CTM 2012
Berliński festiwal club transmediale (CTM), który w tym roku odbywał się po raz trzynasty, powołano do życia jako część Transmediale – wydarzenia skupiającego się na sztuce nowych mediów. CTM miał natomiast objąć swoimi działaniami muzykę, przedsięwzięcie stopniowo rozrastało się i uniezależniało, choć oba festiwale ściśle ze sobą współpracują (czego przykładem w tej edycji sprowadzenie Joshua Light Show). club transmediale zgodnie z nazwą wiele miejsca poświęca muzyce klubowej, ale sięga też głębiej, zapraszając postaci bardzo zasłużone dla rozwoju muzyki, jak choćby Pierre Henry czy Morton Subotnick.
Przez kilka lat CTM trwał po dziewięć dni, co czasem okazywało się zbyt dużą dawką, może więc dobrze, że obecnie całość zamyka się w tygodniu. W tym roku, niestety, skurczył się znacząco program dzienny, na który składały się wykłady, rozmowy i spotkania, będące okazją do spojrzenia z innej strony na muzykę prezentowaną wieczorami.
Nie oznacza to rzecz jasna niedosytu, wręcz przeciwnie – miałem wrażenie nadmiaru. Organizatorzy mogliby przemyśleć sensowność takiego układu wydarzeń, w którym kilka z nich rozpoczyna się niemal równocześnie i siłą rzeczy z czegoś trzeba zrezygnować. Oczywiście można twierdzić, że dajmy na to koncert tria Bena Frosta, wykonanie kompozycji Catherine Christer Hennix i występ Oneohtrix Point Never (które nakładały się na siebie) są skierowane do różnych grup odbiorców, jednak gdybym miał możliwość, to chciałbym być obecny na każdym z tych punktów programu.
Cóż, to część specyfiki festiwalowego doświadczania muzyki i trzeba się z tym pogodzić. Oznacza to też do pewnego stopnia, że każdy dla siebie buduje inny festiwal już przez sam dobór wydarzeń.
Dla mnie CTM zaczął się od wykonania PSI 847 Eliane Radigue (31.01, Hebbel am Ufer) – jednego z pierwszych jej utworów z wykorzystaniem syntezatora ARP, który wkrótce stał się jej ulubionym instrumentem. Francuska kompozytorka od dekad podąża własną ścieżką minimalizmu, eksplorując rejony pokrewne Terry’emu Riley’owi czy La Monte Youngowi. PSI 847, wykonywane z oryginalnych taśm przez Lionela Marchettiego, mógł nieco zaskoczyć w pierwszej części – przez kilkanaście minut aktywność dźwięków (łącznie z subtelnymi basowymi uderzeniami) była równie duża, co przez następną godzinę. Co nie oznaczało wcale nudy, ale możliwość zatopienia się w rezonansach szklistych tonów i kontemplowania piękna ukrytego w prostocie.
Późny klubowy wieczór (31.01, Berghain) oferował zupełnie inne rozrywki. Samo miejsce i towarzysząca mu otoczka to materiał na osobny artykuł, tutaj wspomnę tylko o rewelacyjnym nagłośnieniu, które było handicapem dla mniej interesujących koncertów (zdecydowanie pomogło np. duetowi Sendai i Roly’emu Porterowi). A te lepsze czyniło przeżyciami niezapomnianymi, jak w przypadku Marka Fella. Anglik, znany też z duetu SND, przekłada inspiracje muzyką procesualną i algorytmiczną na świat brzmień odwołujących się do post-techno, electro, a nawet nowoczesnego popu. To, co robi, można by nazwać dekonstrukcją, gdyby nie fakt, że końcowy efekt to nie żerowanie na odpadkach i fragmentach innych stylistyk, ale bardzo dojrzała, przemyślana, zupełnie osobna i samowystarczalna forma. Jeśli jednym z jej zadań jest wprawić słuchacza w zakłopotanie, to tego wieczora Fellowi udało się to znakomicie. Trudno nie docenić humorystycznego aspektu sytuacji, w której w osławionej berlińskiej imprezowej „świątyni” tłum słuchaczy stoi nieruchomo, a nieliczni próbujący reagować na dźwięki ruchem (którzy mają wrażenie, że ta muzyka ma coś wspólnego z „taneczną”) muszą sobie radzić z bitem, którego tempo w ciągu kilku sekund może wzrosnąć o sto procent.
Następnego dnia (01.02, Haus der Kulturen der Welt) miał miejsce pierwszy z trzech występów, podczas którego muzyce towarzyszyły wizualizacje w wykonaniu Joshua Light Show. Na początek dostali trudne zadanie, ale świetnie poradzili sobie ze zilustrowaniem abstrakcyjnych i nieprzewidywalnych improwizacji tria Supersilent, do którego tego wieczora dołączył Stian Westerhus. Gitara tego ostatniego wywalczyła sobie miejsce w gęstej całości, na którą składają się klawisze Ståle Storløkkena, elektronika Helge Stena oraz perkusja, trąbka, wokal i laptop Arve Henriksena. Koncert po krótkim ambientowym wstępie szybko przerodził się w energetyczny, drapieżny, pełen dramatyzmu flirt Norwegów z psychodelią. Wizualizacje, których głównym składnikiem były tusze w wielu kolorach oraz płyny o różnych gęstościach, wyglądały olśniewająco na wielkim ekranie w Haus der Kulturen der Welt.
Rzecz jasna, festiwal to nie same zachwyty. Oprócz pomniejszych kiksów, jak występy Heatsick (02.02, Kantine) czy Shlohmo (04.02, Gretchen), rozczarowaniem był dla mnie szeroko zapowiadany koncert duetu Wolfganga Voigta i Jörga Burgera pod szyldem Mohn (światowa premiera nowego materiału, 02.02, Hebel am Ufer). Nie dotrwałem do końca czterogodzinnego koncertu, a zniechęciła mnie już jedna czwarta przewidywanej dawki. Nie starczyło mi też zainteresowania na całość czterogodzinnego spotkania z muzyką Catherine Christer Hennix (03.02, Hebbel am Ufer). Tego wieczora zestawiono NUR – animację jej autorstwa, komputerową kompozycję Soliton(e) Star oraz Blues Al-Dhikr al-Salam na elektronikę, głosy i instrumenty dęte. Niestety, to minimalistyczne, dronowe środowisko dźwiękowe prędko wyczerpało swój potencjał i stało się nużące, szalę przechyliły nieco new-age’owe wokale.
Szybka kalkulacja wykazuje, że jeśli wyjdę w połowie, to zdążę do Berghain na występ Miki Vainio. Decyzja okazała się trafiona, Fin przywoływał mroczne pejzaże znane z jego ostatniego albumu Life (…It Eats You Up), pomysłowo grając dynamiką, co było dużo ciekawsze niż stale wysoki poziom głośności. Cieszy również to, że Vainio – po zakończeniu działalności duetu Pan Sonic – zdecydował się na poszukiwania a nie odcinanie kuponów.
Występujący po nim Morphosis zrobił przyjemną niespodziankę, bo nie odwoływał się do materiału znanego z płyt. To, co zagrał, bliższe było swobodzie jamowania, choć tutaj zwyczajowe ramy jazzu zastąpił technowy bit. Nie stanowił on wcale ograniczenia, ale bardzo pojemny stelaż, którym można się bawić wypróbowując jego wytrzymałość. Ten występ miał organiczny charakter – elementy o różnych fakturach i źródłach płynnie przenikały się ze sobą i uzupełniały. Całość była spójna, ale też wielowymiarowa, choćby dzięki temu, że elementy, które w jednym utworze były na pierwszym planie, w kolejnym schodziły na dalszy.
Podobna płynność cechowała muzykę grającego pod pseudonimem IAMTHATIAM Jamala Mossa (02.02, Kantine). Jest to jeden z kilku projektów tego producenta z Chicago, który dość dowolnie poczyna sobie z house’m. Podczas jego występu okazało się na przykład, że chropowate perkusyjne loopy wcale nie kłócą się z samplami śpiewu gardłowego. A na pewno nie wtedy, gdy on je miksuje, po chwili dorzucając przetworzone akordy syntezatorów. Co ciekawe, zarówno Moss, jak i Morphosis, jako jedną z głównych inspiracji wskazują Sun Ra – być może to on natchnął ich do tego swobodnego podejścia.
To oczywiście zaledwie wycinek z tego, co znalazło się w programie CTM. Organizatorzy nie mają monopolu na nieomylność, ale zawsze starają się zaoferować ożywczą mieszankę bardziej znanych wykonawców i tych, którzy są dopiero na drodze do sławy. To niewątpliwie jeden z najciekawszych festiwali w rejonie i dla fanów muzyki elektronicznej znakomita okazja do zetknięcia się z jej rozmaitymi manifestacjami.
CTM 2012 – Festival for Adventurous Music and Related Arts, 30.01 – 05.02.2012, Hebel am Uffer, Berghain, Haus der Kulturen der Welt, Gretchen, Horst Krzbrg, Kater Holzig, Kunstraum Kreuzberg/Bethanien, Passionkirche, HBC, Berlin