W awangardzie, ale wobec czego? Wrażenia z Avant Art w Poznaniu, 25-28.09.2023
Przyznam od razu, że z festiwalowego zestawu najbardziej ucieszył mnie Radian, chociaż słyszałem ich już na żywo, chociaż nie byli żadnym premierowym czy specjalnym projektem, chociaż nie byli wielką niewiadomą, a zespołem, który po prostu zagra swoje kawałki. Ale ucieszyłem się choćby z tego względu, że ich obecność na Avant Art oznacza, że istnieją nadal – co po siedmiu latach fonograficznego milczenia nie było wcale oczywistością. Okazało się też, że właśnie wydali nowy album. I koncert rozpoczął się od otwierającego go utworu. Jednak odegranie płyty byłoby czymś zbyt oczywistym jak na to trio, więc pojawiły się też kompozycje z poprzedniej, a te z najnowszej w innej kolejności. No i oczywiście nie zostały zagrane jeden do jeden. Nie potrafię chyba być krytyczny wobec Radiana. Jest w ich muzyce tyle rzeczy, które mi odpowiadają: czujne, delikatne, ale wyraziste bębnienie Martina Brandlmayra, nieoczywisty bas Johna Normana i gitarowo-elektroniczne odloty Martina Siewerta. Właśnie, bo pokochałem przecież trio ze Stefanem Nemethem, którego Siewert zastąpił po nagraniu Chimeric (stąd też ograniczenie obecnego repertuaru do dwóch ostatnich krążków). No i Siewert potrafi tak się zamachnąć, że muzyka zbliża się bardziej do drugiego członu hasła „post-rock”. Ale gdy już pojawiają się myśli w rodzaju: a co by było gdyby zrobić w tym momencie test ślepego słuchania i zapytać, czy to gra Radian, czy dajmy na to Godspeed You! Black Emperor? to zaraz wydarza się coś, co rozbija i wybija, np. Siewert przebija ścianę dźwięku milisekundowymi przerwaniami sygnału. Pewnie, że klawo było usłyszeć to wszystko na dużym (i dobrym) nagłośnieniu, ale gdy wyszedłem z koncertu i włączyłem sobie nową płytę na słuchawkach (żeby porównać), to zrozumiałem, czego mi brakowało w odbiorze. Ta muzyka jest o ruchu, więc słuchanie jej idąc czy jadąc jest dla mnie idealnym rozwiązaniem. Oferuje także możliwość obserwowania innych ruchów, bo to muzyka wielu prędkości. Jest ta muzyka też o mroku, więc noc rozjaśniona światłami miasta to idealna dla niej pora.
Mrocznie bywało też podczas występów artystów z HISS Collective, szczególnie DMNSZ, co całkiem ironiczne, jako że towarzyszyły mu wizualizacje bujającej się gołej żarówki. Słyszałem go ostatnio na DYM Festiwal, ale w Zamku zagrał inaczej – tam wszystko było oparte na pojedynczych uderzeniach, tutaj na mozolnym modulowaniu szmeru (radiowego?) i hurgotu sprzężeń. Mocne, choć nie zaszkodziłoby gdyby było trochę krócej (a może by nawet pomogło). Daniela Szweda też słyszałem na DYMie i choć teraz zagrał mniej więcej to samo, to tutaj nagłośnienie robiło sporą różnicę. Jego pomysłem jest powtarzanie struktur rytmicznych tak długo, że kiedy w końcu wprowadza nowy element, to jest to znacząca zmiana. Kojarzyło mi się to trochę z Moin albo Middle West BNNT. Wieczór otworzył wrong dials, który zagrał fascynujący set złożony z przetworzonych nagrań terenowych, często tak bardzo, że nie dało się określić ich źródła. To jednak nie miało takiego znaczenia, jako że bardziej skupiałem się na przebiegu, w którym dochodziło do niespodziewanych zmian, jednak w perspektywie całości miały one sens i wydawały się na swój sposób konsekwentne.
Tego nie można powiedzieć o muzyce tworzonej przez Ensemble E, czyli sztandardowy festiwalowy projekt łączący muzyczki_ów ze Szwecji, Norwegii, Polski i Portugalii pod wodzą Matsa Gustafssona. Mógłbym się długo wyzłośliwiać nad brakiem formy, nad schematycznością, nad zwietrzałym postmodernizmem zestawiania ze sobą różnorakich elementów… Ale ani mi to nie przynosi satysfakcji, ani nie dotyka większego problemu, jaki mam z tym przedsięwzięciem. Ten lokuje się gdzieś w okolicach słów z opisu: „Muzycy […] prowadzą pogłębione badania nad tradycyjnymi i alternatywnymi sposobami ekspresji muzyki ludowej Skandynawii i Polski oraz nad tym, jak poprzez umieszczanie tych tradycji w zupełnie nowych sytuacjach może powstać nowa muzyka.” Już wcześniej miałem drażniące poczucie braku szacunku, gdy śpiewającą ludową pieśń Maniuchę Bikont przykrywały instrumenty (ciekawe, czy osoby z zagranicy dostały tłumaczenia tekstów?), a osiągnęło to apogeum, gdy dyrygujący tym Gustafsson równocześnie uruchomił ją i Sylwię Świątkowską. I każda śpiewała swoje, a instrumenty też grały swoje. No i powstawała „nowa muzyka” – ale po co i dlaczego?
Dziwi mnie to tym bardziej, że festiwal wydaje się nie być głuchy na takie kwestie. Wszak dzień wcześniej odbyła się debata pod hasłem „Neokolonializm – o nie!”, która dotyczyła Afryki (i była interesująca), niejako przy okazji filmu Singeli Movement: Greed for Speed (o którym pisałem tutaj). Ale co innego zasygnalizować cnotę i dostrzec drzazgę w odległych krainach, a co innego ryzykować potknięcie o belkę autokolonizacji w wymyślonym przez siebie, a finansowanym z zagranicy, projekcie.