Triady” (wtorek, 22:00) oraz organizowanymi przez siebie koncertami oświeca nową muzyką japońską nieoświeconych: w większości domów kończy się to wprawdzie prewencyjnym wyłączaniem odbiorników, ale w nielicznych przypadkach misyjna działalność radiowa Witkowskiego w połączeniu z podobną aktywnością w mediach drukowanych i elektronicznych („CityMagazine”, „Aktivist” i internet) Jacka Skolimowskiego – ekscentrycznego studenta japonistyki – odnosi niespodziewane efekty. Ostrzegam jednak, że mogą to być efekty nieodwracalne: takie przeoranie i przesterowanie naszego słuchania, iż nieprędko przychodzi ochota posłuchać Stinga, Jarretta lub Mozarta, czyli czegoś, co większość zdrowo myślących ludzi rozumie pod pojęciem „muzyka”… Tak czy siak, spora część publiczności środowego koncertu była niewątpliwie przeorana i przesterowana (że przejarana, to inna sprawa), bowiem żywiołowo reagowała na największe ekscesy wykonawców, ba! im bardziej były przykre dla uszu, wariackie, skandaliczne – tym głośniejszymi gwizdami i okrzykami je nagradzała. No cóż, nie tylko w seksie istnieją związki sado-maso: muzyka też ma swój wymiar czuły i łagodny, brutalny i szorstki, wyrafinowany i akrobatyczny, wreszcie rozbuchany i perwersyjny…

I ja stałem się masochistą tej nocy, zasłaniałem uszy, by nie być niczego pewnym, pozwalałem się pętać grubymi i gęstymi linami tematów, lżyć i chłostać dźwiękami, a to spełnianie najskrytszych pragnień sprawiało mi dziką rozkosz, w której nurkowałem bezwstydnie i bez żadnych zahamowań, pragnąc tylko, by trwała i trwała i nigdy się nie kończyła… Najwięcej dostarczył jej niewątpliwie duet Akaten (Kawabata i Yoshida), którego naczelną zasadą twórczą jest nieodpowiedzialność i niedbałość. A może: butelka i suwak? A może: nożyczki i rzodkiew? Na takich bowiem „instrumentach” grali ci szaleńcy – podłączając je uprzednio do piecyka, czyli amplifikując, uzyskiwali później najbardziej dziwaczne efekty. Za każdym razem prosili publiczność o podanie polskich nazw przedmiotów (notschki? notchiki? notiki? notitchki? noschitchki?), a następnie podczas wykonywania przezabawnych krótkich etiud wielokrotnie je wykrzykiwali, co miało rytualny niemal wydźwięk, było jakby ewokacją duszy tychże przedmiotów… Ale to oczywiście późniejsze refleksje; na koncercie była parodia typowego rockmana, który zamiast na gitarze gra na zamku błyskawicznym pokrowca, nie rezygnując przy tym ze wściekłych wrzasków, wymachiwania włosami oraz zmysłowego, hendrixowskiego kontaktu z „instrumentem”. Było też picie wina: ten uświęcony ceremoniał z otwieraniem butelki, pyknięciem korka, bulgotaniem płynu, nalewaniem do kieliszków, toastami – a to wszystko elektronicznie wzmocnione…  Ku uldze butów, okularów i selerów, grupa przestała zamęczać przedmioty codziennego użytku i wzięła się za kurs ornitologiczny: lider (Yoshida) przedstawiał na kolorowej planszy kolejne gatunki japońskich ptaków, wielokrotnie – by uczniowie zapamiętali – wypowiadał ich nazwy po japońsku i angielsku, naśladował ich śpiew, po czym z kolegą aranżował je w stylach progresywnego rocka, jazzu, popu czy – na wyraźne życzenie publiczności, ha! – disco. A mówi się, że postmoderna niedomaga… (Wyjaśnienie dla tradycjonalistów: to był właściwie jakby Messiaen, tylko tak trochę inaczej.)

Tu czuć było energię, jaka powinna zawsze towarzyszyć muzyce: energię tworzenia jej na żywo ze wszystkiego, prawdziwie wolnej i nieograniczonej. Czuć było ducha dada (daducha). Czuć było, jak szybko myśli biegają muzykom w głowach, jak wielką radość czerpią z grania, jak spontanicznie się to wszystko dzieje, jak gdyby nic nie było wcześniej i nic nie miało być później, jakby istniało tylko teraz, tylko tu. Oczywiście taki konceptualizm ma swoje ograniczenia: pomysły starczają na minutę, dwie, intensywnej muzyki, nie prowadzi to do jakiejkolwiek większej formy. Poza tym zaniedbują Japończycy barwę: amplifikowane przedmioty brzmiały bardzo podobnie, tak samo wzmocniony głos, bez jakichkolwiek niuansów, subtelności i innych takich fanaberii współczesnej muzyki „poważnej”, obecnych ostatnio zwłaszcza we francuskim spektralizmie (trzeba jednak pamiętać, że miłość japońska to przecież nie to samo, co francuska). Utwory opierały się przede wszystkim na rytmie i melodyce, co wprawdzie zajmowało całkowicie umysł słuchacza, acz pozostawiało lekkie odczucie zmysłowego niedosytu.

Tego typu improwizacje przedstawił również kolejny dwuosobowy zespół, legendarne w pewnych kręgach The Ruins (Yoshida i Hisashi Sasaki). Owego dnia nie do końca jednak dwuosobowy, bowiem basista złamał nogę tuż przed koncertem i pojawił się nie do końca żywy (wersja oficjalna, nieoficjalna w artykule Marcina Witkowskiego). Odtwarzano więc jego partię z samplera; nie zakłóciło to jednak poważnie tego, co wyczyniał na perkusji Tatsuya. Tu Uważny Czytelnik (a na pewno takim właśnie jesteś) może słusznie dostrzec, że w pierwszym projekcie muzyk ten śpiewał, w drugim grał na suwakach, nożyczkach i gitarze basowej, zaś teraz ujeżdża perkusję. A więc, Uważny Czytelniku – masz rację, coś tu się nie zgadza, ale tak to już jest z tą japońską perwersją, że oni na wszystkim, ze wszystkim i we wszystkich pozycjach – toteż nie ma już sztywnych podziałów na gitarzystów (basistów), wokalistów czy perkusistów, realizowana jest utopia człowieka-orkiestry, która okazuje się zresztą być nie do końca utopią. The Ruins to, zgodnie z powyższym, nie tylko instrumenty, ale i głos z całą jego skalą wyrazu: od mowy do wrzasku, a także ze śmiechem i śpiewem; jednak okrasza on tylko w najbardziej zwariowany sposób łamane i zmienne rytmy perkusji. Jest to muzyka niesłychanie gęsta i stężona, jednocześnie poszarpana, nieustannie zmieniająca się (zarówno dynamicznie, metrycznie, jak i wyrazowo oraz stylistycznie), przypominająca podarty, brudny i sprany patchworkowy dywan. Publiczność uwielbia takie patchworki i takie dywany, wpadła więc w istny szał.

Chwilę wytchnienia dał następny duet Zoffy (Yoshida i Atsushi), który wprowadził nas w zupełnie odmienne stany świadomości rytualnymi, tradycyjnymi śpiewami a cappella (nie tylko japońskimi, ale też hinduskimi), obsesyjnym powtarzaniem fraz, wzbogaconym także o elementy pantomimy i teatru dłoni. Brzmienia gitar były tu – w odróżnieniu od całej reszty koncertu – rozmyte, z dużym pogłosem i przesterowaniem, zaś perkusja wyjątkowo nieinwazyjna i spokojna. Wyciszenie, rozrzedzenie i pogłębienie (seks tantryczny?) pojawiło się dokładnie wtedy, kiedy powinno się było pojawić i za tak przemyślaną dramaturgię koncertu wielkie brawa, gwizdy i krzyki należą się organizującemu go Witkowskiemu. W drugiej połowie swojego występu Zoffy zaprezentował szereg coverów postmodernistycznie dekonstruujących znane rockowe hity (m.in. Deep Purple), co skutecznie rozbawiło i rozochociło publikę.

Nie ma już żadnych wątpliwości co do tego, że Yoshida – jako jedna z czołowych osobowości sceny japońskiej – jest gwiazdą pierwszej wielkości, przynajmniej tak to widać z Polski, a koncert staje się z pewnością jednym z największych wydarzeń roku, obok majowych Sciarrina-Piernika-Scannera, czerwcowego Zorna z Naked City oraz Griseya z wrześniowej „Warszawskiej Jesieni”. A japońska awangarda? – nu ba, brak słów, trzeba nadstawić uszu… Japończyki trzymają się mocno, zaś „poważna” muzyka współczesna powinna się poważnie zastanowić nad tym, co traci.

Wreszcie drugi punkt kulminacyjny, wspaniałe zwieńczenie tej szalonej nocy na dziedzińcu Centrum Sztuki Współczesnej: oto wszyscy bohaterowie znowu razem: Yoshida, Kawabata, Atsushi) w projekcie Acid Mothers Temple. Tu z kolei nie ma poszatkowania i urywania, jest natomiast gęsta, szalona 35-minutowa improwizacja free perkusji, gitary elektrycznej i basowej, a także wokali, narastająca, przyspieszająca, jawnie dążąca do orgazmu. Przypomniały się mistyczne odloty Coltrane’a (Meditations) i Sun Ra (Space Is The Place) z lat 60. czy Naked City z lat 90. (Leng Tsch’e), teraz w zupełnie innym miejscu i czasie, ale z tym samym żarem i pasją: muzyka, która znowu przekracza dawno ponoć wytyczone granice, ciągle na nowo. Pytanie nie brzmi bowiem, jak muzyka istnieje (czy: jak nie istnieje), ale jak się staje i jak staje. Odpowiedzi nie znajdziemy bowiem w traktatach i muzykologicznych rozprawach, czy nawet w filozoficznych księgach, ale właśnie tu i teraz. Ani byt, ani niebyt, ani bycie, ani bytość, ani bycie-tu-oto, ani nawet jawno-bycie, ale stawanie (się), ruch, utrzymywanie-się-w-gotowości, uobecnianie i zanikanie. Trzy bisy wymuszamy od skonanych Japończyków, mało nam, ciągle mało; są do kupienia płyty, niektóre mamy w domach, ale co tam płyty; my chcemy muzyki, muzyki, która się staje. Ciągle na nowo.