Festiwal muzyki solowej, często perkusyjnej. Wrażenia z Sanatorium Dźwięku 10 Lato
Takie powroty bywają ryzykowne – ostatni raz w Sokołowsku byłem w 2017 roku, na czwartej edycji festiwalu. Czyli, jak ujęła to moja znajoma: jeździłeś na Sanatorium, zanim to było modne. To nie tak, że przestałem, bo zrobiło się trendy. Nie, bo w 2017 jeszcze się tego nie czuło, a poza tym nawet to słowo „przestałem” mi tu nie pasuje, bo sugeruje świadomą decyzję, a po prostu w kolejnym roku nie przyjechałem i tyle.
Wracając po kilku latach, miałem dziwne wrażenie jakiejś niespójności, bo niby te same miejsca i nawet niektórzy ci sami ludzie, torcik bezowy w Kawiarence nadal zabójczo wielki, ale też silne poczucie, że coś się zmieniło, poczynając od ceny karnetów, która doczekała się nawet swojej teorii spiskowej (jest tak wysoka, żeby publiczności nie było za dużo, w domyśle – kończy się wyporność festiwalowych lokalizacji, w tym bazy noclegowej). No i wyraźne przesunięcie akcentów: z wydarzenia skupionego na elektroakustycznej improwizacji i sound artcie, które postrzegano jako przytułek dla sierot po Musica Genera, Sanatorium stało się raczej czymś na kształt małego Unsoundu w pięknych okolicznościach przyrody, gdzie dla każdx coś: bo i koncert, i set djski, i instalacja dźwiękowa, a nawet program dyskusyjny w zalążkowej formie.
No i oczywiście hasło przewodnie, które jak zwykle w takich przypadkach oznacza wszystko i nic. Sanatorium podniosło poprzeczkę naprawdę wysoko, bo od kilku lat posługuje się słówkiem „czas”. Być może ciężko było niektórym do niej dosięgnąć, więc teraz ustawiono trampolinę w postaci „rytmu”. Tak, zgadliście, w tekście wprowadzającym wspomniano zarówno Lefebvre’a jak i Oliveros. Trudno, świetnie.
Mamy czas, mamy rytm… hm, co z tego może wyjść? Choćby przydługi utwór perkusyjny na otwarcie festiwalu, czyli Form & Disposition Zbigniewa Karkowskiego w wykonaniu Aleksandra Wnuka i Piotra Peszata. Perkusista był zaiste w dobrej dyspozycji, ale wykonawstwo muzyki to nie olimpiada, więc wyszła z tego bardziej popisówa i portfolio technik, niż kompozycja w całym znaczeniu tego słowa. Nie miałem poczucia całości, a raczej poruszania się od czynności do czynności, zabrakło czegoś, jeśli chodzi o formę właśnie. Po części mogło być winne nagłośnienie, które jak na muzykę mistrza hałasu było nieco mizerne.
Co robi czas? Na przykład płynie jak choćby podczas występu Gerarda Lebika i Piotra Ceglarka poświęconego Philowi Niblockowi. Uczciwie przyznam, że nie byłem na całym tym parkowym koncercie, bo czas skroplił się tutaj w postaci deszczu, ale strzelam, że pozostałe dwa utwory nie różniły się znacząco od pierwszego, w którym między głośnikami przelewały się bezpiecznie blade drony. No i w ogóle mam trochę problem z tym modelem hołdującym, zwłaszcza jeśli jego obiektem są Wielcy Biali Zmarli Mężczyźni. Czy nie ciekawiej byłoby wykonać jakiś rzadziej grany kawałek Niblocka niż tworzyć rozwodnioną kopię jego muzyki?
Albo czy nie lepiej było uzupełnić pokaz dzieł Józefa Robakowskiego jakimś zamówionym utworem, który korespondowałby z jego estetyką i/lub ideami? Z tym pokazem też mam problem, bo anonsowano Impulsatory organiczne i „godzinny seans wizualno-dźwiękowy”, a dostaliśmy po prostu przegląd filmów okraszony gawędą. I jakkolwiek Robakowskiego zawsze chętnie posłucham, to nijak się to miało do reszty festiwalowego programu. A mieć się mogło, bo występujący jako następny Marcin Pietruszewski grał The New Pulsar Generator (nuPG) Recordings. Czyli może o coś z tymi pulsami chodziło? Może tak, może nie, któż to wie… Może należało sobie w głowie nałożyć Robakowskiego i Pietruszewskiego. Ja na pewno wolałbym tego pierwszego jako wizualizacje, a nie dość kiczowate światła, które starały się ilustrować ruch dźwięków Pietruszewskiego (a co do nich, to wydaje mi się, że Florian Hecker i Rashad Becker już to zrobili, i to nie tylko wcześniej, ale i ciekawiej).
Niejako w opozycji do tych Komandorów Awangardy ustawiają mi się takie postaci jak Marja Ahti, Jessica Ekomane, Judith Hamman i Aleksandra Chciuk wraz z prowadzonym przez nią Kolektywem Pełnia (Joanna Dreczka, Natalia Kędzierska, Alicja Pangowska). Poczynając od końca, bo też był to ostatni element festiwalu, najpierw zapewniły chwilę oddechu po przeładowanym Pietruszewskim, a na drugą część swojego występu wyciągnęły nas z zapyziałego kinoteatru nad oczko wodne. Tam udało im się uniknąć zarówno efekciarstwa, o które było łatwo w takim „kontakcie z naturą”, jak i czułonarratorstwa – bardzo fajny zaskoczeniem były dynamiczne i nieprzewidywalne działania skutkujące nietypowymi rezultatami dźwiękowymi.
Jessica Ekomane wystąpiła przed Thomasem Ankersmitem, który tym razem mnie nie zachwycił (przypomniałem sobie, jak kiedyś jeden z jego występów oceniłem na 11/10!), bo wydało mi się, że swoimi dźwiękami stara się oddać audiosferę wojny (ale to może tylko moja głowa, sam artysta zapytany raczej się od takiej interpretacji dystansował). Ekomane zagrała totalnie abstrakcyjnie, wykorzystując możliwości kwadrofonii, ale stroniąc od tanich chwytów w rodzaju audialnego ping-ponga, za to w jednej części zbliżała się do brzmień o barwie charakterystycznej dla Piotra Kurka, a pod koniec z kolei rytmiczności Raster-Noton.
Marja Ahti wystąpiła po wykonaniu Karkowskiego i także jej występ był początkowo wielce przydatnym wytchnieniem. Aczkolwiek, i to poczytuję jako wielki plus, nie była to jedna, wielka, nieskończona kraina łagodności – zapamiętam zwłaszcza jeden buczący rezonans, który wydał mi się głośniejszy niż cokolwiek, co wydarzyło się podczas poprzedniego punktu programu. Jasne, była w tym wszystkim delikatność, ale też odwaga przysłuchiwania się z bliska, namacalność, dotkliwość, bezpośredniość, choć bez pośpiechu w skali całego występu. Przyszedł mi do głowy taki obrazek, że ktoś przykłada ucho do ziemi (potem przeczytałem tytuł jej występu: Touch This Fragrant Surface of Earth).
Judith Hamman wystąpiła w parku, przy dobrej pogodzie, więc w zasadzie był to samograj: długie dźwięki jej wiolonczeli z subtelną elektroniką. Z parkowych koncertów zapamiętam też przyjemnie glitchujący Monike (fka Micromelancolie). Zgodnie z oczekiwaniami świetny był też przeniesiony z parku występ Huberta Zemlera na werblu jedynie. Mniej znaczy więcej – i to jest znakomita myśl na podsumowanie tej edycji Sanatorium Dźwięku.