Posłowie do Unsound 2016
Istnieje pewien ruchomy miesiąc, funkcjonujący poza kalendarzem gregoriańskim, który rozpoczyna się mniej więcej na styku lata i jesieni, trwa trochę ponad 31 dni, a o jego istnieniu w pełni świadoma jest tylko pewna garstka freaków, czyli fani muzyki współczesnej. To oczywiście – wypadający w tym roku pomiędzy 16 września a 23 października – sezon długich, intensywnych festiwali, który wieńczy Unsound. Przed moją tygodniową (plus jeden) wyprawą do Krakowa, rokrocznie chociaż raz (częściej dwa) muszę stawić czoła wracającemu jak bumerang, konsternującemu pytaniu: jaką muzykę można tam usłyszeć? Chciałbym być w stanie jedną frazą udzielić wyczerpującej i klarownej odpowiedzi. Muzyka elektroniczna? Nie do końca, przecież niejednokrotnie doświadczaliśmy koncertów z wykorzystaniem tzw. „żywych instrumentów”. Muzyka alternatywna? Poniekąd, ale ten termin jest wyjątkowo nieprecyzyjny i podświadomie prowadzi nas raczej do line-upu Openera, może też po części Offa. Muzyka współczesna? Z pewnością, ale znowuż nas to zwodzi, tym razem w rejony akademickie, do których Unsoundowi w większości daleko. Muzyka eksperymentalna? Najbardziej oddaje ducha festiwalu i potocznie funkcjonuje na językach, ale to ponownie określenie na tyle rozległe, że odpowiadając za jego pomocą czuję się, jakbym tak naprawdę nie powiedział nic.
Bo czym właściwie jest muzyka eksperymentalna? Wedle encyklopedycznej definicji to różnorodny zestaw muzycznych praktyk, który nabrał rozpędu w połowie XX wieku, charakteryzujący się radykalnym sprzeciwem i kwestionowaniem zinstytucjonalizowanych metod kompozycji, wykonania i estetyki[1]. Nazwa gatunkowa rodzi się w 1953 roku za sprawą działalności Groupe de Recherches de Musique Concrète oraz wygłoszenia manifestu Vers une musique expérimentale przez Pierre’a Schaeffera. Paryska koncepcja muzyki eksperymentalnej pod wspólnym szyldem miała zrzeszać muzykę konkretną, elektroniczną, taśmową i tzw. exotic music[2]. Jednak powstanie nazewnictwa nie wyklucza istnienia idei wcześniej. Rzucając hasło eksperymentu w muzyce niemal automatycznie wywołujemy przed szereg Johna Cage’a. Nie da się przejść obojętnie wobec wkładu jego myśli i dzieła na to, jak dalej potoczyła się historia. Czy stało się to zgodnie z jego oczekiwaniami? Pozwolę sobie przytoczyć fragment manifestu The Future of Music: Credo z 1937 roku w oryginale:
I believe that the use of noise to make music will continue and increase until we reach a music produced through the aid of electrical instruments which will make available for musical purposes any and all sounds that can be heard. Photoelectric, film, and mechanical mediums for the synthetic production of music will be explored. (…) The composer will be faced with the entire field of sound. (…) The principle of form will be our only constant connection with the past. Although the great form of the future will not be as it was in the past, at one time the fugue and at another the sonata, it will be related to these as they are to each other: through the principle of organization or man’s common ability to think[3].
Czytając dziś te słowa trudno odmówić autorowi intuicji. Jednak jednego Cage nie przewidział – absolutnej dominacji branży muzyki rozrywkowej, wysuwającej na pierwszy plan cechę obecną od jej zarania: produktowość. XX-wieczny styl życia, zgiełk, tempo i puls zindustrializowanego miasta, anglocentryzm, globalizacja, nowe media, przemysł płytowy i ostatecznie rewolucja cyfrowa zrodziły uniwersalne wzorce umożliwiające produkowanie muzyki na nieznaną dotąd skalę. Po drugiej stronie znajduje się zaś akademicka muzyka współczesna – zindywidualizowana, ambitna, elitarna i wciąż trudno dostępna dla tzw. niedzielnych słuchaczy. Pomiędzy nimi mamy niejako pomost w postaci tego, do czego przylgnęła dziś metka właśnie muzyki eksperymentalnej – pole eksploatacji możliwości danych nam przez nowe media i instrumenty (z laptopem na czele, pełniącym rolę porównywalną do kwintetu smyczkowego w orkiestrze), angażujących cały zakres nowoczesnych technik i radykalnych dźwięków. Zarazem nie boi się ona wtórności (chociaż zawsze dąży do czegoś nowego), klasycznej harmonii i standardów, których dostarczył przemysł popularnej muzyki rozrywkowej.
Czy zatem rzeczywiście encyklopedyczny „radykalny sprzeciw i kwestionowanie zinstytucjonalizowanych metod kompozycji, wykonania i estetyki” wciąż stanowi jej esencję? Niekoniecznie, dlatego słuszne byłoby odseparowanie tych zjawisk i stworzenie określenia nowa muzyka eksperymentalna. W nowej muzyce eksperymentalnej wykształcenie muzyczne nie gra roli, a schematy budowy gatunków i form są często dziełem intuicji twórczej. Mnogość typów i podtypów muzyki dzisiejszych czasów jest oszałamiająca, a ich wyodrębnianie opiera się na wyznaczaniu charakterystycznych cech budulca. Bo czy techno faktycznie jest gatunkiem, a nie formą tanecznej muzyki klubowej? Kluczowym więc będzie dla mnie przedstawienie muzycznych zjawisk na Unsoundzie w świetle gatunków/struktur/nurtów/form (metkuj to jak chcesz).
DRONE/NOISE/AMBIENT
W tym roku zaserwowano nam zaskakująco niewiele DNA. Najsilniejszym reprezentantem był Roly Porter, uosabiający najczystszą ich formę – jego występ wypełnił powolny dron, przeobrażający się w potężną, chropowatą ścianę dźwięku, po czym nastąpiło wyciszenie w stronę poszarpanej, ambientowej estetyki, a w końcu wybuch hałasu, któremu towarzyszyła potężna wizualizacja na zamknięte oczy. Jego „show audiowizualny” zapadał w pamięć, jednak prawdziwego katharsis nie przeżyłem[4]. Przyjemnie buczeli także Helm i Moa Pillar do obrazu Inner Space: Siberia autorstwa Embassy for the Displaced[5]. Zagrali dużo spokojniejsze, szumiące dźwięki wsparte przez nagrania terenowe; momentami odrobinę monotonne, ale bez wątpliwości doskonale współgrające z klimatem zarejestrowanej na obrazie Syberii. Najbardziej rozbudowanym i wymykającym się spod jarzma klasycznie rozumianego DNA występem była finałowa kolaboracja Body Sculptures z Ilanem Volkovem dyrygującym Sinfoniettą Cracovią. Artyści zdecydowanie przechylali się w stronę noise’u (nieco w duchu industrialu), skutecznie stopionego z potęgującą go orkiestrą.
TECHNO
Muzykę klubową, ze względu na olbrzymie imprezy w Forum, reprezentuje najliczniejsza grupa muzyków. Nie ukrywam mojego uczulenia na nią, ale od dłuższego czasu postanowiłem przyjąć politykę otwartego na propozycje umysłu, dałem więc potupajkom szansę, czego zupełnie nie żałuję, bo bawiłem się wyjątkowo dobrze. Na pewno chciałbym wyróżnić reprezentantów meksykańskiego NAAFI, którym na wstępie udało się odsunąć w cień moją awersję do DJ setów. Doskonale zapamiętałem szybkie i bardzo intensywne brzmienia zaserwowane przez Jakuba Lemiszewskiego, oldschoolowo-acidowe brzmienie Phuture oraz dużo ciemniejszą i cięższą Paulę Temple. Świetne były także występy młodziutkich dziewczyn otwierające ostatnią imprezę w Forum – lekka i śpiewna SKY H1 oraz agresywna, ciekawie zapowiadająca się Toxe.
HIP HOP
Był. Z reguły od niego stronię, dlatego o Babyfather Deana Blunta mogę powiedzieć tyle, że brzmiał…czysto (mam na myśli dobrze stonowany bas – rzadkie zjawisko w Room 1 Hotelu Forum). Większość czasu spędziłem na grającym równolegle Jakubie Lemiszewskim. Tak rozumianej „czystości” zabrakło Death Grips, które przegrało z fatalnym nagłośnieniem Łaźni Nowej, zmuszając mnie do kapitulacji[6].
MUZYKA ELEKTRONICZNA
Mam na myśli wszelką muzykę skomponowaną za pomocą komputera, syntezatorów i (ewentualnie) instrumentów amplifikowanych, ale ze względów na gęstą fakturę, sposób skomponowania i brak jednostajnego beatu nie spełniającą funkcji muzyki stricte tanecznej. Chciałbym wyróżnić Kaitlyn Aurelię Smith za przyjemne i nienapastliwe kompozycje stworzone za pomocą syntezatora Buchli. Chociaż koncert początkowo przytłumiony był basem, nagłośnienie szybko zostało opanowane i mogliśmy dalej słuchać bezbłędnie poprowadzonego setu. To jedna z niewielu postaci tegorocznej edycji, którą z czystym sumieniem można byłoby z powodzeniem puścić w komercyjnym radiu[7]. Podobna, lecz nieco bardziej zadziorna, była Aïsha Devi, której muzyka ucierpiała z kolei z powodu zbyt dużego natężenia wysokich częstotliwości oraz przesadnie rozkręconego wokalu. Nadal jednak ratowała ją treść, a koncert z minuty na minutę stawał się coraz lepszy[8]. Nie można także pominąć świetnego show Kyle’a Dixona i Michaela Steina, grających na analogowych syntezatorach soundtrack do Stranger Things. Był to prawdopodobnie najlepiej nagłośniony koncert całej tegorocznej edycji.
MUZYKA „PLEMIENNO-TANECZNA”
Tym terminem (ukutym razem z Adamem Jankowskim) określam rytmiczną muzykę akustyczno-elektroniczną, która samoczynnie stymuluje audytorium do pulsacyjnego poruszania się (jednak bardziej przypominającego pewien rodzaj transu niż klubowy taniec), a zarazem nie wpisuje się w konwencje rocka, jazzu ani techno. Precyzyjnie reprezentuje ją supergrupa Lotto z Pawłem Szpurą na bębnach, któremu należy się order najlepszego perkusisty Unsound 2016. Łeb w łeb idzie z nim Jim White z greckiej formacji Xylouris White. Grupa ta to chyba jedyny w tym roku przejaw zakorzenienia w rock and rollu, skonstruowanym na greckich modusach i meandrującym przez cały występ po najróżniejszej wyrazowości – od subtelnej, przaśnej i wesołej, do przeraźliwie głośnej, agresywnej, budującej potężną ścianę dźwięku. Świetnie wypadło egipskie The Dwarfs of East Agouza, mieszające światy krautrocka i free jazzu z orientalną pikanterią. Mocnym punktem programu był także występ kwintetu Horse Lords, utrzymany w konwencji balansującej gdzieś pomiędzy Lotto a Dwarfsami, z naciskiem na dominującą rolę saksofonu i obsesyjnie pulsujący perkusyjny tętent.
PERYFERIA[9]
Kolaboracje łączące muzykę „naszą” z „ich” miały stanowić esencję całości, realizując temat przewodni. Niestety już pierwszego dnia dostaliśmy zimny prysznic w postaci wyjątkowo nieudanej współpracy Moritza von Oswalda z kirgiskim Ordo Sakhna, gdzie można było obserwować triumf techno nad tradycją. Na szczęście projekt Rabiha Beainiego z tadżycką formacją Samo pokazał, jak w pełni kompatybilnie można łączyć te dwa nurty. Nie udało mi się natomiast czerpać przyjemności z koncertu Felicity z Zespołem Pieśni i Tańca „Śląsk”, podczas którego miałem nieustanne wrażenie, że tancerze nie czują się komfortowo w zaistniałej, sztucznie wytworzonej sytuacji. Warto wspomnieć także o licznych występach solowych zespołów reprezentujących peryferia – wspaniałym porannym Samo, dziwacznej i intrygującej Senyawie oraz komuzowych popisach Askata Jetigena z Ordo Sakhna podczas koncertu z Robertem Lippokiem.
VARIA
Postanowiłem umieścić tutaj cztery, moim zdaniem, najlepsze i najbardziej oryginalne koncerty całej tegorocznej edycji, które zarazem trudno umieścić trafnie w jednej z powyższych kategorii. Najłatwiej byłoby zrobić to w przypadku Irańczyka Sote, grającego złożoną, agresywną elektronikę, poruszającą się na płaszczyźnie łączącej stylistykę industrialu, czystego noise’u, acidu i IDM’u[10]. Sprawa komplikuje się w przypadku M.E.S.H.’a, który opiera swoją muzykę na glitchu i łamaniu metrum, barwą ewidentnie przywołując na myśl dokonania Tima Heckera. Najtrudniej określić Rashada Beckera – najbliżej mu do konwencji DNA, ale jego brzmienie bardziej przypomina żywą materię, zdecydowanie wyłamując się ze schematów, prezentowanych chociażby przez Roly’ego Portera[11]. Honorowe miejsce należy się duetowi Matmos, który nad wyraz oryginalnie, z dużą dawką poczucia humoru i dobrego stylu zinterpretował wraz z licznymi gośćmi operę telewizyjną Perfect Lives Roberta Ashley’a.
***
Zaprezentowany przeze mnie przekrój zjawisk muzycznych jest bardzo okrojony i aż prosi się o zastosowanie szerszej siatki pojęciowej. Czy jednak wszystko musi zostać dokładnie zmierzone, przeanalizowane i skategoryzowane? Nie mam wątpliwości, że choćby Mat Schulz stara się po prostu zawierać w programie muzykę ciekawą i na swój sposób wyzwoloną, niosącą przy tym – zapewne nieświadomie – niemalże 80-letni pierwiastek myśli Cage’a. I chociaż nie jest ona wolna od schematów, niekiedy może zahaczać banał, ranić uszy lub być zwyczajnie naiwna, słaba lub jazgotliwa, to właśnie jej intuicyjność, oderwanie od tradycji pozyskiwania wiedzy muzycznej od nauczyciela, niestabilność formy i ogólna nieprzewidywalność sprawiają, że tak bardzo co roku ciągnie mnie z powrotem do Krakowa. W całym tym miszmaszu zazwyczaj niewiele mówiących nazwisk i pseudonimów jawi się szansa na zaspokajanie mojej wewnętrznej potrzeby eksploracji nieznanych przestrzeni, w których mogę tylko spekulować, co za chwilę usłyszę.
Jerzy Sergiusz Malanowicz
[1] Experimental music, w: New grove dictionary of music and musicians, http://www.oxfordmusiconline.com.grove.han.buw.uw.edu.pl/subscriber/article/grove/music/A2224296?q=experimental+music&search=quick&pos=1&_start=1#firsthit; 29.11.2016.
[2] Carlos Palombini, Machine Songs V: Pierre Schaeffer: From Research into Noises to Experimental Music, „Computer Music Journal” 1997, nr 3, s. 14-19.
[3] John Cage, The Future of Music: Credo, w: Ch. Cox, D. Warner, Audio Culture. Readings in Modern Music, Nowy Jork 2004, s. 25-26.
[4] Tak czy siak, prezentowana tegoroczna płyta Roly’ego Portera Third Law to lektura obowiązkowa.
[5] Polecam odwiedzić profil VIMEO artystów: https://vimeo.com/displacedembassy.
[6] Pisałem o tym więcej we wrażeniówce: https://www.facebook.com/magazynglissando/posts/10154556144400871.
[7] Radio edit utworu First Flight z płyty Ears mogłoby być materiałem na prawdziwy przebój.
[8] Polecam płytę Of Matter and Spirit.
[9] Świadomie nawiązuję tu do tegorocznego tematu: Dislocation. Wieloznaczny termin przejawiał się w próbach tworzenia wspólnego terytorium dla teoretycznie odległych od siebie światów – centrum i peryferii. Warto podkreślić daleko idącą za tym ideę organizowania festiwalu w różnych miejscach świata na przestrzeni 2016 i 2017 roku. Jak dotąd, koncerty pod szyldem Dislocation odbyły się już w Biszkeku, Batumi, Władywostoku, Duszanbe i Nowym Jorku, a w przyszłym roku planowana jest wizyta na Ukrainie, w Kazachstanie, Azerbejdżanie, Rosji, Białorusi i innych.
[10] Zapraszam do wysłuchania albumu Hardcore Sounds from Tehran.
[11] Jak wyżej: Traditional Music Of Notional Species Vol. I (z niecierpliwością wyczekuję nadchodzącej vol. II).