Zbiór wrażeniówek – jesień 2021
W poniższym tekście zbieramy w jednym miejscu rozproszone impresje osób z redakcji z różnych wydarzeń, publikowane w ostatnich miesiącach na naszym profilu facebookowym. Zapraszamy do lektury!
17.09, Poznań – Łódź – Wrocław
Jedna noc (wraz z porankiem), trzy wydarzenia, trzy miasta. Trzy zbiory wrażeń z działań artystycznych, które udowadniają, że w czasie Jesieni interesujemy się nie tylko Warszawskimi działaniami. Zapraszamy na rozpisaną na trzy głosy relację ze światów równoległych – chronologicznie i między Poznaniem, Łodzią i Wrocławem.
(red.)
Martin Brandlmayr, Rozwód, Poznań, Pawilon
Zastanawiam się, gdzie i kiedy ostatnio słyszałem Martina Brandlmayra – wychodzi na to, że w poprzedniej miejscówce LASu przy Mały Garbarach, gdy grał z Radianem w lutym 2017. Od tego czasu LAS gościł z cyklem koncertów przez moment w Scenie Roboczej, a potem znalazł przystań w Pawilonie. Od tego też czasu Radian nie wydał nowego materiału, ale Brandlmayr zadebiutował jako autor słuchowiska. W 2018 dla SWR stworzył Vive les fantômes, które w następnym roku wydał Thrill Jockey. Zestawił w nim głosy m.in. Billie Holiday, Jacques’a Derridy, Milesa Davisa, Chrisa Markera z fragmentami archiwalnych nagrań jazzowych występów i perkusyjnym wkładem własnym. Ten materiał zaprezentował w Poznaniu, ale nie było to proste odtworzenie czy odegranie. Zmienił nieco strukturę, grał nie tylko na perkusji, ale też na wibrafonie (jeśli nawet był w wersji płytowej, to nie dało się go wyłapać). Mniej było ciszy, która w wyjściowej kompozycji przedzielała segmenty i bywała tak długa, że nie byłem pewien, czy słuchowisko się nie skończyło. Być może Austriak miał wątpliwości, czy tak rozległe pauzy sprawdzą się w sytuacji koncertowej, ale i tak całość trzymała w napięciu. O jego wyczuciu może też świadczyć to, że zdecydował się na nienagłaśnianie perkusji, co dodało muzyce intymności. Fajnym pomysłem było też rozmieszczenie po bokach bębnów z głośnikami wibracyjnymi (wzbudzaczami) na membranach. Zadziałały na mnie jak pojawiające się znikąd widma – ich odgłosy zaskakiwały dobiegając z niespodziewanych stron w ciemności (bo nie zauważyłem ich przed występem).
Trio Rozwód widziałem całkiem niedawno – pod koniec lipca br. na gorzowskim Dym Festiwal. W zasadzie mógłbym powtórzyć to, co napisałem po tamtym koncercie. „Było transowo i wciągająco, wszystko opierało się na masywnych groove’ach i motorycznej perkusji Damiana Kowalskiego, której godnie partnerowały gitara Szymona Szwarca i elektronika Cezarego Rosińskiego”. Tym razem z początku gitara nieco mi odstawała od reszty, jej jasne brzmienie fruwało wysoko ponad syntezatorowo-rytmicznymi katakumbami. Jednak po krótkim przelocie zeszła do podziemia, by się w nie wgryzać i ścierać z nimi – leciały iskry i wióry. Kojarzyła mi się z Bad Moon Rising Sonic Youth, ale może to moja wina, bo ostatnio (za) dużo tego słucham. Podobnie jak podczas poprzedniego leśnego koncertu (czyli Lotto), także teraz jestem prawie pewien, że pojawiły się tematy z albumu (czyli Pomp), ale znów potraktowane jako punkt wyjścia, materiał do przetworzeń. Lotto przywiodło mi też zapewne na myśl obecne i tu zwielokrotnianie dźwięków perkusji. Nie chcę znajdywać podobieństw na siłę, choć kusi, żeby pożyczyć od innego tria (czyli Dynasonic) etykietkę dubwave i rozważyć możliwość istnienia jakiegoś wspólnego frontu. Co nie równa się twierdzeniu, że te zespoły grają tak samo, czy nawet podobnie, bo np. muzyka Rozwodu jest raczej krotochwilna i drapieżnie rozbrykana.
(pt)
Festiwal Łódź Czterech Kultur: The Notwist, Fabryka Sztuki
Zawsze możliwość usłyszenia w sytuacji koncertowej niejako „na bieżąco” materiału z jednej z moich ulubionych płyt danego roku jest dla mnie małym prywatnym świętem. A już to, że taka sytuacja może mieć miejsce W CIĄGU TRWAJĄCEJ PANDEMII zakrawa na cud. Ale taka właśnie sytuacja miała miejsce w miniony piątek w Łodzi, gdzie na oszczędnie rozpromowanym koncercie wystąpili (supportowani przez postpunkowców z Białorusi Superbesse) weterani eksperymentów z formułą indie-rocka / rocka alternatywnego z The Notwist. Ciężko mi uwierzyć w to, że formacja braci Ackerów działa już ponad 30 lat. Po tym jak przebili się melancholijnymi singlami z przebojowego Neon Golden (2001) wiele osób zaszufladkowało ich jako delikatnie plumkających avantpopowców, tymczasem określany niegdyś mianem „niemieckiego Radioheada” zespół 20 lat od czasu swego największego komercyjnego sukcesu konsekwentnie nadaje sens owej etykiecie, testując na różne sposoby granice piosenkowych form, wypełnianych rozmaitymi brzmieniami i efektami. W wersji koncertowej – o czym w Polsce można było się było parę razy nausznie przekonać 6-7 lat temu przy okazji koncertów wokół poprzednich wydawnictw grupy – The Notwist to fascynująca maszyna, operująca występem jako suitą splatanych, rozbudowanych, niekiedy dekonstruowanych wersji piosenek: otwartych na fragmenty kolektywnej improwizacji, poszerzanie dźwiękowej palety, za-za-za-zabawy z samplami (np. nieobecnych gościnnych wokalistów_ek), nieoczekiwane budowanie ścian sprzężeń, czy inne nieoczekiwane zabiegi i reinterpretacje. W efekcie pozornie osłuchane piosenki wyłaniają się stopniowo z instrumentalnych eksperymentów, rozkwitają na najróżniejsze sposoby i przybierają niespodziewane oblicza, jak choćby takie Gravity z albumu The Devil, You + Me które potrafi nieoczekiwanie eksplodować – w innym kontekście wszak wyświechtaną – quasipostrockową kulminacją. Z biegiem lat nabrałem przekonania, że wbrew singlowym pozorom The Notwist tak naprawdę zawsze bliżej niż do sceny indie rocka było choćby do (avant rocka spod znaku) formacji Perlonex.
Kiedy pierwszy raz byłem na ich koncercie (OFF 2014) prawdę mówiąc byłem zbyt zszokowany tym, jak brzmią na żywo, by porządnie wsłuchać się w poszczególne zabiegi i eksperymenty. Tym razem sala łódzkiego Art_Inkubatora / Fabryki Sztuki zapewniła prawdziwie intymne warunki słuchania i mam poczucie, że siła występu była większa niż w wypadku festiwalu na otwartym powietrzu. Setlistę zdominował materiał z tegorocznego Vertigo Days – na moje uszy fascynującego spojrzenia na dziedzictwo fetowanego w tym roku rocznicowo Amnesiaca Radioheada. Przy czym sam album brzmi dla mnie świeżo, w czym chyba niebagatelna zasługa konfrontacji zespołu z różnymi muzykami w ramach kuratorowanego przez nich od paru lat minifestiwalu w monachijskim Kammerspiele. Na tym etapie formacja w koncertowej wersji stanowi septet, a jego tajną bronią jest uzupełniająca mniej-więcej-stały-skład Teresa Loibl, wprowadzająca klarnetem basowym (ale i np. melodyką) dodatkowy brzmieniowy element aktualnej iteracji zespołu.
***
Spisując te wrażenia potykam się w sieci o wypuszczony w internet dosłownie dzień przed łódzkim występem zapis marcowego koncertu w formule „from the basement”. Porównuję wersje, balans brzmienia i dochodzę do wniosku, że tu jednak zastosowano łagodniejszy miks: wyeksponowany wokal zachęca do umiarkowanej głośności i chwytania znajomych piosenkowych form. Ale znajduję także inny występ, z czerwcowego festiwalu Elbjazz, który – mimo umiarkowanego dźwięku – znacznie lepiej chwyta część energię łódzkiego występu.
(am)
Antonina Nowacka – Pole Neutralne #1 (2021) performatywny spacer dźwiękowy, Wrocławskie Pola Irygacyjne
Jakie wydarzenie musiałoby zostać zorganizowane, żebyś wstał_a o 4:30? Przy pierwszych promieniach słońca (godz. 6:10), na ostatniej pętli autobusowej (Wrocław-Świniary), spotkali_łyśmy się w sobotę na inauguracji dziewiątej odsłony cyklu Canti Spazializzati. Choć zapowiedziane w jego ramach wydarzenia grawitują w stronę elektroniki i wirtualności, jako pierwsze z nich zaproponowano „analogowe” słuchanie Wrocławskich Pól Irygacyjnych w formie performatywnego spaceru dźwiękowego. Tym samym można było na własnych uszach przeżyć audiopaper Świt Katarzyny Roj i Daniela Brożka, który opublikowaliśmy w mijające lato w #B „Ekologia dźwiękowa”.
Oczywiście teraz świtanie trwa zupełnie o innej porze doby, inne są więc i dźwięki pól. Teraz nie usłyszymy chociażby obecnej w nagraniu wody – miejsca wtedy jej pełne dziś stoją suche. Wśród zagrożeń dla tego wrażliwego systemu, obok nowej, chemicznej oczyszczalni ścieków wymienić można hałas transportowy, który rzeczywiście zanieczyszcza ten teren. Mimo to nie mogę pozbyć się antropocentrycznego zachwytu nad tym, jak pięknie po Polach niósł się sygnał pociągu. Głównymi bohaterami tego miejsca pozostają ptaki, w tym czasie oczywiście już o wiele cichsze. Chociaż spaceru nie rozpoczęło „czyszczenie uszu” (na co po cichu liczyłam), jego rytm sam nakierowywał na uważne słuchanie – osoby uczestniczące, nawet o to nieproszone, badały audiosferę a to odchodząc na bok w zasłuchaniu, a to szurając butami po trawiastym podłożu. Możeto aura, a może na Polach naprawdę słucha się jakoś inaczej.
Przewodniczką po brzmieniu Pól została Antonina Nowacka. Wybór osoby spoza wrocławskiego środowiska mnie ucieszył (drenaże artystyczne zawsze w cenie), poza tym każdy, kto zna dokonania tej artystki dźwiękowej potrafi chyba wyobrazić ją sobie nucącą pieśni na polach o wschodzie słońca. Antonina nie tylko proponowała dźwięki (np. zapraszając do deptania wysokich traw), którym powinni_yśmy się przysłuchać, ale i tworzyła własne – za pomocą głosu oraz niewielkich (czerwonych) instrumentów. Nienachalnie, wprowadzając do spaceru ton realizmu magicznego. Finał spaceru-performansu miał miejsce na końcu trasy, w przepompowni Rędzin. W ceglanym, pachnącym wapnem pomieszczeniu o dźwięcznym echu, artystka wokalizowała już wcześniej zaintonowaną melodię. Gdy ta stopniowo wygasała, wtórował jej szmer szczotki prowadzonej przez Daniela Brożka po chropowatej podłodze. Znów ot tak, nienachalnie i dźwięcznie.
Całość nosiła raczej znamiona przygody, niż okołosoundartowego eventu. W 20-osobowej grupie panowało skupienie, ale jeszcze silniej poczucie wspólnotowej celebracji tego niecodziennego wydarzenia. Podobała mi się swoboda. Czy ktoś chciał zatopić się w myślach, czy fotografować przyrodę, czy zjeść bułkę zamiast performatywnie słuchać na stogu siana – była na to wszystko przestrzeń. W podobnej atmosferze z pewnością przebiegają inne, już niedźwiękowe spaceru po Polach, organizowane przez Biuro Rezyliencji działające przy BWA Wrocław. Ja na Pola wrócę na pewno, tym bardziej, że spacer w formie XR odnaleźć można również w aplikacji Echoes.
(mk)
18.09, Warszawska Jesień Klubowo, Pardon To Tu, Mazur / Neoquartet / Becker
Janek Topolski: To zacznę od wysokiego C. Moim zdaniem był to jeden z najlepszych i najspójniejszych koncertów na Warszawska Jesień / Warsaw Autumn od lat, prawdziwe przeżycie. Paradoksalnie odbyło się to w paśmie tzw. klubowym, na który festiwal wciąż szuka formuły. Pardon To Tu, gitara basowa, kwartet smyczkowy i set elektroniczny w podróży do wnętrza dźwięku.
Natalia Górecka: Odnosząc się do wspomnianej spójności, oczywiście przyczyniła się do tego tak, a nie inaczej ułożona kolejność utworów oraz dóbr repertuaru, jego zróżnicowanie. The Great Tone has no Sound Rafała Mazura , II Kwartet smyczkowy Giacinto Scelsiego i Krieg Rashada Beckera.
JT: Dla mnie to było crescendo na wielu poziomach. Najpierw solowa medytacja o dźwięku, potem kwartetowe, mikrotonowe rozedrganie, na końcu glitche i pasma elektroniki. Mazur świętujący 20-lecie pracy improwizatorskim mistrzowsko panuje nad czasem i rozwojem barwy.
NG: Czas – kluczowy dla tego wykonania. Z jednej strony, jak na doskonałą improwizację przystało, Mazur dał słuchaczowi poczucie pełnej swobody odbioru; z drugiej jednak, zgłębiając koncepcje taoistycznej strategii działania, przedstawił ją w dość zaplanowanej, ułożonej formie, bez najmniejszego elementu chaosu. Otworzył tym samym przed słuchaczem całe spektrum możliwości wykonanych i barwowych akustycznej gitary basowej.
JT: Dodajmy na marginesie, że znakomicie amplifikowanej: słychać było nawet kołysanie rezonującego instrumentu. Choć trzeba przyznać że zajmowaliśmy wyborne miejsca na antresoli – znajomy skarżył się, że na stojąco trudno było cały taki koncert wytrzymać, nie można było zanurzyć się w dźwięku. Neoquartet we wnętrzach jazzowego głównie klubu wyglądał z początku jak z innej planety, ale publika reagowała entuzjastycznie. Jak Tobie słuchało się tego typu repertuaru w tym miejscu?
NG: Doskonale! Przyznaję, że początkowo byłam sceptycznie nastawiona do wsłuchiwania się w brzmienie kwartetu czy wcześniej wspominanej gitary w przestrzeni stricte klubowej, natomiast zarówno akustyka, jak i reakcje publiki – jej całkowite zamilknięcie w momencie rozpoczynania utworów, a następnie entuzjastyczne owacje na zakończenie – sprawiły, że koncert wyzbył się zupełnie niepotrzebnego patosu, w którego ramy niewątpliwie wtrąciłby go entourage klasycznej sali koncertowej.
JT: O, to ciekawe spostrzeżenie, z patosem. Z drugiej strony tego typu mistyczne poszukiwania, jakie prowadził Mazur czy Scelsi, pasowałyby do przestrzeni sakralnej. Kiedyś słuchałem wiolonczelowych utworów tego drugiego w modernistycznym zagrzebskim kościele i wyszły świetnie. Ale może ja po prostu zawsze cieszę się jak dziecko ze słuchania Scelsiego na żywo i możliwości dostrajania się do tej muzyki w środku.
NG: Tak, przestrzeń sakralna zdaje się być najlepszym wyborem, choć z punktu widzenia akustyki zbyt duży pogłos mógłby niekorzystnie wpłynąć na drobiazgowo traktowaną przez kompozytora artykulację. Ale zgadzam się, ze dążenie do katharsis po wielu perturbacjach i silnym zróżnicowaniu i napięciu emocjonalnym części kwartetu, samo przywołuje na myśl wykorzystanie sfery sacrum.
JT: To zestawienie Mazur–Scelsi okazało się także eksponować to, jak niewiele różni improwizację od kompozycji. Tym bardziej, że włoski książę sam o sobie mówił, że nie jest kompozytorem, który po prostu składa dźwięki. W alikwotowych dialogach smyczków, rytmicznych dudnieniach i płaszczyznach słuchać było tę samą energię, co w kulminacyjnym momencie gry gitarzysty. Czy udało się ją zachować Beckerowi?
NG: I tu można się zastanawiać. Osobiście nie dostrzegłam jednoznacznej kulminacji w Krieg. Nie uważam jednak, żeby był to mankament. Liczne eskalacje napięcia można traktować jako swego rodzaju muzyczną ilustracją tytułu, wojny nieustannie toczącej się. Punktem wspólnym natomiast dla trzech przedstawień może być, jakże wszechobecne u Beckera, oscylowanie pomiędzy uporczywym powtarzaniem rytmicznych sekwencji, a wprowadzaniem polirytmii, nieustannie wytrącającej słuchacza ze strefy komfortu.
JT: Zgodzę się, że było tu sporo dyskomfortu: nagle zerwania ciągłości, nawet do ciszy. Becker jak wirtuoz grał na syntezatorze modularnym i klawiaturowym padzie, umożliwiającym płynne przejścia między współbrzmieniami. Szczególnie podobała mi się końcówka jego występu z pasmami dźwięków, które stanowiły odpowiedz na propozycje poprzedników (ale całość mogłaby trwać trochę krócej…)
NG: I tu znów pada pojęcie czasu, a właściwie jego poczucia… Mi natomiast w pamięć zapadł fragment, na przekór innym bazujący na monotonnym beacie, w wybrzmiewanie którego wplecione były krótkie polirytmiczne sekwencje jednoczenie zaburzające wprowadzoną harmonię, jak i dodające poczucie bezpieczeństwa i osadzenia w znanej już materii. Może to jednak efekt przyzwyczajenia do tego, co zakorzenione, utarte.
JT: Tu można wrócić do początku i tego, jak sam Mazur rzeźbił czas, a jednocześnie stopniowo wprowadzając nowe brzmienia, dbał o poczucie bezpieczeństwa i zakorzeniania słuchaczy. Podsumowując: rzadko zdarzają się tak spójne koncerty na festiwalach, łączące różne style, metody i instrumenty.
NG: Zdecydowanie – spójność, rozwój napięć i różnorodnych emocji to dla mnie słowa kluczowe tego koncertu.
(jt, ng)
05.10. Off Opera, Poznań, Cenrum Kultury Zamek
Przedstawiciele przedstawiają przyszłość. Kongres: 2071
Idąc na finał projektu Off Opera, czyli spektakl Kongres: 2071, spodziewałem się, że będzie go można zestawić z mającymi niedawno premiery Solastalgią Rafała Zapały i Bunkier. Fake Operą Wojciecha Błażejczyka, które muzyczno-performatywnymi środkami zajmowały się współczesnością i/lub przyszłością. Jeśli chodzi o treść, to takie porównania byłyby uprawnione, ale pod względem formy Kongresu: 2071 nijak nie da się określić jako opery. Zresztą organizatorzy nie udają, że jest inaczej, gdy obok wskazania na teatr dramatyczny podkreślają „liczne powiązania z muzyką, jednak w inny sposób niż opera czy teatr muzyczny”.
A już podczas spektaklu pierwszym moim skojarzeniem było The Great Learning Corneliusa Cardew – ze względu na nucenie i podchwytywanie od siebie dźwięków przez osoby krążące po scenie. Tam dźwięki były kwestią wyboru, tutaj były ustalone, różnica może niewielka, ale znacząca i symptomatyczna (co prawda potem była opcja „wybierz ulubiony dźwięk i śpiewaj go coraz ciszej”). Tak jak w przypadku utworu Cardew, tak i wykonanie kompozycji Andrzeja Koniecznego, poprzedziły warsztaty. W ogóle warsztaty były rdzeniem OFF Opery, a większość wydarzeń z otwartego dla publiczności dwudniowego finału była ich pokłosiem. Jako że musiałem chodzić na koncerty Poznańskiej Wiosny Muzycznej, udało mi się dotrzeć tylko na spektakl i kawałek wcześniejszego spotkania poświęconego powstałej w ramach projektu publikacji List do przyszłości, w którym brała też udział jego reżyserka Zdenka Pszczołowska. Zamieszczone w niej teksty (m.in. Malcolma XD, Ziemowita Szczerka, Ewy Bińczyk czy Piotra Voelkela) były jedną z inspiracji dla spektaklu. Innej dostarczył Stanisław Lem, ale nie tylko Kongres futurologiczny, bo w tym wypadku tytułowy model został zaczerpnięty również z Kongresu rysowników Pawła Althamera, lecz także Opowieści o Pilocie Pirxie.
Praca Althamera „zakładająca współuczestnictwo w procesie twórczym grafików i ilustratorów profesjonalnych oraz rysowników-amatorów” posłużyła tutaj za wzór. Przed rozpoczęciem publiczności wręczono zeszyty zaczynające się od informacji, że możemy „aktywnie uczestniczyć w całości lub w spontanicznie wybranych przez siebie fragmentach działania, na przykład decydując w drodze losowania o przebiegu sytuacji.” Jakkolwiek idea chwalebna i ciekawa, to jej realizacja wzbudziła we mnie wątpliwości. Sam układ przestrzenny nie sprzyjał włączaniu się, choć scena znajdowała się na poziomie podłogi, to była wyraźnie wydzielona, a publiczność siedziała przed nią na krzesłach w rzędach. Nie było też żadnych sygnałów, kiedy i jak można się włączyć, ani osób wprowadzających, za to instrukcje kończyły się uspokajająco: „jeśli nie chcesz, nie musisz brać aktywnego udziału w działaniu”. Mimo to, jedna osoba z pierwszego rzędu weszła na scenę chwilę po rozpoczęciu. Zaburzyła tym samym parzystość performerów, a dobieranie się w pary powracało kilka razy. Próbuję tłumaczyć sobie, że może to było celowe zaburzenie dyktatu parowania się, ale mnie samego takie wyjaśnienie nie przekonuje. W zasadzie przy każdej kolejnej scenie zastanawiałem się, jak mogłoby wyglądać moje aktywne uczestnictwo w tej sytuacji, pośród wielu osób działających może i swobodnie, ale w myśl jakiegoś założenia i ramowego planu, ewidentnie przygotowanych, nieraz posługujących się choreografią (autorstwa Oskara Malinowskiego). Jak mógłbym czuć się dobrze pośród nich wszystkich, którzy wiedzą, co robią i jak moja niewiedza mogłaby nie spowodować zaburzenia przebiegu spektaklu. Przykład pierwszy z brzegu: performerzy śpiewają, a jeden z muzyków siedzących z boku sceny (akurat był to kompozytor), podchodzi kolejno do nich i dotyka w ramię. Dla nich jest jasne, że to sygnał do zaprzestania śpiewu. A ja skąd miałbym to wiedzieć? Odbiorcy uaktywnili się w jednej scenie, w której performerzy wydawali z siebie nieartykułowane dźwięki, niektóre z nich przypominały zwierzęce i takie też dało się słyszeć pośród publiczności. Znaczące, że odbywało się przy zupełnie zgaszonych światłach. A może nawet symboliczne – bo tu ciemność sprawiła, że wszyscy byliśmy w tej samej sytuacji, stanowiła ochronę, niczym osłona nocy, ośmieliła, bo będąc niewidocznym można sobie pozwolić na więcej. W dalszej części zbliżyliśmy się do mniej przyjemnej ciemności – mroków niewiedzy. Po działalności dźwiękonaśladowczej, padła instrukcja „użyj tekstu, jeśli chcesz”. Tylko że my, tkwiący w ciemności, choć mogliśmy nawet bardzo tego chcieć, to nie mogliśmy przeczytać słów z zeszytu. Tekst wypowiedzieli go performerzy, znający go na pamięć.
Tak jak pisałem, idea słuszna, ale jeśli się do niej odwoływać, to lepiej przemyśleć, co z nią zrobić, żeby nie pozostała jedynie postulatem czy deklaracją. Może nie trzeba wyciągać z lamusa aleatoryzmu kontrolowanego (którego przykładem ma być sam utwór Koniecznego), ale rozejrzeć się wokół, żeby dostrzec i przyjrzeć się rozmaitymi formom (samo)organizacji. Albo chociaż zadumać się nad słowami Zapały, który w partycypacyjnym przecież #Glissando39 mówił, że „obojętność słuchających traktuje jako porażkę”.
(pt)
08-09.10, festiwal Fab_In, Łódź, Fabryka Sztuki
Mapa kultury muzycznej Łodzi powoli odradza się po kryzysie mającym korzenie jeszcze w zamknięciu Jazzgi. Z perspektywy czasu ciężko pojąć komu mógł przeszkadzać klub z muzyką jazzową i elektroniczną. Przez te lata zdążył pojawić się klub Dom i festiwal Domoffon (który już się nie odbywa), Festiwal Czterech Kultur czy Musica Privata. Trwa i pozostanie zapewne na jeszcze długie lata Łódź Alternatywa – festiwal, który formą i estetyką może warszawiakom przypominać Lado w Mieście. To wciąż jednak kropla w morzu jak na tak dużą metropolię. Przecież Konkret przed pandemią dopiero co zdążył rozpocząć pierwsze bookingi.
Stąd powstał Fab_In. To wciąż dość nowa inicjatywa, której kuratorem jest Rafał Kołacki – etnolog i muzyk formacji Hati oraz autor festiwalowej instalacji breath|tchnąć. Pierwszy dzień dotyczył bardziej performatywnego aspektu muzyki, drugi natomiast był już bardziej konwencjonalny i skupiony na dźwięku.
W piątkowy wieczór pierwszy wystąpił Wirmański – wydawca i bloger znany z Kultury Staroci. Zdecydował się na dźwięki znagrań terenowych skrojone tak, że były na granicy ogłuszenia. To nie był bynajmniej koncert dla rekreacji i konsekwentnie wyprowadzał ze strefy komfortu… Brzmiało to jak muzyka dla tych, którzy nie lubią muzyki, jak dość buńczuczny bunt przeciwko muzykalności. Dawno nie czułam większej ulgi niż po zakończeniu tego koncertu. Jeśli w tej konwencji można to było jeszcze tak nazwać.
Po nim na scenie pojawiła się Julia Bünnagel. Jej występ poniekąd był parodią niewiedzy o kulturze didżejskiej, ale również całkiem zabawnym performancem. Płyty, które grała, były kolorowo-neonowe i samodzielnie tworzone, jednak specyficznie prymitywne i ledwo muzyczne. Utwory nie miały złożonych kompozycji – były bardziej monotonnym rytmem. W końcu materiałem był gips odtwarzany na gramofonie… Dawało to do myślenia, co jest tak bardzo zajmującego w kulturze didżejskiej – przecież u Bünnagel nie było żadnych track id do rozpoznania, co stanowi o całej zajawce muzycznej. Dyskusje o muzyce to często właśnie namechecking i licytowanie się zgromadzoną wiedzą o dyskografiach i różnych ciekawostkach. Ten występ wpisywał się bardziej w konwencję festiwalu The Artists, gdzie artyści/tki wizualni i performerzy tworzyli swoiste żarty z konwencji muzycznych. Przypominając jakikolwiek słyszany set – choćby w moim przypadku niedawny Ivkovica na Jasnej, zaczynało się ponownie doceniać, ile pracy i zaangażowania wymaga nagranie i wytłoczenie tych wszystkich płyt oraz jeszcze zagranie ich.
Angélica Castelló zaskoczyła utworami na dęty czerwony instrument – flet Paetzolda. Artystka znacząco zredukowała brzmienie swojej gry poprzez prymitywny instrument, co nie pozwoliło w pełni docenić jej talentu i doświadczenia jak przy innych występach. To, co na nim zagrała stanowiło swoiste ćwiczenie słuchowe pokazujące, co sprawia, że zależy nam na muzyce – wbrew tytułowi kultowego dokumentu „I tak nie zależy nam na muzyce”.
Drugi dzień był dużo bardziej przyjazny dla uszu. Belia Winnewisser przybyła na Fab_In aż ze Szwajcarii. Słychać było w jej utworach muzykę basową, charakterystyczne brzmienie Lorenzo Senniego czy wokalistykę Holly Herndon i The Knife. Z początku miało to w sobie coś ze szkolnej wprawki do muzyki elektronicznej. Jednak w ramach rozwoju wydarzeń udało się Winnewisser ulepić z tego przekonującą całość. Choć może teksty piosenek wypadają jeszcze dość młodzieńczo i ktoś bardziej złośliwy by się trochę uśmiał słuchając o oceanie i strachu przed mrokiem, to jest jednak szansa, że artystka dojrzeje do znalezienia lepszej formy.
Duet Podpora/Kohyt już swoją formę znalazł. Ich koncert kontrastował z poprzednim – była to dość konwencjonalna improwizacja na elektronikę, kości, perkusjonalia i bodajże klawikord. Bardzo ciche szmery, jak talerz perkusyjny ze smyczkiem, wręcz paraliżowały ciszą. Myślę, że wykonanie 4′33″ Johna Cage’a nie wiedząc na jakim koncepcie oparty jest ten utwór, byłoby mniej stresujące dla wszystkich, którzy lubią komunikować swoje zdanie i żywo się zachowywać, niż godzina ciągłego grania naprawdę cichą dynamiką dźwięku.
Tak więc można zauważyć jedną myśl przewodnią festiwalu – wszyscy wykonawcy kwestionowali zastane status quo. Wydarzenie należało do gatunku nie „dla przyjemności”, a tych „ku rozkminie”. Co ciekawe, jako że sala sąsiadowała z restauracją z winem i tapasami, to znalazło się tam nieco przypadkowych słuchaczy. Art Inkubator nie świecił pustkami, miało się raczej wrażenie, że był to pierwszy popandemiczny test tego miejsca ze zdolnymi akustykami i przestrzenią do wydarzeń. Życzę Fab_In przyszłych edycji w znośniejszych warunkach niż następna fala koronawirusa.
(ak)
Fab_In – nowy festiwal dźwiękowy w Łodzi dzień drugi
Drugi dzień festiwalu Fab_In to występy Belii Winnewisser i duetu Podpora/Kohyt. W sobotni wieczór teren Fabryki Sztuki sprawia wrażenie opustoszałego, zwłaszcza kiedy pamiętam go z wydarzeń organizowanych w poprzednich latach przy okazji Festiwalu Designu. Z drugiej strony, mając w pamięci limity na widowni z zeszłorocznej pierwszej edycji Fab_In mogłabym zaryzykować tezę, że pandemia się skończyła. Na widowni dość liczne grono słuchaczy czekało cierpliwie na rozpoczęcie występów artystów, które, jak się okazało zostały zestawione w programie dnia na zasadzie ostrego kontrastu stylistycznego.
Belia Winnewisser zaczęła osadzonymi w harmonice funkcyjnej progresjami przy jednocześnie dużej rozpiętości brzmienia przypominającego lament. Dalej wszedł głos, pocięty i przesterowany, a w tle odgłosy torów. Po wygaśnięciu tego motywu artystka przeszła w estetykę synth-popu i mogliśmy usłyszeć po raz pierwszy jej głos zmultiplikowany syntezatorowo. W kolejnej odsłonie pojawiły się ostre dysonanse o piszczałkowej barwie przechodzące w brudne klastry i znowu fragment synth-popu. Pojawił się motyw zagrany na klawiaturze midi – prosty pasaż, wielokrotnie powtórzony i poddany dyskretnym przekształceniom. Znów fragment nagrania terenowego, a potem śpiew o balladowym charakterze nawiązujący do wcześniejszych harmonii. Po krótkiej pauzie nastąpiła zmiana w kierunku stylistyki soundtracku filmowego, cokolwiek generycznego. Artystka jeszcze parokrotnie przeplatała fragmenty improwizacji i wokalu próbkami nagrań terenowych, prezentując interesujące nawiązania brzmieniowe między głosem a stopniowo przekształcanymi odgłosami ruchu ulicznego. Ostatni motyw wokalny, który skojarzył mi się ze skalami orientalnymi przeszedł kolejny raz w popowo-syntezatorowe pulsowanie i w tej estetyce artystka pozostała do końca występu. Improwizacji towarzyszyły kolorowe światła i dym. Zastanawiałam się, na ile te bodźce wpływały na mój odbiór. Mam wrażenie, że i bez nich Belia Winnewisser utrzymałaby uwagę słuchaczy swoim stylem. Częste zmiany i zbitki motywów na pewno nie pozwalały się nudzić w trakcie tego występu, chociaż z drugiej strony przy coraz kolejnej odsłonie sekwencji elektronika-nagranie terenowe-głos-synth pop chciałoby się wyodrębnić jakiś kierunek, w którym zmierza improwizacja. Zamiast tego otrzymaliśmy interesujący kolaż.
Początkowo organizatorzy chcieli rozpocząć drugi dzień festiwalu od występu duetu Podpora/Kohyt, który ostatecznie zagrał na koniec. Niezamierzona zamiana okazała się korzystna i pozwoliła łagodnie wejść w atmosferę spokojnej nocy po rytmicznych sekcjach występu Belii Winnewisser. Artyści zaczęli niezwykle intymnie, prawie niesłyszalnymi odgłosami przechodzącymi w kroki, najpierw po chodniku, potem żwirze, przerywane ptasimi nawoływaniami. Tu i ówdzie odzywały się mikrodźwięki, jakieś oscylacje, podzwaniania, drgania wysokich częstotliwości, jakby przeniesione o kilka oktaw w górę transformatory. Zanurzając się w tym dźwiękowym krajobrazie miałam chwilami doświadczenia synestetyczne, jakby zapach tlącego się drewna, może postuki i pocierania o pudełko, kości, winyl otworzyły jakieś ścieżki neuronowe. Duet bardzo świadomie operuje dialogiem między mikrobrzmieniami i buduje wrażenie przestrzenne dzięki odtwarzanym nagraniom terenowym. Ta dialogiczność była szczególnie wyraźna w środkowej części występu, kiedy Katarzyna Podpora używała harmonium do wydobywania półtonowych klastrów, a Max Kohyt szukał różnych barw na talerzu, używając miotełek, prętów drucianych, smyczków, czy opuszków palców i wzbudzając interesujące alikwoty. Artyści operowali dźwiękiem w sposób przywodzący na myśl delikatne akwarele. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że rozmowa, jaką między sobą prowadzą i przestrzeń, jaką kreślą rozciąga czas, a może go skupia, jak w medytacji, kiedy udaje się nam zatrzymać w pauzie między tyknięciami zegara.
(jam)
04.12. Koncert Muzyki hosted by Radio Kapitał, Łódź, Ignorantka
Radio Kapitał w dalszym ciągu nadaje – i wchodzi w kolejne sojusze oraz projekty, starając się budować społeczność w różnych ośrodkach. Łódzkie działania Kapitału przesączyły się m.in. do naszego partycypacyjnego numeru #39 (zob. tekst Justyny Anders-Morawskiej), natomiast niedawny „Koncert Muzyki” zorganizowany był w podziemiach pubu Ignorantka we współpracy z Radiem Żak i dofinansowany z lokalnych mikrograntów. Na wieczór zaplanowano pięć występów i choć do Łodzi nie dojechała Szkoda, której set miał zamykać program (po prostu… szkoda! Szybkiego powrotu do zdrowia!) to na koniec miały miejsce sety b2b wszystkich osób, które wcześniej występowały – ale też uprzedzając resztę tekstu przyznam, że odpuściłem na tym etapie ze zmęczenia i nadmiaru wrażeń.
W piwnicach Ignorantki zorganizowano dwie minisceny, całość miała więc charakter minifestiwalu. Na początek wystąpiły XenaXP w duecie z DJ PLK. XenaXP to rapowe wcielenie Marty Nawrot, znanej m.in. z kolektywu Pussymantra. W tej wersji występ opierał się na prostych, jakośtam hypertrapowych bitach, w których skąpane były teksty oscylujace między tematami siostrzeństwa i różnych psychodelicznych jazd. Osobiście pod koniec czułem pewien przesyt wątków brania kwasu, ale może jestem już zdziadziały. Niemniej psychodeliczne wątki występu ładnie wpasowały się w stylistykę całego wydarzenia, którego oprawę wizualną stanowiły nieco rozszumione składanki reklam telewizyjnych z okolic pierwszej dekady nowego wieku (wśród bohaterów Adam Małysz i Otylia Jędrzejczak).
Następny w programie był występ Adama Piętaka, który jako Królówczana Smuga prezentuje bardzo ciekawą, silnie performatywną mieszankę (neo?)folkowych reinterpretacji muzyki z terenów Biłgoraja, (post?)blackmetalowo-noisowej energii oraz songwriterskiego sznytu. Całość jest intensywnym performansem, opartym na wyrazistej, folklorystyczno-bdsmowej kreacji, grającej z genderowymi stereotypami. Mroczna wersja Starej Rzeki? Rodzime wcielenie Orville’a Pecka? Solowa riposta na poszukiwania w kręgu festiwalu Radykalna Kultura Polska? Wszystkie odpowiedzi są poprawne. Trudno mi powiedzieć, czy Królówczana Smuga to projekt skazany na cyzelowanie wybranej formuły (a już kilka wydawnictw pod tym szyldem się ukazało), czy też możliwe są w jej obrębie dalsze stylistyczne poszukiwania. Ale niezależnie od tego – warto.
Wątek blackmetalowych inspiracji kontynuował także (ubrany w sobotę w koszulkę mgły) Antoni Barszczak, czyli Akwizgram. Być może zawodzi mnie pamięć, ale w moich wspomnieniach z jego występów, które zaliczałem w przeszłości, dominuje po prostu mniej lub bardziej zaszumiona elektronika, mieniąca się rozmaitymi dźwiękowymi plamami w różnych rejestrach, gryząca zmienną ziarnistością oraz dotykająca wątkami hauntologicznymi (zob. album 4ever). Tymczasem podczas występu w Ignorantce Akwizgram zaskoczył dodatkowym zaszumianiem brzmienia przetwarzanym wokalem, który wyraźnie zdradzał właśnie okołoblackmetalowe inspiracje… choć może powinienem się był tego spodziewać? Wszak wydane w tym roku epki Zamek (1 i 2) przyniosły nieco cięższe, posępniejsze brzmienia i gościnne wokale (np. od jablkagruszki).
Kulminację wieczoru stanowił dla mnie jednak występ Zuzanny Wiewiórki. To bynajmniej nie znana (i dosyć przerażająca) działaczka pro-birth, nagradzana przez aktualną władzę, lecz kolejny szyld pod którym występuje Mi Mi. To ważna od lat postać sceny gitarowej – niegdyś bardziej w Warszawie, teraz bardziej w Poznaniu – znana m.in. z formacji Złota Jesień, Sierść, czy Lounge Ryszards, a do tego z solowych projektów, jak choćby Niemy Dotyk. Tutaj w duecie z Kudłatą, z którą tworzą też obecnie formację Kuczi: podobno w nowym roku ma ukazać się materiał, na finał poleciał zresztą rodzaj „sneaky preview”, z Kudłatą na wokalu i basie / gitarze. Bo jednak poza tym przy mikrofonie Mi Mi, a same dźwięki? Dużo tu postSonicYouthizmu, ale tego delikatnego, lirycznego, opartego na wybrzmieniach niestandardowych technik, flażoletów, rezonansów, graniu przy kluczach. Z drugiej strony ukrytym patronem tego konkretnego koncertu był dla mnie Maciej Cieślak – tak chciałbym, żeby grało teraz jakieś wcielenie Ścianki, czy innego okołościankowego projektu. Zuzanna Wiewiórka w tej formule leje miód na moje wspomnienia koncertowych wersji części materiału z okresu Dni Wiatru. Spytacie „jak to możliwe, tu przecież ledwie duet, zgoda, wspierany momentami warstwą «taśmopodobną»”. Ale magia zawiera się niekoniecznie w instrumentarium, ale w samych kompozycjach, sposobie gry i budowaniu dramaturgii, operowaniu sprzężeniami, ciszą, głosem.
Musiałem po tym koncercie odpocząć, wymagał mnóstwo skupienia, a do tego akurat w trakcie występu Zuzanny Wiewiórki banda dzbanów nie potrafiła się zachować, czym generalnie podniosła ciśnienie w małej salce. Tak więc końcowe backtobacki ku zdrowiu Szkody odpuściłem, czekam na to by w końcu usłyszeć i zobaczyć ją samą w akcji.
(am)