W zasięgu głosu: pieśni, obrzęd, wspólnota
Narodziny głosu ciągną się latami
Kobiety, które mają kilkoro dzieci, mówią, że kolejne porody są trochę lżejsze, inne od poprzednich. Za każdym razem odkrywają i zauważają coś nowego, mimo rozdzierającego ciało bólu. To wspólne dla wszystkich matek doświadczenie jest jednak indywidualne i unikalne, niepowtarzalne. Mówi się też, że to podwójne narodziny: dziecka i matki.
Podobnie jest ze śpiewem, który buduje wewnętrzny świat człowieka, a na zewnątrz – relacje z innymi, przynależność, tożsamość. Komunikacja z innymi rozpoczyna się od dźwięku, użycia głosu, mowy, śpiewu i osiąga apogeum w obrzędzie. To wszystko scala zbiór jednostek we wspólnotę.
Głos człowieka od najmłodszych lat co chwilę się zmienia. Brzmi ostro, jak szkolny dzwonek, potem perliście, z biegiem czasu pojawia się w nim coraz więcej głębszych, ciemniejszych, lśniących barw. Albo odwrotnie: rodzi się ciemny i chropowaty, a w ciągu życia jaśnieje lub przeciwnie – staje się jeszcze głębszy. Rozszerza się, wychodzi na świat, rozkwita. Albo cichnie i powoli zanika. Nie wiadomo, w którym momencie świeżo narodzony głos zaczyna intensywnie rosnąć, dojrzewać, a potem słabnąć, umierać. Nie dzieje się to równolegle ani z biologicznym rozwojem, ani starzeniem się i śmiercią jego właściciela.
Otwarty, naturalny, biały, ludowy – różnie określany jest ten rodzaj głosu, który dzięki charakterystycznemu „szerokiemu” brzmieniu, mocy i równocześnie swobody, z jaką wydobywa się z ust, odbieramy jako bardzo donośny, rozwibrowany, długo „stojący” w powietrzu. Porównywany bywa również do strzały przecinającej przestrzeń. Subiektywność opisów i rozbieżność używanej w tym celu terminologii wprowadzają trochę zamieszania. Niektóre z nich są bardzo poetyckie, inne łączą emisję głosu w śpiewie ludowym z krzykiem, co nie do końca jest trafnym skojarzeniem. Być może wynika to z tego, że dla osoby wychowanej w mieście, uciszanej w domu, przedszkolu, szkole, pracy czy w przestrzeni publicznej, ta głośna, spontaniczna i bardzo dynamiczna mowa starszych ludzi ze wsi może być w pierwszej chwili trudna do zniesienia.
Prymarną funkcją śpiewu w dawnych wiejskich wspólnotach była komunikacja. Werbalna, emocjonalna i nadprzyrodzona. Sporo spraw codziennych załatwiano za jego pomocą. Przekazywano informacje istotne dla dobrych sąsiedzkich relacji – na przykład podczas wymiany przyśpiewek w trakcie zabawy, wyznawano sobie uczucia, wyśpiewywano emocje, o których nie umiano rozmawiać, nawet jeśli współodczuwało się z drugą osobą doświadczaną przez nią stratę, zdradę, tęsknotę. Śpiew był również postrzegany jako akt estetyczny, czynność dająca możliwość popisania się talentem i pomysłowością.
Jestem śpiewaczką i badaczką. Pieśni tradycyjne to mój język, świadomy wybór artystyczny, przestrzeń satysfakcjonujących poszukiwań twórczych. Interesuje mnie, jak śpiewające wiejskie kobiety opisują swój sposób śpiewania, cechy charakterystyczne dla tradycji muzycznej, z której pochodzą.
Zofia Kucharczyk z Gałek Rusinowskich mówi o przyśpiewkach tak: „Śpiew jak kawałki ciasta albo chleba wykładane na talerz. Zgrabne, dobrze wyrośnięte, równo pocięte, nieposzarpane. Na tym talerzu układasz je zwinnie, zgrabnie, szybko, jeden kawałek nie przewraca drugiego, aż szkoda jeść, tak to pięknie wygląda”. Jej obrazowe przedstawienie doskonale oddaje artykulację w charakterystycznym dla tamtej okolicy gatunku pieśni – przyśpiewkach.
„Pieśń rodzi się z cierpienia, nieszczęścia” – mówią stare kobiety, od których uczę się śpiewać. „Aż się już czasem nie chce o tym słuchać” – wzdychają moje uczennice.
Dużo kosztuje mówienie własnym głosem, śpiewanie całym ciałem, gotowym na urodzenie głosu. Metaforycznie i dosłownie. Samostanowienie, czyli dokonywanie prób zarządzania swoim losem mimo świadomości wszystkich jego ograniczeń i niemożności, ma wysoką cenę.
Może dlatego wiejskie kobiety nie mówią o śpiewie jak o sztuce czy umiejętności nadzwyczajnej i nie zachwycają się swoją wokalną wirtuozerią (jeśli już, to czynią to z przymrużeniem oka – żartem). A przecież wiele z nich ma tej wirtuozerii i kunsztu świadomość.
Kolędnicy i przewodniczki
Jest środek zimy. Kolędnicy chodzą po domach w okazałych, barwnych i niecodziennych przebraniach. Wielkie drewniane kapelusze i ogromne krowie dzwony na szyjach. Słomiane „kostiumy”, w których chowa się cały człowiek, na głowie dodatkowo słomiana czapa. Przebrani za zwierzęta, śmierć, anioły, przybyszy zza mórz, „obcych”, istoty egzotyczne i wymyślone. Grają i śpiewają. Ich głos trudno rozpoznać, zniekształca go maska. Wszystko po to, żeby nie można było ich rozpoznać – tak nakazuje zwyczaj. Nie wolno ich zresztą rozpoznawać – nie trzeba, przychodzą z „tamtego” świata. Męska energia – kreująca, zapładniająca – od niej zaczyna się rok kalendarzowy. W kulturach opartych na rolnictwie i uprawie ziemi o urodzaju myśli się w styczniu, a nie wiosną czy latem. Płodność ziemi, zwierząt i ludzi mają zapewnić rytualne czynności, takie jak przyjście z życzeniami, wyścigi konne przez całą wieś, kobiece tańce „na len i konopie”. Zapustny „świat na opak” ma odwrócić normalny porządek, żeby potem rzeczywistość mogła wrócić na właściwe tory. Nikt, nawet istoty tak pracowite i konsekwentne jak ludzie, nie jest w stanie trwać w niezmiennym ładzie i monotonii przez cały rok.
Nadchodzi post, czas ciszy i modlitewnego skupienia. Tym samym głosem, którym prześcigiwano się w wykonywaniu tanecznych przyśpiewek i zapustnych żartów (na przykład prześmiewczych pożegnań przysmaków i powitania postnego śledzia, śpiewanych na melodię Godzinek), intonuje się pieśni wielkopostne. Wielkanoc, przypadająca na czas od zawsze uważany za ten właściwy początek roku, rozpoczyna okres pieśni adresowanych do sił natury. Te śpiewane są „nieludzkim” głosem: wysoko; mocnym, jaskrawym tembrem, trochę swoim, a trochę obcym, dziwnym. Trzeba nim dotrzeć do tych obszarów rzeczywistości, o których mało wiemy, a od których zależą nasze życie, zdrowie, dobrostan/powodzenie. Apogeum roku to pieśni żniwne. Są jak lamenty opłakujące ziemię, której właśnie zabrano owoce jej płodności.
Śpiew jest życiodajny. Może uratować, podtrzymać, nakarmić duszę, zapewnić światu trwanie. Może stanowić ostatnie pożegnanie, które koi duszę zmarłego i daje pociechę jego bliskim.
Wesele, przemiana, groza
Przed oczami mam scenę z dawnego huculskiego wesela: dwie staruszki, które obmywają, wycierają i ubierają stojącego między nimi młodego mężczyznę.
W tym samym czasie dziewczynę do ślubu ubierają druhny, a chłopaka – właśnie te stare kobiety, które dla otoczenia przestały już być kobietami. Nikomu nie przyszłoby nawet do głowy, że ta sytuacja ma seksualny podtekst lub wprawia chłopaka, albo którąś z nich, w zakłopotanie. One bowiem odchowały już dzieci, a teraz mają wnuki, od dawna więc nie pełnią funkcji reprodukcyjnych. Nie staną się zatem obiektem ataku złośliwych, nadprzyrodzonych istot albo rozgniewanych duchów przodków, którzy pojawiają się przy wszystkich ważnych dla swojej rodziny obrzędach.
W tradycji kluczowe jest pojęcie rodu, który obejmuje wszystkie pokolenia: zmarłych, żywych i tych, którzy dopiero mają się urodzić. Równowaga pomiędzy tymi sferami jest krucha. Utrzymujemy ją za pomocą obrzędów i rytualnych darów składanych na symbolicznym ołtarzu pamięci o przodkach. W bardzo starych tradycjach weselnych na Słowiańszczyźnie przestrzegano zakazu dotykania panny młodej. Od momentu rozpoczęcia wesela aż do zakończenia oczepin stanowiących kulminację obrzędu znajdowała się w zawieszeniu – pomiędzy światami. Jeszcze nie narodziła się jako mężatka, a już umarła jako panna. Pieśń rozpoczyna i kończy akcję obrzędową, otwiera symboliczne drzwi i pokonuje progi, odgania licho, zaprasza zmarłych przodków, by pobłogosławili tej, która umożliwi i przedłuży trwanie rodu.
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu tradycyjne wesela nie wymagały wyszukanych potraw, specjalnych przedmiotów czy biżuterii.
Współcześnie przychodzimy na wesele ustrojeni. Mamy wymyślne ubrania, fryzury i akcesoria. Jak biednie wyglądamy. Ale może to maski i przebrania – niezbędne, by poczuć, że jesteśmy w bezpiecznym i znanym nam miejscu?
Zasłona między światami jest bardzo cienka, czasem bezwiednie dotykamy jej ręką. Pieśń wędruje tam i z powrotem – bez ograniczeń. Z rozmów z kobietami nauczyłam się, że człowiek posiada los, który jest elementem większej układanki, sytuuje go w wykreślonym miejscu jego rodu, oraz dolę – doczesną realizację losu rozpoczynającą się narodzinami, a kończącą śmiercią.
Pieśni obrzędowe są o losie, a liryczne – o doli. Oba gatunki nie odnoszą się do konkretnej panny młodej, ale do człowieka w ogóle – do każdego i każdej z nas.
Inicjacje
Późną wiosną babcia zabierała mnie ze sobą na pole znajdujące się zaraz za stodołą, blisko domu. Ten obraz pochodzi z czasów mojego dzieciństwa. Babcia stoi, opierając się na motyce, a równolegle do niej, kilka gospodarstw dalej – jej koleżanka w podobnej pozie. Rozmawiają, wołając do siebie donośnym głosem, który błyskawicznie pokonuje dzielącą je odległość.
– Czemu do siebie nie podejdziecie i nie porozmawiacie normalnie? – pytam.
– Żeby nas nogi rozbolały od tego chodzenia? – odpowiada babcia, śmiejąc się.
– Przecież słyszy was pół wsi!
– Ale my nie opowiadamy sobie tajemnic, normalnie rozmawiamy.
Od wielu lat wyrażenie „normalnie” powraca do mnie w różnych sytuacjach. Na północy Portugalii, zachodzie Ukrainy, w środkowej Polsce. To, co „normalne” w natężeniu i tembrze głosu, zarówno w mówieniu, jak w śpiewaniu, to sprawa nie tylko indywidualna, ale i pokoleniowa. Śpiewaczki z najstarszego pokolenia pytają, jak mają zaśpiewać do nagrania: „normalnie czy cicho?”, a młodsze – „normalnie czy głośno?”.
Starszym oczy błyszczą ze wzruszenia, kiedy przez cały wieczór wspominają wesele i odtwarzają z pamięci kolejne fragmenty i zwrotki pieśni. „Zdrowia mi przybyło od tego śpiewania” – mówią na pożegnanie. Młodsze zastanawiają się, jak wygrać festiwal w Kazimierzu.
Przekaz międzypokoleniowy nie jest czymś oczywistym i wcale nie odbywa się automatycznie. Potrzebne jest przekonanie młodszych, że starsi mają im do podarowania coś unikalnego, niezbędnego do życia, czego można nauczyć się tylko w bezpośrednim, osobistym kontakcie – co jako wiedza z tutorialu internetowego po prostu nie zadziała w praktyce.
Gdybym miała w jednym zdaniu opisać, czym jest i czym była kultura wspólnoty i ustnego przekazu, nazwałbym ją czymś, co wydarza się – jest dostrzegalne i rozpoznawalne – w zasięgu żywego głosu, nie dalej. Blisko, po sąsiedzku. Tak, żeby usłyszeć się bez mikrofonów, wzmacniaczy, pośredników. Wspólnota ma też drugie oblicze: konieczności, przymusu, braku alternatywy. „Z ludźmi trzeba umieć żyć” – powtarzało jak litanię starsze pokolenie. Jeśli na wsi z jakiegoś powodu zostałeś wykluczony ze społeczności, to bardzo szybko okazywało się, że nie da się tak żyć.
Myślę, że niechęć do tzw. miastowych, którzy przyjeżdżają na wieś i którym – w opinii miejscowych – przeszkadza woń gnoju oraz odgłosy maszyn rolniczych, jest tak naprawdę złością na ich osobność, niezależność, życie poza złożonością wiejskiego ekosystemu.
Obrzęd jest uniwersalny. Jest kluczem do wielu drzwi, co powoduje, że nawet nie znając głęboko kontekstu, języka i ludzi, czujemy wokół jego majestat, powagę i to, że bierzemy udział w procesie przemieniającym rzeczywistość. W tym sensie nawet turysta (co jest przedmiotem zażartej dyskusji o komercjalizacji rytuałów i zwyczajów niektórych ludów czy plemion na świecie), przy wykazaniu choćby odrobiny intencji, uwagi i empatii, może poczuć, że jest świadkiem-uczestnikiem czegoś bardzo istotnego. Zawiera się to w samej jego istocie. Jeśli wszystko „działa”, to nawet osoby, które stoją w kącie i rozmawiają, są w ten kosmiczny młyn wciągnięte – czy tego chcą, czy nie. Dźwięk, który rozlega się wokół, nie pozwala się izolować.
Śpiewam, więc jestem
Dawno temu spotkałam nieżyjącego już Romana Jenenkę – utalentowanego śpiewaka, który związał swój rozwój wokalny z muzyką tradycyjną. Był przez wiele lat członkiem zespołu Drewo z Kijowa, doskonale znał – teoretycznie i praktycznie – wiele ciekawych, lokalnych stylów śpiewu solowego i wielogłosowego w różnych regionach Ukrainy.
Nie dało się zaklasyfikować go w całości do jednego tylko nurtu kultury muzycznej. Miał wyrazisty, indywidualny styl, był niezwykłą osobowością. Kiedy zaczynał śpiewać, dźwięk wydobywał się z jego ust leciutko jak dymek – lżejszy od powietrza, jasny, lecący do nieba. „Naucz mnie kilku pieśni” – poprosiłam pewnego wieczoru, skuszona możliwością zaśpiewania na dwa głosy. „Naucz się, to będziemy śpiewać” – odpowiedział krótko. Był śpiewakiem totalnym. Uważał, że śpiewu można kogoś nauczyć w organicznym zakresie, od pewnego momentu trzeba już samemu odkrywać jego tajemnice. Był wspaniałym nauczycielem, zainspirował do samodzielnego rozwoju wokalnego wiele osób w Polsce i Ukrainie. Pracował nad doktoratem, w którym analizował zjawisko autentyzmu w śpiewie ludowym. Fascynował się stylem poleskiego śpiewaka Iwana Bondarka ze wsi Perebrody, chociaż miał zupełnie inną niż tamten ekspresję i osobowość. Bondarko śpiewał ekstatycznie, czasem przymykał oczy, lekko wyginając ciało do tyłu. Jeśli śpiewał w chacie, z kobietami, opierał się przedramieniem na stole i nachylał w ich kierunku ucho. „Dobrze zaśpiewaliśmy” – komentował po zakończeniu. Wzruszał się, kiedy tekst przypomniał mu jakiś dramatyczny moment z jego życia. Wtedy jego potężny głos załamywał się, chrypiał, milkł na chwilę.
Tamto pokolenie nauczyło mnie, że można skłamać słowami, ale nie śpiewem. Nie da się bowiem ukryć emocji, nawet w trakcie pieśni tak pięknej, że nic nie jest w stanie jej zatrzymać. Kiedyś jedna z takich wspaniałych śpiewaczek przerwała pieśń w środku, w pół słowa, i rozpłakała się. „To jest o mnie, ja też byłam sierotą” – powiedziała.
W głosie ludzkim słychać strach i niepewność, wprawę i doświadczenie.
Mówi się, że „wielkie”, podziwiane przeze mnie wiejskie śpiewaczki – Anna Malec, Franciszka Ciesiółkowa, Dominika Czekun, Marysia Siwiec – za każdym razem śpiewają trochę inaczej swoje ulubione pieśni. Można oczywiście zanalizować, co jest wyjątkowego i unikalnego w poszczególnych wykonaniach. Często będzie to pewien odcień emocjonalny, cięższy lub lżejszy oddech, różnice intonacyjne. Innym razem tempo, obecność lub brak ozdobników, mniej lub bardziej melizmatyczny rysunek melodii. Jadwiga Sobieska była prekursorką tzw. transkrypcji biologicznej, to znaczy uwzględnienia w zapisie nutowym wszystkich możliwych do wychwycenia i opisania osobistych aspektów wykonywania pieśni, nie tylko cech i składników czysto muzycznych.
W październiku 2000 roku byłam na koncercie grupy śpiewaczej ze wsi Riczyca na Polesiu, który odbywał się w ramach Międzynarodowego Festiwalu Najstarsze Pieśni Europy w Lublinie. Po wybuchu elektrowni atomowej w Czarnobylu w 1986 roku cała wieś, podobnie jak wiele innych, została przesiedlona w okolice Kijowa. Widziałam potem film z ekspedycji etnograficznej w tamte rejony, zrobiony kilka lat później. Grupa kobiet idzie przez wieś, trzymają się mocno pod ramiona, niektóre z nich mają w rękach gałązki klonu. Brzmienie śpiewanej przez nich pieśni sprawia, że wyglądają jak taran, który przebije się przez każdą przeszkodę. Odbywa się właśnie obrzęd wyprowadzania rusałek, sprawowany na zakończenie Rusalnego Tygodnia, który jest związany prawosławnym świętem Trójcy, czyli naszych Zielonych Świątków. Rusałki to duchy, istoty z zaświatów, to dusze nieochrzczonych dzieci, samobójców lub tragicznie zmarłych młodych ludzi. Błąkają się po świecie, domagając się od żywych pamięci i uwagi. A kiedy ich nie dostają -– przynoszą nieszczęścia. Chorują zwierzęta, marnieją rośliny i ludzie. Żeby tak się nie stało, trzeba rusałki raz do roku ukoić – wyprowadzić je za wieś. Kobiety szły więc i śpiewały, głośno, mocno – świdrująco, mijając stojące po obu stronach drogi grupki ludzi, którym ich głos i ten niezwykły pochód coś przypominał, ale już nie pamiętali co. To nie był obrzęd z ich wsi, tylko „przywieziony”.
Wracam do śpiewaczek z Riczycy. Kilka kobiet w bardzo podeszłym wieku, w białych strojach, poszytych jeszcze w „poprzednim życiu”, zapakowanych w pośpiechu podczas ewakuacji z zony czarnobylskiej. Nigdy wcześniej nie słyszałam tak prawdziwego wykonania, zespolenia dźwięku z osobą, tekstu z melodią, czegoś, co Roland Barthes nazywał „ziarnem głosu”. Dotknęło mnie to bardzo głęboko. Wyszłam stamtąd z burzą myśli i emocji oraz wielkim pragnieniem, że chcę śpiewać tak samo. Nawet jeśli będzie to oznaczało akceptację swojego losu, na ślepo, bez gwarancji, że będzie lekko, pomyślnie i szczęśliwie. Dopiero dzisiaj rozumiem, że to właśnie najbardziej poruszyło mnie w ich śpiewie. Na drugi dzień poszłyśmy z koleżankami przygotować im śniadanie. Przedłużyło się ono do popołudnia, musiałyśmy więc biec na pociąg. W międzyczasie śpiewaczki opowiadały nam o swoim życiu, dzieciństwie, wojnie, wybuchu elektrowni, przesiedleniu. Ich opowieści dopełniły śpiewane poprzedniego wieczoru pieśni.
Czy muzyka może istnieć obok życia – nie stykając się z nim, nie brudząc się jego szarością, nijakością, okrucieństwem? Nie wiadomo, chyba nie.
Śpiewanie bywa też samotne, niezrozumiałe, puste.
Olga Chojak, z którą wspólnie uczyłyśmy się śpiewu tradycyjnego, podzieliła się ze mną refleksjami na temat ważnej dla jej rozwoju śpiewaczki z Dolnego Śląska – zmarłej niedawno Bronisławy Chmielowskiej: „Kiedy wyjechałam na Pogórze Izerskie i nagle wokół nie było koleżanek, nie było z kim śpiewać, dotarło do mnie, z czym mierzyła się Bronia po przyjeździe tutaj z Kresów, zaraz po wojnie”.
Ćwiczenia: przechowaj tradycję wtedy, kiedy nikt wokół jej nie rozumie i nie chce. Śpiewaj, gdy nikt cię o to nie prosi. Dopełnij obrzędu – samotnie, jeśli nie masz z kim.
Chuligani, outsiderzy, czarodzieje
Wielu znanych mi wiejskich muzykantów, śpiewaków i śpiewaczek, żyje na uboczu swojej społeczności, często z wyboru, z powodu różnych rodzinnych i sąsiedzkich zaszłości oraz dlatego, że na wsi nie zawsze szanowano wiejskich artystów. W serce zapadły mi spotkania, podczas których dostałam bardzo ważny przekaz: wszystko, co mi jest potrzebne, mam ze sobą tu i teraz: głos, gesty i gotowość na spotkanie, nawet jeśli się czuje opór i niechęć drugiej strony. Czasem przydają się skrzypce, jeśli akurat są pod ręką.
Kilkanaście lat temu pojechałam z grupą przyjaciół do wspomnianej już wsi Perebrody. W tamtym czasie żyły jeszcze wszystkie uwielbiane przez nas śpiewaczki, z których ust łapałyśmy przy każdej możliwej okazji słowa i wersy pieśni, warianty melodii. Była to moja pierwsza wizyta w tej wsi, akurat wypadała wigilia Bożego Narodzenia. Po świątecznej kolacji poszłyśmy na wieś. W każdym kolejnym domu słyszałyśmy: „Nie ma jej, poszła do… (tu padały kolejne nazwiska)”. „Naszych” gospodarzy znalazłyśmy w drewnianym domu na skraju wsi. W dużej, jasnej izbie siedzieli przy stole, była wódka, skromna zakąska, akordeon. Starsi ludzie, wdowcy i wdowy, rozwodnicy albo samotni, bo dzieci i wnuki nie odwiedziły ich w te święta. Śpiewali, tańczyli, rozmawiali. Zrozumiałam, jak bardzo są wolni, pozazdrościłam im tej swobody – starości, kiedy nic nie trzeba, tak bardzo różnej od młodości, kiedy ma się jeszcze przed sobą tę żmudną (choć fascynującą przez swoją niepewność i nieprzewidywalność drogę. Chodziliśmy po kolędzie do szóstej rano. Nasze prowodyrki – chuliganki – waliły do okien i drzwi swoich rówieśników, wyciągały ich z łóżek, zaspanych, w szlafrokach i koszulach nocnych. Zastawiały się stoły, brzmiały kolędy, toczyły się rozmowy. Wszystko to działo się w tym wyjątkowym czasie, kiedy trzeba obudzić świat i wrzucić go na nowy tor. Gdy nie obowiązują konwenanse i zasady codzienności. Czułam, że fizycznie za tym nie nadążam, nie daję rady.
Doświadczyłam dotychczas kilku muzycznych inicjacji, tam miała miejsce jedna z nich. Znałam wtedy może ze trzy pieśni z tej wsi. Podczas ekstatycznego wspólnego śpiewu (jedna osoba wywodzi, czyli prowadzi najwyższy głos, a reszta śpiewa warianty niższe) Nadia, która mistrzowsko wywodziła, rozkaszlała się i popchnęła mnie łokciem pod żebro, mówiąc: „Wywodź”. Kiedy prześpiewaliśmy znane mi pieśni, przeszliśmy do tych nieznanych. Łapałam w biegu słowa, kolejne zwrotki, próbowałam zorientować się w melodii, robiłam, co mogłam. Nadia to zauważyła. „Skoro znasz trzy pieśni, to jak możesz nie umieć zaśpiewać pozostałych?” – spytała zdziwiona.
Dla mnie to była definicja stylu. Jeśli znasz styl i jego zasady – manierę śpiewu, podstawowy zasób tekstów – to możesz czuć się na tym terytorium swobodnie. Przy odrobinie wysiłku zaśpiewasz wszystko. Tłumaczyłam potem uczestniczkom moich warsztatów, że jeśli przy kolejnej pieśni obrzędowej z konkretnego regionu czy wsi wydaje im się, że śpiewają cały czas to samo, to znaczy, że już weszły w styl. To oczywiście ogromny skrót myślowy. W tekście naukowym rozczłonkowałabym go na części oraz szczegóły.
Pewnego dnia pojechałam na zakończenie winobrania w miasteczku Topola w Serbii. Oprócz jarmarku i koncertów zespołów ludowych organizowano tam co roku dyskusję panelową na temat tradycji muzycznych. Przyjaciółka zaprosiła mnie do wygłoszenia miniwykładu. Opowiedziałam o tym, jak piękni są ludzie, kiedy śpiewają. Czasem nie można oderwać wzroku, niezależnie od jej/jego wieku, płci, urody. Śpiewak/śpiewaczka na chwilę przestaje być sobą. Albo właśnie dopiero wtedy sobą się staje. Patrzymy na nich z zadziwieniem i miłością, jak zakochana osoba na obiekt swojego afektu. Po zakończeniu pieśni zostaje w powietrzu coś w rodzaju błogiego posmaku, którego nie potrafimy nazwać. Powiedziałam to wówczas mniej poetycko, ale coś w tym stylu. Jelena tłumaczyła na serbski. Kiedy skończyłam, po chwili ciszy odezwała się starsza pani. »Chciałabym coś zaśpiewać« – powiedziała. Śpiewała przepięknie wielozwrotkową balladę. Rozbudowane melizmaty płynęły jak rzeka, raz wartkim, a raz spokojnym nurtem. Nie mogłam się na nią napatrzeć. W pewnym momencie złapałyśmy się wzrokiem. W połowie wykonywanej właśnie frazy puściła do mnie oko.
Kobiece, męskie
Śpiew jest głęboko ludzki, nie ma określonej płci. Wprowadza i do męskiego, i kobiecego świata. Obrzędy inicjacyjne pozbawione śpiewu czy głosu nie mają odpowiedniej wymowy i mocy. Śpiewanie uważano za przestrzeń kobiet, muzykę instrumentalną – mężczyzn. Jedynie taniec był wspólny. Jest to umowny i niezbyt precyzyjny podział, pozwalający jednak naszkicować z grubsza obszary specjalizacji. Jest i było wielu niezwykłych śpiewaków, uczących się pieśni i wykonawstwa zarówno od ojców, jak i od matek.
Podobnie w przypadku kobiet – muzykantek. Otoczona pełnym szacunku legendą podhalańska skrzypaczka Bronisława „Dziadońka” Konieczna jeszcze za życia stała się legendą. Była jedyną w swoim pokoleniu tak szeroko znaną i cenioną kobietą – muzykantką. Na jednym z konkursów zajęła wraz z zespołem drugie miejsce. Wszyscy wiedzieli, że członkowie zespołu nie dorównują jej umiejętnościom, co przekłada się na brzmienie całej grupy. Zaproponowała więc, żeby zrobić „dogrywkę” i wybrać najlepszego solistę. Prymiści występowali anonimowo, za zasłoną, żeby nie było wiadomo, kto gra. Dziadońka zwyciężyła jednogłośnie. Wiesława Gromadzka, Barbara Michalec czy nieżyjąca już Albina Kuraś to muzykantki ogrywające zabawy i wesela – uwielbiane, szanowane, dorównujące mężczyznom, choć w trudnych weselnych sytuacjach, na przykład podczas awantur wywoływanych przez pijanych gości, były w gorszej niż oni sytuacji.
Patrzę na te kobiety nie jak na siłaczki przeciwstawiające się sile męskiego autorytetu i bezlitosnego patriarchatu (którego same zresztą doświadczały i niejednokrotnie wiele przez to wycierpiały), ale przez pryzmat ich twórczości, śpiewu, gry, przewodniczenia społeczności w najważniejszych momentach jej niewidzialnej przemiany. Odkrycie własnych mocy kreacyjnych wiąże się z odwagą i siłą, by tworzyć niezależnie od czasu, kontekstu rodzinnego, przypisanej biologicznie i kulturowo płci oraz roli społecznej.
Nieśmiertelna materia
Kiedy spoglądam na śpiew z technicznego punktu widzenia, dochodzę do wniosku, że ten rodzaj komunikacji międzyludzkiej jest cudem. Niesie, dodaje skrzydeł, daje poczucie mocy. Nic złego nie może mi się stać, kiedy śpiewam. Sprawy świata nie dotyczą mnie wtedy. Nic mnie nie obchodzi. Potem chwila przerwy, czas zawieszenia, bycie w „pomiędzy”.
Konkretna melodia, tekst czy dopasowany do niego podział na głosy to sprawy drugorzędne, choć najczęściej to właśnie od nich rozpoczynamy żmudną naukę pieśni. Głowimy się całymi godzinami, dlaczego sylaby nie mieszczą się we frazie, a akcenty padają nie tam, gdzie byśmy chcieli. Z kolei harmonia robi się zbyt oczywista, a jednogłos brzmi jak wiązka głosów.
Powietrze, powiew, tchnienie. Oddech: wdech, wydech. Niewidzialne albo widzialne tylko przez chwilę, jak obłoczek pary na szybie, dzięki któremu można na niej zapisać znak albo istotny komunikat, który jednak za chwilę zniknie. Coś tak delikatnego staje się naszą siłą i motorem napędowym na całe życie. Nie ma chyba doskonalszego medium.
Głos jest widzialny, można go precyzyjnie rozrysować i opisać. A śpiew? Ile w nim duszy, niematerialności, która wraz z człowiekiem odchodzi w inny wymiar? Głos jest nośnikiem niewidzialnych treści, symboli, metafor, obrazów, a sam wywodzi się z materii.
Zapomniałam dodać, że do zrozumienia i przeżycia opisanych powyżej doświadczeń i zjawisk potrzebny jest czas i dystans.
Odśpiewanie w całości fińskiej Kalewali, funkcjonującej w ustnym przekazie jeszcze na początku XX wieku, zajmowało podobno kilka miesięcy. Z przerwami, wieczorami, po kilka godzin. Kto ma na to czas? Dziś nasze kulturowe narracje – obrzędy, eposy, pieśni – są niekompletne, fragmentaryczne, pokawałkowane. Czemu wspólny śpiew sprawia nam tyle kłopotu, zarówno na wsi, jak i w mieście? Czemu śpiewamy mniej albo wcale? Od lat zastanawiam się nad tymi pytaniami.
Może za mało przebywamy razem i brakuje nam okazji do wspólnego śpiewania? Bo śpiew to czynność bardzo społeczna. „Wiedza ludu” – tak dawniej nazywano folklor, do którego źródeł sięgamy. Tymczasem jest to bardziej praktyka niż wiedza. Osadzona w gardle, utrwalona w mięśniach. Ciało pamięta.
W tym tekście pomieszało się dawne ze współczesnym, a wiejskie z miejskim. Spaja go bowiem tęsknota za czymś/kimś, co/kto podpowie, jak poradzić sobie z nielinearną i chaotyczną strukturą życia, pamięci, rodzinnego i społecznego dziedzictwa. Co z tym wszystkim zrobić i jak skleić to w całość?
„Tak jak świat: jest początek i koniec, ale my nie wiemy gdzie” – mówi Edeltrauda Krupop, śpiewaczka z Kamienia Śląskiego.