Przemijanie czy ponadczasowość? Relacja z Sanatorium Dźwięku 2022
Droga do Sokołowska mijała mi na obserwowaniu gromadzących się na sejmikach bocianów, szpaków i grzywaczy. Inny świat rozpoczynał się już za Katowicami. Pędząc A4, zaczynałem liczyć myszołowy na czatowniach oraz rozpaczliwie szukać na falach radiowych częstotliwości Dwójki. Tak się złożyło, że dzień rozpoczęcia Sanatorium Dźwięku zbiegł się z 30. rocznicą śmierci Johna Cage’a, o czym dowiedziałem się dopiero z Polskiego Radia. Redaktorka prowadząca audycję cytowała wypowiedź Cage’a o tym, że „rzeczy, które silą się na wielkość, nie są warte uwagi”. To co powyżej, w cudzysłowie, jest parafrazą, taki przynajmniej sens stworzyłem sobie z mojej niepamięci i skłonności do konfabulacji – przykładem takiej konfabulacji jest po części niniejsza relacja. Mając na uwadze, że taką predylekcję wobec źródeł i inspiracji miał sam Cage (tego dowiedziałem się już na samym Sanatorium Dźwięków z wykładu niezrównanego Pawła Szroniaka), nie widzę innych powodów, by przeszukać dodatkowo radiowe archiwum. Przy drodze widzę wykonane z bali siana i kostek słomy ozdoby i postaci zachęcające do odwiedzin dożynkowych festynów – ja jadę zaś na sokołowski festyn, pędzę wzdłuż dróg, gdzie czatują już nie pękate myszołowy, lecz mieszkańcy wiosek z pękatymi słojami pełnymi borówek na sprzedaż. Z odtwarzacza zaś Raphael Rogiński plays John Coltrane and Langston Hughes African mystic music – słyszałbym może więcej z tego albumu pięknego brakiem producenckiej sterylności i miękkiego odgłosami naturalnej przestrzeni nagrania, gdyby nie to, że ryk silnika i szum klimatyzacji zagłusza większość częstotliwości tej intymnej muzyki. A to, że puszczam sobie w drodze ten album, jest dziełem przypadku – pochwyciłem ze schowka pierwszą lepszą płytę. Przypadkiem jest także to, że kuratorem serii, w której wyszła w/w płyta, jest Michał Libera, który był jednocześnie kuratorem najbardziej koherentnej programowo i intelektualnie oraz najsprawniejszej organizacyjnie edycji Sanatorium Dźwięku z 2019 odbywającej się pod hasłem „Musica Sanae”.
Tegoroczna edycja festiwalu Sanatorium Dźwięku odbywała się pod hasłem „Czas. Przemijanie i ponadczasowość”. Hasło to, a dokładniej obecność jakiegokolwiek hasła, nie miały żadnego większego znaczenia, bowiem Sanatorium Dźwięku 2022 można było dobrze doświadczyć bez świadomości, że wszystkie akcje i wydarzenia spaja jakiś temat, który był skrzętnie ukryty w materiałach promocyjnych i na social mediach organizatora. Jednak patrzę na to przez palce – jak się domyślam (nie)obecność hasła była potrzebna wyłącznie jako konieczny opis do wniosku o przyznanie grantu na dofinansowanie imprezy. Zresztą „czas” jest pojęciem tak pojemnym, że można zmieścić w nim bardzo wiele, a zatem – również cokolwiek. Jednak skoro organizatorzy i kuratorzy nie raczą nas szczegółami i enigmatycznie, by nie powiedzieć, że niemal bezgłośnie i niemo mówią o „czasie”, wówczas nie pozostaje mi nic innego, jak domniemywać dalej.
Od pierwszych edycji Sanatorium Dźwięku czas zmienił Sokołowsko. Miasteczko stało się miejscem, w którym odbywają się zaskakująco liczne festiwale kulturalne dotyczące sztuk raczej nowoczesnych, raczej krytycznych aniżeli ludycznych. Jak domniemywam autochtoni, choć to w przypadku Ziem Odzyskanych dosyć śliskie pojęcie, nie stanowią trzonu tego fermentu. Są nimi mieszkańcy z wyboru, artyści i przedstawiciele przemysłów kreatywnych oraz inni bywalcy zachodzący z miast wojewódzkich. Nie ma w tym nic złego, choć niestety do złego prowadzi. Już nie raz bywało tak, że za artystami, którzy powodowali odżywanie zapomnianych miast i dzielnic, podążał bezlitosny kapitał. W tym roku dochodzą słuchy na temat ogłoszonych w tym roku przez gminę Mieroszów planów zagospodarowania przestrzennego, które zakładają budowę w Sokołowsku wielkiego kompleksu hotelowego na wzór niszczącego krajobraz i przyrodę Hotelu Arłamów. Z kolei od strony gór coraz bardziej ekspansywna staje się kopalnia melafiru. Wydobycie surowca i związane z tym rozebranie góry, która otacza sokołowską kotlinę, może grozić zmianom w unikatowym mikroklimacie miasteczka. Ceny mieszkań idą w górę. Gdzieś na uboczu stoi paczkomat, choć do kompletnej zmiany cywilizacyjnej brakuje jedynie świecącego całą dobę kasetonu reklamowego Żabki. Podczas gdy parę lat temu, wybierając się w to miejsce, należało wyposażyć się w gotówkę, tak teraz niemal wszędzie dostępne są terminale płatnicze. Kwatery ogłaszają się na bookingu, a większa ilość stałych punktów gastronomicznych serwuje ciepłe posiłki. Daleko jeszcze temu miejscu do Zakopanego, choć przez systemowe niemożności Sokołowsko prędzej czy później się nim stanie. Nie mam jednak zuchwałości, by życzyć i wieszczyć temu miejscu ponownego upadku, jakiego to miejsce już doświadczyło przynajmniej kilkukrotnie: wraz wypędzeniem z niego niemieckich mieszkańców i sprowadzeniem się polskich pionierów, wraz z potransformacyjnym zamknięciem Sanatorium dra Brehmera oraz późniejszym pożarem kompleksu. Wyrażam po prostu fatalistyczną refleksję, że w obecnych warunkach politycznej indolencji możliwe są dwa scenariusze dla Sokołowska – albo wegetacja osady pośrodku niczego, albo funkcjonowanie w niszczycielskim turboturyzmie, w którym kultura odgrywa rolę wyłącznie promocyjno-marketingową. Nie pociesza mnie nawet to, że Sokołowsko obecnie znajduje się dopiero drodze od wegetacji do komercyjnej dewastacji. Nie wierzę też w to, że możliwa jest inna droga. Czas działa na niekorzyść.
Przepraszam za egzystencjalne wtręty w relacji o festiwalu muzycznym. Jednakże usprawiedliwiam swoje zachowanie tym, że sam festiwal nie jest wyłącznie o sztuce dźwięku, a przynajmniej powtarza to, czego nas uczą nieoficjalni patroni tegorocznej odsłony przedsięwzięcia – wspomniany już John Cage oraz Murray Schafer. Banalizując nieco ich dorobek, sprawili oni, że muzyka wykracza poza konwenanse, muzykę, ba, poza dźwięk nawet.
Przybywając na miejsce, spodziewałem się, że – podobnie jak w poprzednich latach – usłyszę nawoływania grzywacza. W ubiegłym roku często słyszałem go w sanatoryjnym parku. W tym roku ptasie głosy ustępowały pokazom technologicznym Biura Dźwięku Katowice. Wielokanałowy, hi-endowy sound system rozmieszczony był na pomnikowych drzewach i u ich stóp. Ptaki słychać tu było dopiero wcześnie rano, zanim pokazy przegnały awifaunę. Przyznaję, że tegoroczne wykorzystanie tego systemu – pomimo tego, że był on bardziej imponujący niż na wcześniejszych edycjach – było bardziej oszczędne. Choć pokusa zagrania ścianą dźwięku mogła być spora, większość pokazów ograniczała się do typowego ambientowego plumkania na syntezatorach modularnych. Nie odnajdywałem w tym zbyt wielu podniet, po prawdzie unikałem tego miejsca. Niemniej zważywszy na to, jak skompromitowana jest idea muzyki-mebla, pokazy BDK nie były aż takie złe. Jeśli pamięć mnie nie myli, w 2019 roku Biuro było bardziej natrętne i hałaśliwe. Choć życzyłbym sobie, aby wszystkie głośniki rozmieszczone były jeszcze dalej, a dźwięki z nich generowane były rzadziej i ciszej, aby nie dominowały nad audiosferą, to nie był to ani koncert życzeń, ani nawet koncert, a bardziej demo technologiczne bardzo dobrego zestawu głośnikowego.
Oprócz pokazów członków Biura Dźwięków Katowice w parku Sanatorium wystąpili również inni artyści, spośród których chyba najbardziej przypadł mi do gustu koncert Maria de Vegi. Zgodnie z ideą ambientu nieszczególnie angażujący był koncerty Martyny Basty. Stwierdziwszy, że należy zachować się zgodnie z konwencją niezaangażowania w tego typu twórczość dźwiękową – wypełnioną długimi dźwiękami głosu, field recordingów, NRD-owskiej cytry i trójkątów przetworzonych przez reverb i delay – podszedłem do kolegi, by pogadać, za co zostałem zganiony przez jednego ze słuchaczy. Speszyłem się i zawstydziłem, choć po czasie poczucie winy wyparowało. Przyznać należy, że artystka w swoim występie zaproponowała przynajmniej zręby jakiejś dramaturgii i próbowała nadać występowi jakąś logikę, co jednak trwało dla mnie zbyt długo. W poszukiwaniu bodźców powędrowałem za dźwiękami i nawoływaniami elektrycznego klangoru wydobywającymi się z jednej z sal Sanatorium dra Brehmera. Oto w niej duet 1:∞ (Lena Czerniawska i Emilio Gordoa) prezentuje instalację Rastros. Instalacje stanowią dla mniej jeden z bardziej wyczekiwanych elementów imprezy. A już zwłaszcza te, które wykorzystują małe elektryczne silniki zasilane bateriami, są obiektami znalezionymi bądź preparowanymi odpadami wprawianymi w ruch okrężny. Przestrzeń, którą gościła Rastors, była od poziomu gruntu aż do sufitu wypełniona oszałamiającą ilością poruszających się, a zatem wydających dźwięk, zabawek złożonych z silników, magnetofonów, prostych elektronicznych generatorów, szkła, porcelany, łańcuchów, starych adapterów, talerzy perkusyjnych i innej menażerii obiektów wyjętych ze śmietnika nieokreślonego charity shopu lub pchlego targu. Lubię tego typu instalacje, bo jeśli potraktować je jak utwory, to swój climax osiągają w momencie uruchomienia i powoli rozpadają się i wygasają wraz z wyładowaniem się baterii, zerwaniem się pętli zrobionej z taśmy magnetofonowej czy zaplątaniem się w sznurek. Środowisko dźwiękowe tego typu instalacji budzi we mnie dziecięcą ciekawość oraz nieposkromioną chęć manipulacji wszędobylskimi obiektami. Faktycznie przestrzeń Rastors chętnie zwiedzana była przez dzieci, których festiwal był pełen. Warto wspomnieć, że jest to jeden z nielicznych festiwali dla dorosłych, który sprzyja temu, by zabierać na niego swoje pociechy i pieski.
Trio Todd Capp (perkusjonalia), Bryan Eubanks (amplifikowany saksofon) i Andrew Lafkas (kontrabas) prezentowało materiał luźno nawiązujący do ich albumu Oceans Roar 1000 Drums (2019). Artyści należą do kolektywu Sacred Realism, zresztą artyści i artystki doń należący stanowili ilościowo sporą część programu tegorocznej edycji festiwalu. Stwierdzam, że fonogram zdecydowanie przerasta sceniczne możliwości tria, które zaprezentowało nieprzyjemnie monotonny i przewidywalny materiał w kolorze free improv, którego najjaśniejszym punktem był śmiech dziecka, a potem jego płacz, gdy zażenowany ojciec wyprowadził malucha, by ten nie przeszkadzał w występie. Zwłaszcza irytowały zabiegi Eubanska, który nadużywał aplifikacji saksfofonu, tworząc generyczne pętle za pomocą efektu pitch i delay. Lafkas był w trakcie występu jakby nieobecny i niechętny do działania. Jedynie perkusista Capp angażował się jakkolwiek w występ; żałowałem, że nie wystąpił solo, bez nagłośnienia, bo jako jedyny próbował ratować beznadziejną scenicznie sytuację. A gdy już mowa o kolektywie Sacred Realism, trzeba, choć nie wiem czy warto, nadmienić o kolejnych nieudanych występach. Prisma Interius I to cykl (przywodzących momentami ma myśl utwory Mortona Feldmana) minimalistycznych kompozycji Catherine Lamb, które w istocie stanowiły świetnie przygotowaną torturę rozłożoną na długi czas. Gdyby to było free improv, które ma często skłonność do dłużyzn – zrozumiałbym. Artyści mieli salę w brutalnym uścisku szybko wyczerpanych środków. Totalitaryzm ten był w swej przemocy nagi i bezpośredni, jednak nie nienaruszalny, a to z racji spontanicznego wystąpienia osoby z publiczności, która w trakcie trwania mindkillera Prisma Interius I ostentacyjnie otworzyła piwo. Za sprawą syku uchodzącego z puszki gazu i zgrzytu mechanizmu otwierania trawiona nudą publiczność zachichotała, a cichy chichot ten był rykiem radości z naruszenia władztwa i majestatu niemożebnej nudy. Obowiązek nakazuje by wspomnieć także zamykający festiwal koncert członków kolektywu, który był rozszerzeniem manifestu niechęci do grania dobrej muzyki. Sacred Realism uratowało swoją reputację jedynie w trakcie wykonania kompozycji Catharine Lamb Wave/Forming (Astrum) napisanej na dwa syntezatory z arpeggiatorem. Choć był to minimalizm, to budował on wewnętrzne napięcia i rozprężenia gdy w interferencjach napierały na siebie i rozchodziły elektroniczne nawały sterowane przez przez Xaviera Lopeza i Bryana Eubanksa.
By nie było, że wyłącznie narzekam, opowiem tylko pokrótce o najgorszym występie festiwalu. Koncert Katariny Gryvul wyczerpał się (a przy okazji moją cierpliwość) po około kwadransie. Po tym czasie okazało się, że wszystkie artystyczne środki zostały przez artystkę już wygenerowane, aby następnie mogły być bez ustanku powtarzane. Stylistycznie stało to gdzieś między hałaśliwym popem nawiązującym do najbardziej sztampowego trip hopu lat 90. a power electronics napędzanym mgłą pogłosu i elektronicznych opóźnień/odbić. Być może brak doświadczenia scenicznego, a być może trema spowodowały, że artystka spanikowała i wykorzystała na samym początku dłużącego się występu wszystkie potencjalne atuty. A być może (i to powtarzam za ludźmi, z którymi dyskutowałem o tym koncercie) muzyka Gryvul skierowana jest do publiczności o czasie uwagi równym trwaniu filmiku na TikToku, gdzie w ciągu parudziesięciu sekund oczekuje się zarówno intensywności, jak i gratyfikacji. Średnio co trzy minuty Katarina Gryvul atakowała publiczność wściekłym dropem, a w ciągu całego występu kulminacji było tak wiele, że każdy kolejny bardziej bawił niż żenował.
Zebranych tu parę kiepskich występów łączyło nieumiarkowane wykorzystanie efektów typu delay i reverb o długim czasie release i sustain. Co by było, gdyby artystom tym zadać zadanie kuratorskie polegające na absolutnym pozbyciu się tych środków z elektronicznego i elektroakustycznego wokabularzu? Czy byliby oni w stanie w ogóle zagrać? Czy po opadnięciu mgły i tiulu zbudowanych z nawały efektów przestrzennych nie okazałoby się, że król jest nagi?
Honoru konwencji elektronicznego minimalizmu bronił na tegorocznym turnusie na Sanatorium Dźwięku pokaz Linii rytmicznych w przestrzeni dźwięku. Do dźwiękowo-wizualnego pokazu muzykę przygotował Gerard Lebik, będący jednocześnie kuratorem festiwalu. Za ilustracje odpowiadał jeden z pionierów polskiej awangardy, Wacław Szpakowski. Odbywająca się w ciemności Sali Multimedialnej prezentacja porażała sterylnością, prostotą i konfrontowała słuchacza ze szlachetną elegancją niskich dronów i abstrakcyjnej regularności zagęszczających się w labiryncie linii. Było to jedyne prawdziwie hipnotyzujące doświadczenie, które jednocześnie pozbawione było nieznośnego, ezoterycznego ciężaru i poetyki.
Minimalizmem, choć o wiele bardziej radykalnym, był poranny niedzielny spacer dźwiękowy Krzysztofa Marciniaka. Pojawiło się na nim zaledwie parę osób – w tym jedna psia. Właśnie dla takich wydarzeń – zapisanych w programie, a zarazem intymnych, niemal prywatnych – warto Sokołowsko odwiedzać. Tego dnia zauważyłem, że nieopodal mojej kwatery mieszkają pliszki górskie. Ich żółte brzuchy i charakterystyczne głosy zdobiły kalenicę domu stojącego nad potokiem przy ulicy Szkolnej. To był ich rewir, w mojej pamięci pozostanie nim na zawsze. Zarówno spotkanie z Marciniakiem, jak i późniejszy spacer i rozmowa niech pozostaną tajemnicą dla tych, których tam nie było. Pozostaje wam jedynie wiedzieć, a rzecz to bardzo ważna, że Krzysztof ukończył pracę translatorską nad klasycznym dziełem XX-wiecznej humanistyki – Strojeniem świata R. Murraya Schafera, a książka, miejmy nadzieję, wkrótce doczeka się oficjalnego wydania.
Tak się złożyło, że również inny, także poranny spacer, stanowił highlight festiwalu. Został on przygotowany przez mieszkającą w Szwajcarii perkusjonistkę, Sylwię Żytyńską. Pomimo że czas zbiórki był wczesny (godzina 5:40), wydarzenie zgromadziło sporą publiczność. Artystka wraz ze swoją grupą prezentowała utwory napisane na różnego rodzaju dzwony i dzwonki. Na trasie spaceru prezentowane były utwory, którym towarzyszył krótki wstęp i wyjaśnienie. Może to rzecz trywialna, ale takiej kuratorskiej opieki polegającej na krótkim objaśnianiu poszczególnych utworów, prezentacji i instalacji zabrakło całości festiwalu, choć wydaje się, że nie jest to praca wymagająca szczególnych zasobów i kompetencji. Wracając do ECHO, bo taki był tytuł spaceru – porażał koncepcyjną prostotą, sprawnością wykonania, empatią wobec publiczności, a także wzorowym zachowaniem tej ostatniej, która, choć liczna, była w stanie zachować ciszę świtu. Spacer ten był dowodem, że można tworzyć muzykę kontemplacyjną zbliżoną brzmieniowo do ambientu bez niepotrzebnych dłużyzn, z wykorzystaniem pogłosu naturalnych, górskich przestrzeni, bez aplifikacji i z szacunkiem dla audiosfery. Na jednym z odcinków wycieczki trasę zabezpieczali pracownicy nadleśnictwa i straży pożarnej. Miejscem prezentacji utworu, którego wykonanie powierzono ochotnikom z publiczności, był stromy wąwóz, którego dno naznaczone było bliznami erozji wywołanej przez ciężki sprzęt do wycinki lasu. Tuż przed tym jak na grani weszliśmy w nieme żółte trawy, zauważyłem spaloną ziemię i osmolone pnie ciągle zielonych buków. Na samym szczycie góry, wśród traw sięgających niemal ponad głowę, rozsiedliśmy się, by zjeść śniadanie. Po śniadaniu zaprezentowano jeszcze jeden dzwoniący utwór. To niesamowite w swej sztampowej poetyce, że wraz z wybrzmieniem ostatniego dzwonu na dole ozwał się zgrzyt piły spalinowej.
Po zejściu w dolinę, zanim rozbrzmiała ready made kompozycja uzdrowiska, można było usłyszeć i dostrzec sosnówki, pliszki, kopciuszki, wrony oraz sójki, których pokrzykiwania dopełniły odbywający się w sanatoryjnym parku wykład Pawła Szroniaka o 4:33 J. Cage’a o wiele milej od bzyczącego drona, który został spuszczony na nasze głowy przez jakiegoś bęcwała. Tego elementu audiosfery nie przyjąłem z radością. Przeciwnie – bzyczenie elektroniczno-cyfrowego robaka w instalacji bug Ryo Ikeshiro było stymulujące zarówno na poziomie organoleptycznym, jak i koncepcyjnym. Bug wykorzystuje przetworzone nagrania terenowe Hong-Kongu i języków południowo-wschodniej Azji, a następnie przetwarza je, tworząc w ten sposób hałasy kojarzące się z odgłosami insektów. Poruszający się za laserem głośnik umieszczony na obiekcie emituje także ultradźwięki, które rezonują dalej, uderzając wiązką dźwięku w ceglane mury neogotyckiego Sanatorium dra Brehmera. Dodatkową i zarazem intrygującą warstwę dźwiękową gwarantują silniki napędzające mechanicznego robaka.
Gdy mowa o hałasach, nie sposób nie wspomnieć o jednym z najbardziej gęstych koncertów 8. edycji festiwalu. W Sali Multimedialnej, którą do tej pory kojarzyłem z kiepską akustyką, wystąpiło trio RadiationiX razem z grającym na magnetofonie szpulowym Jérôme’em Noetingerem. Miałem obawy, że kwadrofoniczny system z dodatkowymi głośnikami rozmieszczonymi wokół stołu stojącego na środku sali i dużą ilością głośnych perkusjonaliów wywoła w pomieszczeniu nieznośny bulgot. Miłym zaskoczeniem było to, że bulgot był nie tyle znośny, co zapewniający najwyższej próby show, w którym ważna była wirtuozeria w płataniu figli oczekiwaniom, dynamika niepozwalająca na wypracowanie w sobie wzorców poznawczych dzieła, poczucie humoru, totalność i niechęć do długich dźwięków. Było tu i free improv, i noise, wykorzystywane zarówno feedbacku, jak i programowania w czasie rzeczywistym. Wrażenie robiła zwłaszcza dynamiczna i bezkompromisowa gra stojącego najbliżej mnie Emilia Gordoya. RadiatoniX feat. Noetinger stanowili totalne przeciwieństwo Sacred Realism – zarówno stylistycznie, jak i jakościowo.
Tak naprawdę koncertem zamykającym festiwal był dla mnie solowy występ wspomnianego wyżej Jérôme’a Noetingera. Jego solowy występ był bodaj najbardziej wirtuozerskim występem w trakcie całego Sanatorium Dźwięku 2022. Grający na magnetofonie Revox B77, mikrofonach kontaktowych, falach radiowych i prostych syntezatorach Francuz wypełnił Kinoteatr Zdrowie mariażem cut-up harsh noise’u, muzyki konkretnej, plądrofonii, industrialu i Bóg wie czego jeszcze. Operując szokiem i prymitywnym kontrapunktem między rwanymi dźwiękami a ciszą był niczym Steve Vai magnetycznej taśmy. Było w tym wiele z cyrkowej sztuki; tworzenie motywów po to, by je zbezcześcić i zerwać, a w końcu zrobić wszystko, by otrzymać owacje na stojąco i zagrać jedyne w trakcie trzydniowego turnusu bisy.
Festiwal nie kończy się na tym. Pomimo pomstowań jest to save space, do którego garnie się wiele osób, które szukają festiwalu niepolegającego na spiesznym przemieszczaniu się od sceny do sceny. Nie mniej ważna pozostaje ciągle piękna przyroda (którą czeka nieuchronna zagłada), względna cisza (choć, jak wiadomo, cisza jest względna ze swej natury lub zgoła wcale nie istnieje). Kluczowe jest to, że festiwal wciąż jest spotkaniem, na którym widuje się co roku te same twarze, co zachęca do rozmów i spotkań. I wcale nie chodzi o insiderskie, branżowe pogaduchy, lecz możliwość nawiązania szczerych i serdecznych relacji. Zresztą takie festiwale, przeczące niejako idei festiwalu rozumianemu jako sportowe zaliczanie odbywających się równolegle rzeczy, zdarzają się w kraju coraz częściej – wspomnieć należy tu łomżański Slow Fest, Miedziankę po Drodze lub Zakopiańskie Prezentacje Artystyczne „Pępek Świata”.
Gdy wyjeżdżam z Sokołowska z przyrzeczeniem, że za rok znów tu wrócę, widzę jak w bocznej uliczce samica kopciuszka karmi głodnego podlota. W górze wypatruję sójek, które naśladują głos myszołowa. Obserwuję stojące z ziołami przed lokalnym kościółkiem starsze kobiety czekające na księdza, który rozpocznie uroczystość Matki Boskiej Zielnej. Zaczyna się msza, a ksiądz daje ostatni muzyczny występ, jaki dane jest mi usłyszeć. Traktuję to jako afterparty – i to udane, bo (jak na księdza rzymsko-katolickiego) kapłanowi śpiew a capella wychodzi bardzo dobrze.
Po powrocie do domu dowiaduję się, że dokładnie od 15 sierpnia tego roku prawo w Polsce pozwala na legalne polowania na grzywacze. Te piękne ptaki staną się, jak to mówi eufemistycznie prawodawca, „przedmiotem pozyskania łowieckiego”. Czy w przyszłym roku także ich nie usłyszę w Sokołowsku?