Dialog o serze i szynce…
…czyli o dwóch japońskich interpretacjach standardów
Jan Topolski: Przed nami dwie płyty o tym samym tytule. Tym co je łączy, są standardy – grane przez Japończyków. Tym co je dzieli, jest wszystko: od aranżacji, poprzez samą interpretację, sposób gry, aż po całą koncepcję muzyki. Można by wręcz podejrzewać, że Ground Zero i Altered States to dwie zupełnie różne epoki i estetyki grania. Są to równocześnie jedne z najważniejszych zjawisk sceny japońskiej, obserwujemy więc starcie dwóch wielkości. Jednak i tu, i tu, spod całego wariackiego muzykowania – bo Japończycy grają jak wariaci – ciągle przebijają, w tle, znane i lubiane tematy. Porównanie tych albumów rodzi same pytania: czym są dziś standardy? jaki sens ma ich granie? jak można je grać? jak może brzmieć postmodernistyczna muzyka? jak pokazać własną indywidualność żonglując konwencjami? dlaczego koncepcje Altered States i Ground Zero są tak różne? Tak więc, Lechu, przed nami dwie płyty, ale pytań o wiele więcej…
Lech Komendant: Ha! Widzę, że przy okazji tych dwóch krążków chciałbyś rozprawić się z kilkoma dużymi sprawami, zmorami, które mogą męczyć nas, tak jak standardy muzyków, wątpię jednak, żeby udało się nam tak dobrze jak im… Spróbujemy, spróbujemy, zanim przejdę do nich jednak, Czytelnikowi należy się wstępne słowo odnośnie samych płyt, zwłaszcza w kwestii tego, co łączy te dwa przedsięwzięcia, i co sprawia, że odmienność artystycznych rezultatów staje się tym bardziej zastanawiająca. Rzecz w tym, że wszyscy muzycy grający w Altered States są (czy raczej byli) stałymi członkami Ground Zero. Dziewięcioosobowy skład tego ostatniego zespołu został zredukowany do tria, kto inny przejął funkcję lidera, i tak otrzymaliśmy Altered States. Krótko mówiąc, w dwa lata po pierwszych Standards część muzyków pod wodzą Kazuhisy Uchihashiego nie wytrzymała i nagrała nowe. Dlaczego?
Moim zdaniem dlatego, że Otomo oszukał nas w pierwszym projekcie i w rzeczywistości nie zrobił tego, co mógłby sugerować tytuł płyty Ground Zero. Oni wcale nie grają standardów, wcale ich nie interpretują, to wygląda jak akcja zakrojona na znacznie szersza skalę, a melodie, które miejscami wychwytujemy jako znajome, są tylko pretekstem. Mi się tu ciśnie na usta stwierdzenie, że to jest walka Wschodu z Zachodem, ale tak nie jest, te dwie estetyki są tu nałożone na siebie jak ser i szynka na kanapce łakomczucha, któremu jedno nie wystarcza. Dziś wiemy, że później Yoshihide zdecyduje się na opcje singularną, tzn. nie zrezygnuje z szynki na zawsze (patrz: Otomo Yoshihide New Jazz Quintet), ale nie połączy jej nigdy z serem (choćby Anode) w jednym. W takim razie pytanie brzmi: co się dzieje w tym projekcie? Nie odpowiem Ci na nie, Janku, to będzie Twoje zadanie. Ach! Może z mojej strony jeszcze to: Altered States – Hammerstein, Gillespie, Ellington; Ground Zero – Beresford, Mengelberg, Frith, Laswell. To może być trop lub jeden z nich przynajmniej…
Jan: Od zawsze uwielbiam porównania kulinarne, jednak ograniczenie Ground Zero z tego albumu do szynki i sera jest co najmniej krzywdzące: mamy tam i sałatę, i warzywa, i sosy, i dodatki, a to wszystko jeszcze bardzo podgrzane! Czy Otomo nas oszukał? Oczywiście że tak, ale ile dal w zamian! Nie zamienił siekierki na kijek, a wręcz odwrotnie… Niesamowite jest właśnie to, że Ground Zero Plays Standards były chronologicznie pierwsze, bowiem wrażenie słuchowe są takie, że Altered States to przełom lat 70/80, zaś Ground Zero – co najmniej koniec XX wieku! W estetycznym rozwoju te pierwsze reprezentowałyby postmodernizm nieśmiały, dla początkujących, zaś te drugie – jego fazę schyłkową, dekadencką wręcz, kiedy przyjmowane początkowo postawy antymodernistyczne, eklektyczne i afirmatywne wobec przeszłości przechodzą w swoje opozycje. Ground Zero to przecież muzyka niesamowita, odsłaniająca tyle nowych horyzontów, że trudno wysłuchać całej płyty bez zawrotów głowy (co nie wynika bynajmniej z połączenia szynki z serem).
Trzeba jednakże stanowczo stwierdzić, że i wykonawcy wchodzący w skład Altered States nie są do końca grzeczni: na ścieżkach 5. i 11. nie pozostają w tyle za Yoshihide. Zdecydowanie większy nacisk kładą oni jednak na wartości warsztatowe, rzemieślnicze: na dobre solówki oraz spójne i zgrabne aranżacje. W porównaniu z nieokrzesaniem Ground Zero, otrzymujemy płytę dopieszczoną, klasycznie skomponowaną. Nie aż tak jak to robi powszechnie uznawane za mistrza współczesnych standardów Keith Jarrett Trio (znane choćby z nagrańStandards I i IIoraz warszawskiego koncertu w 2003) – niech i koncepcja Jarretta pozostanie gdzieś w dalekim tle naszych rozważań (jakiż komfort, że nie musimy się zajmować Wielkimi Nudziarzami).
A wiec gwoli odpowiedzi na Twoje podchwytliwe pytania: dla mnie album Altered States to, mimo wspaniałych pomysłów, płyta zwrócona ku przeszłości, podczas gdy Ground Zero wyznacza przyszłość. Przyszłość, gdzie nie ma żadnej granicy między muzyką wysoką a niską, między muzyką zastaną a remiksem, przeróbką, interpretacją, kolażem, czy jakkolwiek to nazwać. Słuchając Ground Zero, oprócz wymienionych przez Ciebie postaci, przychodzi mi jeszcze na myśl pierwsza płyta Naked City – co Ty na to? Zresztą Yoshihide potwierdza w wielu miejscach estetykę Zorna (ścieżki 1. i 9.). Jednocześnie mamy tu przecież jakieś zupełne odloty, muzyczne kurioza, sam nie wiem jak je nazwać (ścieżka 6!), ale i Garbarka (9.), czy znane skądinąd szlagiery (nr 3, 12). Sporą rolę odgrywa elektronika i pewna ogólna strategia spotykana w nowej muzyce: zagęszczanie akcji, wielowarstwowość, komplikacja, ciągłe zmiany. Sam już nie wiem… Zawsze jak słucham tego albumu, bawię się przednio, ale estetycznie i intelektualnie jestem całkowicie oszołomiony, czy może lepiej powiedzieć: otomiony…
Lech: Ach, jakżeż cieszę się z tego, co powiedziałeś, aż zacytuję, żeby nie umknęło zatarte przez korektę: „dla mnie Altered States to mimo wspaniałych pomysłów płyta zwrócona ku przeszłości, podczas gdy Ground Zero wyznacza przyszłość”. Niezależnie od tego, co deklarujesz, podskórnie czujesz to co ja :). To, co zrobił Otomo na płycie, o której mówimy, siedzi głęboko w przeszłości i w standardzie, w „otoczeniu”, w bezpośrednich odniesieniach i porównaniach, które same cisną się na usta, kiedy słucha się płyt Ground Zero. Musimy zwrócić uwagę, że standard nie jest tam tylko chwytliwym tematem, co więcej, to nie tylko temat z tzw. historii jazzu czy innej muzyki rozrywkowej – dla Yoshihide standardem jest też całe granie serwowane nam przez amerykańską awangardę lat 90. Dla mnie odniesienie do Zorna, i to właśnie do tego z pierwszegoNaked City (1989), jest właśnie tym, czego potrzeba do zrozumienia tej płyty. Otomo (cały czas wymieniam go mówiąc o Ground Zero, ale to jego projekt i właśnie jego nastawienie do muzyki w tamtym czasie możemy przezeń odczytywać) wpakował do jednego gara całe „to, co stare i zastane”. Pytanie: czy zamieszał? Czy zrobił z tego jedną pożywną masę, w której nie odróżnisz składnika? Nie, doprawdy nie. Musiał wziąć to w ręce, musiał spróbować jak smakuje, gdy poda się to na jednej kanapce, żeby zobaczyć, gdzie jest w ogóle muzyka dzisiaj (czy lepiej: gdzie była wtedy), ale nie było mowy o mieszaniu. Chyba że dopiero w ustach – uszach.
Warstwa tradycji – czy to ta, która jest nam dana przez fakt, że ktoś w ogóle mówi nam: „będę grał standardy”, czy przez to, że korzysta z chwytliwych i ckliwych popowych melodii, czy przez to, że stosuje zornowską miksturę energii i brutalności, czy stosuje iście zappowski kolaż (kawałek nr 5) – jest tu tylko tym, od czego się wychodzi, ona właśnie jest ową szynką, o której pozwoliłem sobie napisać. Serem natomiast jest to, co bez wątpienia ukazuje się nam mniej dobitnie, lecz jest wszędzie, na każdym kroku. Co? Japonia, Mój Drogi. Numery: 2, 6, 10. Dwa oblicza, krzyk samuraja objętego przez dwóch mistrzów Zen. Obie rzeczy wplecione w całą japońską kulturę, a w muzyce dziś obecne choćby przez Keiji Haino z jednej, a Toshimaru Nakamurę z drugiej strony. Ostatecznie dostajemy strukturę na tyle skomplikowaną, że musimy się w niej pogubić. A wiesz co jest w tym pięknie genialne? Że to jedno z tych zagubień, które są niebiańsko przyjemne.
I prawda jest taka, że Plays Standards w wykonaniu Altered States jest jedynie post scriptum do sesji, które odbyły się dwa lata wcześniej, jedynie bardzo luźno z nimi związane. Płyta Otomo jest arcyważna w jego dyskografii – to, co po niej następuje, ma już inny zupełnie wymiar. Natomiast Kazuhisa dał nam rzecz bez wątpienia dobrą, lecz nie przełomową dla niego, ani dla muzyki w ogóle. Jego sposób odniesienia się do tradycji jest znacznie spokojniejszy, po prostu gra swoje. Świetne improwizacje, swobodne i przemyślane aranżacje korzystają z wyjściowego materiału jak z każdego innego. To, że jest to klasyczny „song book” amerykański, nie ma specjalnie znaczenia. I słychać to doskonale, muzyka wciąż za pan brat ze sobą, z tradycją, ze wszystkim. Żadnych tarć, żadnego napięcia (no może z wyjątkiem Mood Indigo, które i tak zostaje tu rozładowane). Popołudniowa, odświeżająca zielona herbata. Przygotowana oczywiście przez osobę na tyle wprawną, że kolejne parzenia-słuchania wciąż sprawiają wiele przyjemności pijącym. To właśnie ta płyta, zdecydowanie nieoszukańcza, daje mi pewność, że standardy do czegoś się jeszcze dziś nadają, że można je grać i to grać nienudno, że można to wszystko robić swoim głosem, dla przyjemności obydwu stron. Swoją drogą, ciekawe jak dobrze estetyka Kazuhisy Uchihashiego stopiła się z tym materiałem. Bez wątpienia mógł on zrobić to, co dla Yoshihide było niemożliwe. To granie jest płynną kontynuacją lat 70., już nie dokładnie tym, co wtedy się działo. Skojarzenie, które dla mnie jakoś określa miejsce Altered States, a mianowicie zestawienie z Art Ensamble Of Chicago, sytuuje ten zespól wśród tych, co z tradycją się przyjaźnią. Skojarzenie Ground Zero z Zornem… no właśnie, cholera wie, bo przecież Masada, ale też Naked City i Cobra…
Jan: Widzę, że szybko rozstawiasz po kątach: Uchihashi robi herbatke; Yoshihide wrzuca co popadnie, ale nie miesza (wstrząśnięte, nie mieszane?) – hmmm, nie wiem czy to jest aż tak oczywiste. Yoshihide stara się wszystko jednak pomieszać, w końcu cała płyta to jeden wielki kolaż, ale o przemyślanej dramaturgii i logice rozwoju, gdzie nr 6 nie mógł się wydarzyć na początku (któż by wtedy dosłuchał do końca?!), a numer 11 to zdecydowanie kulminacja i finał. Porównaj to właśnie z koncepcjami Franka Zappy, np. ze Studio Tan czy Freak Out! Może nie jest to aż tak jednorodne i ciągłe, jak choćby późniejsze Yoshihidy Consume Red, ale jednak! Zresztą można powiedzieć, że na tego rodzaju płytach sens rodzi się właśnie miedzy jedną ścieżką a drugą, w tych zderzeniach, Scontri, chwilach ciszy przed kolejnym wstrząsem; w miejscach, gdzie jedna muzyka dziwi się drugiej. Czyli potwierdzenie po latach tezy Cage’a, że prawdziwa muzyka jest ciszą.
Tego oczywiście brakuje na albumie Altered States, mimo jakże obiecującej nazwy zespołu. Cieszę się, że oddajesz sprawiedliwość rzetelności warsztatu i aranżacji Uchihashiego; to istotnie płyta świetnie zagrana. Absolutnie się też zgadzam co do tego, ze standard w rozumieniu Ground Zero to właśnie raczej pewna estetyka, koncepcja muzyczna, bardziej granie niż konkretny kawałek, jak to jest w Altered States. Mam wrażenie, że Yoshihide stosuje więcej strategii dekonstruowania swoich standardów niż Uchihashi, który dość często stosuje charakterystyczne dla niego punktualistyczne rozbicie melodii, czyli zastąpienie części dźwięków pauzami. To jest chyba to, o czym pisałeś: jak te standardy stopiły się z estetyką samego Kazuhisy. Natomiast co do Japonii w Ground Zero, to byłbym bardzo ostrożny: nie wiem, czy nie ulegamy jakimś stereotypom, i co właściwie miałby Otomo wystawiać w swej japońskiej drużynie przeciwstawionej amerykańskiej? Czy chodziłoby o twórczość tradycyjną, czy może o jakieś klisze japońskiej muzyki popularnej? A jeżeli to pierwsze (jak zdecydowanie to się dzieje wConsume Red, gdzie mamy bodajże trąbę tybetańską) – to Amerykanie nie mają szans, bo ich tradycją narodową jest… sam jazz (i może blues, country). Nie omieszkam też pochwalić się, że wszystkie te słowa pisze mi się tym bardziej przyjemnie, że wczoraj byłem świadkiem wspaniałego występu naszego bohatera z projektem New Jazz Ensemble na festiwalu Era Nowe Horyzonty w Cieszynie. Ach, usłyszeć Dreams na żywo! Żałuję, że Cię tu, Lechu, nie było!
Lech: Ejże, uparcie dążysz do uczynienia Yoshihide (przynajmniej z tej płyty) dekonstrukcjonistą – postmodernistą :). Pamiętaj, że to także „kąt”, niemniej jednak być może jedyny, w którym można go postawić. Jedno nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości, jeśli chodzi o płytę Ground Zero: wymyka się ona wszelkim naszym próbom klasyfikacji i zrozumienia. Wymyka się moim, dlatego przyklejam do niej kolejne metki, ale zawsze na próbę jedynie. Z tego gara, który został nam dany, wyławiam dające się rozróżnić kawałki, oglądam je i jakoś rozpoznaję. Czy są one tym, na co wskazuje ich wygląd? Nie, tego bym nie powiedział, bo choć Ground Zero, zdaje się, celowo pozwoliło nam na identyfikację tropów, to wielokrotnie możemy się łapać na ich tworzeniu.
To, co dla mnie najbardziej post- w tym dziele, to owo niedookreślenie bazy. Jest ono (dzieło) jednym z tych, których odbiór, smakowanie, zależą od erudycji, i to pewnie nie tylko muzycznej. I nie przez to bynajmniej, że wymagają wiedzy, że się do niej bezpośrednio odnoszą, tylko przez podanie nam materiału jedynie na poły zinterpretowanego, a swoją intensywnością domagającego się od nas domknięcia. Powiedziałeś, że płyta ta dzieje się też pomiędzy utworami, dla mnie tymczasem dzieje się ona przede wszystkim między słuchaniami. Mój pierwszy odbiór ustawił ją gdzieś w granicach wyznaczonych przez Naked City i działalność Zorna, lecz zupełnie nowe rzeczy odkryłem w niej, kiedy doświadczyłem późniejszego Otomo ze wspomnianego projektu Anode, czy innych, takich jak Turntables And Computers z Nobukazu Takemurą. Wtedy pojąłem / stworzyłem znaczenie numerów 4 i 10 – nie twierdzę, że tkwi w nich jakiś wybitnie japoński rys, nie, bo on pojawi się wyraźnie dopiero później, ale na tle pozostałej części płyty to one się właśnie do niego odnoszą. Tak to widzę.
A spojrzyj jeszcze, bo może to mieć kapitalne znaczenie, na zamknięcie ostatniego utworu z płyty, gdzie po dzikiej ferii freepopowego grania, dostajemy prawie dwie minuty, no czego? Czy jest to trzeszcząca stara płyta, czy może wynik „gry” na mixerze no input, sztandarowym instrumencie japońskiego elektro-neominimalizmu? Czy standardy kończą się, jak na nie przystało, standardowym dźwiękiem z czasów analogu, czy przenoszą nas już w świat najbardziej perwersyjnego wytworu japońskiej sceny, gdzie miksuje się ciszę? A jeśli to tak naprawdę nie ma znaczenia? Jeśli nie ma substancjalnej różnicy pomiędzy tak zwanym standardem a tym (niech będzie to parafraza manifestu dadaistycznego), co weźmiesz za standard, co standardem uczynisz? Granice ulęgają rozmyciu, ten sam dźwięk może ucieleśniać nowe, wróciwszy niezmienionym w formie, a zupełnie rożnym w treści. Standard, czyli typowość postępowania w danym miejscu i czasie – rys charakterystyczny. Może, że pozwolę sobie przywołać Rzeźnię Numer Pięć, Otomo jest takim Tralfamadorczykiem, dla którego wymiar czasowy nie rożni się od przestrzennych, który zbiera typowości z różnych czasów, miejsc oraz poziomów, i który nie stawia miedzy nimi granic i traktuje je wszystkie jednakowo.
I cały czas ucieka nam Altered States, które „naprawdę” gra standardy. No cóż, może taki ich los, a wszystko przez to, że Ground Zero dało nam coś, co jest więcej niż zjawiskiem muzycznym.
dialog prowadzony drogą elektroniczną na linii Cieszyn-Warszawa w dniach 22-31.07.2004