Mojaponia
Napisać wstęp do działu muzyki japońskiej, to tak jakby próbować napisać streszczenieUlissesa! Krótka historia opisująca nieskończoność – to absurd! Dlatego nie będę pisał o muzyce, znacznie lepiej zrobią to moi koledzy, którzy się w tym specjalizują. Sądzę, że będzie ciekawiej, jeśli opiszę zdarzenia zakulisowe, o których przeciętny odbiorca zazwyczaj nic nie wie.
Wschodnie Triady
Kiedy w styczniu 1999 roku rozpoczynałem swoją pierwszą audycję „Wschodnie Triady” w Radiu Jazz, nawet mi się nie śniło, że kiedyś przyjadą do Polski tacy artyści, jak Otomo Yoshihide, Tatsuya Yoshida czy Kazuhisa Uchihashi (Satoko Fujii w ogóle jeszcze wtedy nie znałem). Dzięki audycji zyskałem przyjaciół, którzy stworzyli podwaliny tego, czego możemy być teraz świadkami. Z jednej strony lenistwo i brak funduszy, aby jeździć na Zachód podziwiać koncerty moich idoli, z drugiej zaś naciski Michała Hajduka, żeby koncerty te można było zrobić u nas, spowodowały, że bez względu na konsekwencje finansowe, zaprosiliśmy w październiku 2001 roku Kazuhisę Uchihashi na trzy solowe występy. Sukcesem była pełna sala w Jazzgocie. Od tego momentu sprawy zaczęły żyć własnym życiem, od Kazu dostałem kontakt mailowy do innych artystów, napisałem – przyjechali.
Japońska scena awangardowa, choć bardzo licznie reprezentowana, to jednak mały światek, w którym wszyscy się znają, grając ze sobą w różnorodnych składach. To miksowanie doprowadza czasem do przedziwnych konfiguracji: skąd Tatsuya Yoshida w Satoko FujiiQuartet? Perkusista, który w trzyminutowym utworze potrafi kilkanaście razy zmieniać rytm i figury stylistyczne, znalazł się oto w składzie jednej z najbardziej cenionych w świecie japońskich formacji jazzowych. Zresztą do tej pory wielu krytyków muzycznych nie może się z tym pogodzić, obniżając „ocenę końcową” SFQ właśnie za perkusję! Najwyraźniej nie słyszeli płyt Masabumi Kikuchi The Slash Trio…
Satoko Fujii
Spędziliśmy godziny w pociągach, na obiadach, w garderobach, przed koncertami i po nich, mogę tyko krótko powiedzieć – cudowna, cudowna kobieta. Ma niezwykły niezwykłą umiejętność obdarzania ludzi szczerym uśmiechem, w każdej sytuacji. Łagodna, dobra, cicha pani, gdy zasiada do fortepianu zaczyna rządzić trzema mężczyznami. Każdy najmniejszy błąd jest surowo komentowany po koncercie.
Pierwsza trasa Satoko po Polsce w listopadzie 2002 roku odbywała się w wielkim stresie. Drugi koncert po występie w warszawskim Jazzgocie miał mieć miejsce na Festiwalu Kina Niemego, który jednak został przełożony na później, dosłownie na miesiąc przed terminem. Nie było już mowy o zmianie harmonogramu trasy, więc na gwałt szukaliśmy miejsca na drugi koncert. Niefortunnie padło na Kraków, który z niemałym żalem muszę nazwać najbardziej egocentrycznym miastem koncertowym w Polsce. Publiczności było niewiele (bo przecież piwa można się napić nie płacąc za wstęp), a z tego połowa i tak weszła za darmo. Satoko, przyjechawszy do Polski dwa dni wcześniej, była zdruzgotana nagłą zmianą planów. Ale na koniec, gdy wszystko się udało, zespół wręczył mi kartkę z podziękowaniami – przy jej czytaniu miałem łzy w oczach. Tatsuya napisał po japońsku zdanie, które rozszyfrowałem nieco później: „Do zobaczenia za rok na Festiwalu Nowej Muzyki Japońskiej”. Jeśli mam być szczery, to za pierwszym razem ściągnąłem Satoko Fujii Quartet do Polski głównie dlatego, że za wszelką cenę chciałem poznać Tatsuya Yoshidę.
Szaleństwo
Dlaczego Japończycy? Czym różni się ich muzyka od sceny awangardowej na świecie? Posłuchajcie dowolnej płyty nagranej w Japonii. Niezwykłe brzmienie, unikalne podejście do materii dźwięku, perfekcja i całkowite zaangażowanie artystów. Być może jest to sprawa odrębnej kultury, światopoglądu, ale artyści japońscy są pochłonięci swoją sztuką do granic szaleństwa. Tatsuya Yoshida prowadził zespół Ruins od 1989 roku. W jego składzie gościło kolejno aż pięciu basistów, wśród nich najdłużej grał Hisashi Sasaki. Niestety podczas Festiwalu Nowej Muzyki Japońskiej zabrakło go w zespole Ruins. Złamał nogę? Też tak myślałem jeszcze do niedawna, tymczasem… Sasaki zniknął! Podobno zdarzało mu się to już wcześniej, jednak zawsze wracał. Tym razem jednak wygląda na to, że basista odszedł na dobre. Jak mówią ci, co go znają, za rok, może dwa wróci na scenę pod zmienionym nazwiskiem, z własnym, nowym zespołem już jako gitarzysta (Hisashi Sasaki pierwotnie grał na gitarze, to Tatsuya „wymusił” na nim bas). Kulisów tej historii możemy się tylko domyślać. Być może więc, mimo całej tej ułomności personalnej, mieliśmy okazję po raz ostatni oglądać Ruins na żywo?
Japonia
Dopiero Makoto Kawabata – najbardziej bezpośredni z Japończyków, jakiego znam – otworzył mi oczy. Życie, a przede wszystkim bycie artystą niezależnym w Japonii jest bardzo trudne. Wciąż silne są tam zależności rodzinne, kastowość. Miejsce w hierarchii społecznej dane człowiekowi już w chwili jego narodzin rzutuje na całe jego życie, bez względu na to, co sobą reprezentuje. Wybitny basista i gitarzysta Atsushi Tsuyama (członek legendarnych Omoide Hatoba, Akaten, Nishinihon, czy Acid Mothers Temple) jako pół Koreańczyk, pół Japończyk należy do jednej z najniższych warstw społecznych. Był prześladowany od małego, nie miał nawet wstępu do łaźni publicznych, z których korzystają najbiedniejsze warstwy społeczne. W tej chwili utrzymuje się z oprowadzania wycieczek po parku narodowym w górach Japonii. O ile ciekawiej teraz – znając jego historię – słucha mi się sztandarowego utworu Akaten, w którym progresywnie ćwierkają ptaszki.
Mój wielki idol, wirtuoz gitary, genialny improwizator – Kazuhisa Uchihashi – jest o krok od decyzji wyemigrowania z Japonii. Przyczyny są zupełnie inne niż w przypadku Atsushiego, jednak zbyt osobiste, bym je tu zdradzał. Kazu mówi: „ja nie gram muzyki japońskiej, ona jest moja”, tak jakby nie identyfikował się z krajem, jakby nie rozumiał, że z naszego punktu widzenia jest częścią historii muzyki japońskiej.
W tym odległym kraju większość zespołów, o których piszemy, jest zupełnie nieznana. Na koncerty przychodzi kilkanaście, maksimum kilkadziesiąt osób, zazwyczaj są to ciągle ci sami ludzie. Dlatego tak chętnie grupy te jeżdżą do Europy i USA. Moim obowiązkiem jest to bezwzględnie wykorzystać.
Rytuał
Już niemal rytuałem jest, że muzyków zabieram do restauracji japońskiej. To nie przejaw kurtuazji, lecz czyste wyrachowanie. Po takim obiedzie żaden z muzyków nie jest w stanie oprzeć się moim prośbom o autografy (których kolekcjonowanie jest moją słabością). Co innego jednak kilka płyt, które można podpisać po koncercie, a co innego cała walizka, jaką przytargałem na obiad z Otomo Yoshihide! Miał biedak do podpisania ponad 100 płyt, włączając w to amatorskie nagrania koncertowe, które z trudem sobie przypominał. Paraliżował mnie strach przed bogiem japońskiej awangardy i tylko dzięki obecności moich wiernych przyjaciół – Michała Hajduka i Marka Owczarskiego – rozmowa jakoś się toczyła. Po wyjęciu płyt zobaczyłem w jego oczach niepokój, konsternację, wreszcie nieukrywaną radość, że jest taki świr (i to gdzie – w Polsce!), który ma prawie wszystko i jeszcze chce, żeby mu to wszystko podpisać. Każda okładka została drobiazgowo skomentowana i obdarzona unikalnym podpisem, który często składał się z małego rysunku lub kilku słów w stylu: „WOW”, „Oh, my God!”, Who did recorded that???”, itp. Na płycie Soup mam wyrysowany chlebek z polskim żurkiem, a przy okazji dowiedziałem się, że okładka do Anode to autentyczne EKG Otomo, tyle że do góry nogami.
Sponsorzy
Ostatnia trasa Kazuhisa Uchihashi, najbardziej niezwykła (genialny drugi set z Jacekiem Kochanem w Warszawie, dwugodzinna improwizacja do filmu w Gdyni i wreszcie solowy set w Poznaniu) nigdy by się nie odbyła, gdyby nie Jacek Hohlfeld i jego cudowna rodzina. Jacek, Kasia i Natalia, nie dość, że pomogli finansowo, to jeszcze otoczyli nas taką opieką, że Kae – żona Kazu – chciała natychmiast przeprowadzać się do Polski!
Jeśli zespół ma przylecieć z Japonii na koncerty w Polsce, to tej trasy nie da się zrobić bez sponsorów. Jest to fakt niepodlegający dyskusji. Takie są realia, jeśli chcemy, by bilet na koncert nie kosztował 100 zł, tylko maksymalnie 30-40. Agencje artystyczne przyzwyczaiły nas, że koncert jazzowy jest dla bogatych snobów i trzeba za niego słono zapłacić. One same, dobrze zorganizowane, mają monopol na sponsorów, którzy często płacą za wyświechtanych gwiazdorów, wtórne koncerty, mdłe wrażenia. Bo ważne jest nazwisko i kasa. Jednak najwyższy czas na konkurencję tworzoną przez amatorów-pasjonatów, którzy dopłacą z własnej kieszeni po to, by wartościowy koncert się odbył. I już jest dobrze, Palsecam sprowadził Dicksona Dee z Hong Kongu, Marek Winiarski – Kazutoki Umezu Kiki Band, a ja – Acid Mothers Temple & The Melting Paraiso UFO w listopadzie.
Moim osobistym marzeniem jest stworzenie polsko-japońskiego festiwalu, na którym polscy, niedoceniani u nas, wybitni muzycy będą grali z japońskimi gwiazdami, a podczas edycji japońskiej gwiazdy muzyki polskiej wystąpią z nikomu tam nieznanymi artystami lokalnymi. Oczywiście skład w Polsce i Japonii będzie ten sam. Poszukuję sponsora…
Publiczność
Moi kochani, dziękuję Wam, że jesteście, że przychodzicie na koncerty, że podzielacie moją pasję. Wielokrotnie spotkałem się z opinią artystów japońskich, że takiej publiczności – wymagającej, ale szczerej i żywiołowej – nie ma nigdzie na świecie. Jestem dumny do tego stopnia, że po każdej trasie, choć umordowany, niewyspany i często skacowany (z Makoto Kawabatą tradycyjnie trzeba było pić każdej nocy do rana, co burzy mit o słabych głowach Japończyków), mam ochotę natychmiast organizować następny koncert, nie tylko dla samej muzyki, ale i dla publiczności, która dopisała i była wspaniała.
Niezwykli
Muszę Wam powiedzieć, że muzycy japońscy, których miałem okazję poznać to ludzie niezwykli. Z taką dozą dobroci, wyrozumiałości nigdy się nie spotkałem. Obcowanie z nimi (pomijam już fakt, że wielbię ich muzykę), to ogromna przyjemność. Mój urlop spędzam jeżdżąc w trasy koncertowe, próbując zapewnić im maksymalny komfort, na tyle, na ile w Polsce jest to możliwe. W ludziach tych nie ma za grosz gwiazdorstwa, żyją muzyką nie oglądając się na sławę i pieniądze. To pewnie jest cecha, która wyróżnia ich spośród innych artystów na świecie. Jeden jedyny raz zorganizowałem trasę koncertową Niemca i Szwajcara, po której pozostał mi wielki niesmak. Muzycznie było znakomicie, jednak to, co działo się pomiędzy występami – niczym nieuzasadnione nieustanne narzekania, pretensje, kłótnie i wybuchy gniewu – było czymś tak absurdalnym, że byłem wówczas bliski całkowitego zaprzestania działalności koncertowej.
Muszę Wam powiedzieć, że muzycy japońscy, których miałem okazję poznać to ludzie niezwykli. Z taką dozą dobroci, wyrozumiałości nigdy się nie spotkałem. Obcowanie z nimi (pomijam już fakt, że wielbię ich muzykę), to ogromna przyjemność. Mój urlop spędzam jeżdżąc w trasy koncertowe, próbując zapewnić im maksymalny komfort, na tyle, na ile w Polsce jest to możliwe. W ludziach tych nie ma za grosz gwiazdorstwa, żyją muzyką nie oglądając się na sławę i pieniądze. To pewnie jest cecha, która wyróżnia ich spośród innych artystów na świecie. Jeden jedyny raz zorganizowałem trasę koncertową Niemca i Szwajcara, po której pozostał mi wielki niesmak. Muzycznie było znakomicie, jednak to, co działo się pomiędzy występami – niczym nieuzasadnione nieustanne narzekania, pretensje, kłótnie i wybuchy gniewu – było czymś tak absurdalnym, że byłem wówczas bliski całkowitego zaprzestania działalności koncertowej.
Czytajcie, słuchajcie płyt, przychodźcie na koncerty. Każdy, kto był, powie Wam, że warto. Yoshiyuki Suzuki na stronie www.japanimprov.com otworzył właśnie sklep internetowy. Dostęp do płyt japońskich staje się znacznie prostszy. W razie czego zawsze służę pomocą.