9. CoCArt Music Festival 2017

Ewelina Orczyk / 10 maj 2017

Poufałość między mistyką a futuryzmem

W ciepły marcowy wieczór zgromadzili się tłumnie, w idyllicznym nastroju, by pogawędzić przy napojach procentowych lub bez nich, a później usiąść  i oczekiwać niespodziewanego. Jedni zajmowali wygodne siedziska, a inni woleli dla zwielokrotnienia doznań, lub z braku innych możliwości, zająć miejsce na ziemi. Niektórzy wiercili się w poszukiwaniu wygodnego układu ciała, a część od razu postawiła na sprawdzone i komfortowe rozwiązanie, czyli błogo wyciągnęła się w pozycji leżącej, co sprytniejsi przywlekli nawet materace. Gwar ustawał gdy światła gasły, a jego miejsce zastępowało skupienie. Przed oczami zgromadzonych pojawiały się przeróżne, kolorowe, często abstrakcyjne obrazy. Główny bohater stawał przed lub wśród swojego audytorium. Sam w skupieniu poruszał się w rytmie tworzonych dźwięków. Zgromadzeni wpadali w trans zaraz za nim, jednostajnie bujając się lub leżąc w bezruchu, by nie przeszkodzić wibracjom ścian i podłogi w przenikaniu ich ciał. Migoczące światła, kolory i nieustający ruch sąsiadujących ludzi sprawiały, że cała przestrzeń podlegała ciągłej zmianie, stawała się odrealniona. Sporządzane przeze mnie notatki trawiły niepokojem część spoglądających mi przez ramię „tubylców”. Zdarzało się, że wyszkolony w sztuce tańca porywał zgromadzonych w ekstatycznych pląsach.  Nie wiem czy taka atmosfera towarzyszyła całemu audytorium, czy tylko publice dywanowej. Nie trzeba wybierać się na Syberię, do Mongolii czy w góry Ałtaju, by uszczknąć tego typu aury – wystarczyło odwiedzić Toruń między 30 marca a 1 kwietnia. Przyrównanie do szamanistycznej sesji może uchodzić za naciągane, ale cóż, wydaje się najbardziej adekwatne do opisania atmosfery panującej na CoCArt Music Festival w toruńskim Centrum Sztuki Współczesnej. Nawet jeżeli ktoś nie jest podatny na tego typu wyobrażenia, to choć na chwilę urok tego festiwalu musiał się udzielić.

Toruń w czwartkowy wieczór wydał mi się dość opustoszały, więc błądząc w poszukiwaniu miejsca docelowego, z winy słabej orientacji w terenie, a nie złej lokalizacji CSW, martwiłam się zupełnie bezzasadnie o festiwalową frekwencje. Atrakcje zaplanowane na pierwszy dzień festiwalu – pokaz filmów Pedra Ferreiry i koncert zespołu TROPY, zapewne miały być rodzajem preludium dla dwóch następnych dni. Jednak sądząc po komentarzach opuszczających Kino Centrum i organizatorów, koncert zaskoczył widzów-słuchaczy. Na początek zaprezentowano 50-minutowy materiał składający się z sześciu obrazów portugalskiego twórcy, który zajmuje się filmem, wideo, dźwiękiem, fotografią i mediami cyfrowymi. Na pokazie widzowie otrzymali porządną próbkę kina awangardowego i eksperymentalnego. W kolażu Bond, Found Bond[1] autor dokonuje analizy filmów o Jamesie Bondzie, tnie je oraz ręcznie przetwarza, tworząc mieszankę z wybuchami i wycinkami dialogów. We Fragments #5 z serii Fragments: Space/Time, Identity and Memory Ferreira wykorzystuje prywatne nagrania z miejsc zamieszkania i podróży z udziałem techniki found footage, by kwestionować sposób, w jaki doświadczamy własnego istnienia i zastanowić się nad działaniem naszej pamięci. W niepokojąco fascynującym Dance Dance Fire Dance przedstawia piękno destrukcji przez ukazanie płonącego śniegu, przy użyciu negatywu. Omówiłam pokrótce jedynie parę nagrań, jednak cała projekcja była bardzo ciekawa przez wykorzystany wachlarz technik. Kolejną atrakcją tego wieczoru był koncert grającego na żywo do filmów Ferreiry duetu TROPY: Artur Maćkowiak – gitara, elektronika, syntezator, Bartek Kapsa – perkusja, elektronika, bas. Wydarzenie było wyjątkowe zarówno dla twórcy filmu, jak i muzyków, ponieważ mimo współpracy nie spotkali się wcześniej osobiście. Zdziwiła mnie duża przystępność muzycznej treści obok jej eksperymentalnego charakteru. W trakcie tego koncertu odczułam szczególnie organiczny związek sfery audialnej i wizualnej. Dwóch muzyków dzięki doskonałym umiejętnościom technicznym i wyobraźni zdołało zagospodarować całą przestrzeń sali. Mozaika psychodelii, postpunku, transu, noise’u, ambientu i orientalnych wpływów została ułożona w przemyślanym, wyważonym porządku. Uwagę przykuwała dynamiczna gra Kapsy, który odnajdywał się równie dobrze w ciężkim bicie, co w popisowych solówkach i kulminacjach. Maćkowiak raczej dobarwiał i wypełniał przestrzeń stworzoną przez natychmiastowo reagującą na zmiany obrazu perkusję, która tym samym napędzała akcję. Zaangażowani muzycy z łatwością przykuli moją uwagę i zajęli miejsce w samej czołówce moich ulubionych występów tego festiwalu.

1. Ferreira

duet TROPY, fot. Dawid Paweł Lewandowski

Drugi dzień CoCArtu rozpoczął się od zapętlonego na 4 godziny pokazu twórczości wideo polskich artystów. Między innymi można było zobaczyć traktujące o kobiecości VenusMedium Joanny John[2], Zenial – PythonSalto Mortale Danuty Kiewłen[3], obrazy o ściśle uzależnionej od położenia przedmiotów lub ludzi warstwie muzycznej, czyli Horizon Ewy i Jacka Doroszenko[4] oraz twórczość Kamila Gubały[5]. Po dłuższej przerwie w czerwieni ciemni fotograficznej, rozpoczął się pierwszy koncert drugiego i najintensywniejszego dnia festiwalu. Na scenie rozgościł się syntezatorowym brzmieniem warszawski zespół Xenony w składzie: Piotr „Buki” Bukowski (m.in. Hokei, Stwory, Duży Jack), Paweł „Bebech“ Górski (Duży Jack), Karol Koszniec (m.in. Nowa Romantyka, Stwory, Komora A). Grupa Xenony została założona w 2013 roku z inicjatywy Piotra Bukowskiego, a debiutowała płytą XE (Lado ABC A/13, MA 14) w 2014 roku. Po trzech latach ma się pojawić kolejny materiał Space a Polished. Na CoCArtcie miała odbyć się premiera, jednak płyta wyjdzie z tłoczni dopiero na jesieni. Muzyce towarzyszyły wizualizacje VHS wykonane w języku programowania Scala przez Agnieszkę Pasierską. Jedynie w przypadku tego koncertu mieliśmy do czynienia z klasycznym podziałem na utwory.  Zespół czerpie inspiracje z lat ‘80 i początku ‘90. Pojawiły się kraftwerkowe, syntetyczne brzmienia o prostej melodii i rytmice, z dronami w tle oraz robotycznymi odgłosami, którym towarzyszyły sentymentalne wizualizacje gier Atari przenikające się z profilem pięknej Rachael z Łowcy Androidów. Najbardziej od reszty odróżniał się ostatni wokalno-elektroniczny utwór z pogranicza postpunku, shoegazu i dream popu z dopasowanymi wizualizacjami róży zmieniającej się w kruka. Dominowała jednostajna, nieskomplikowana rytmika, która wraz z przewidywalnym scenariuszem rozwoju myśli muzycznej i ograniczonym zestawem barw stała się nużąca. Wizualizacje funkcjonowały raczej jako element podkreślający muzyczne inspiracje niż żywo korespondujący z muzyką. Bywało naiwnie i nieco kiczowato, ale może taki był zamysł artystów, który mógł nawet unieść kącik ust w krzywym uśmieszku. Jednak kosmos Xenonów mnie nie porwał, nie przeniósł do innego wymiaru, ale też nie miałam ochoty opuścić sali. Była to prosta, miła rozgrzewka w wykonaniu dobrze zgranego tria.

2. Joanna John

zespół XENONY, fot. Dawid Paweł Lewandowski

Kolejnym wykonawcą tego polsko-niemieckiego dnia festiwalu był Robert Piotrowicz – artysta dźwiękowy, kompozytor, improwizator, współzałożyciel Musica Genera Festival i wytwórni Musica Genera. Zaprezentował ok. 30-minutową improwizację, której jako jedynej tego dnia nie towarzyszyły wizualizacje. Artysta siedział ot tak, na środku sali z syntezatorem i laptopem. Muzyczną podróż rozpoczął od kontrastowania pojedynczych pasm z klasterami o organowym zabarwieniu. Po chwili pojawiły się odgłosy na kształt dzwonów. Przez manipulacje tonami i rozmycie wcześniejszego zarysu rytmicznego powstały rozwibrowane, pulsujące, nakładające i wzajemnie przenikające się barwne plamy. Do tego momentu napięcia następowały sinusoidalnie. Dźwięki przez modyfikacje stawały się trudne do wyselekcjonowania i ustalenia tożsamości brzmieniowej, aż wreszcie muzyczne plany zlały się w dudniące dysonanse. Wcześniejszy leniwie wyłaniający się obraz z wpływami sakralnymi wyewoluował w noise’owy hałas, który później ustąpił nadal sztucznemu, ale mniej ekspansywnemu brzmieniu. Zamiast dźwięcznych dzwonów wybijały się migoczące wysokie tony jak skomputeryzowane dzwonki wietrzne, te również po chwili wtopiły się w muzyczną masę. Wkrótce Piotrowicz wycofał się z holistycznej intensywności na rzecz dynamicznych manewrów w niuansach płaszczyzn. Niestety ściana dźwięku nie współgrała z akustyką sali i wychwycenie tych drobniejszych manipulacji było trudne. Chociaż wcześniej nie myślałam o tym występie szczególnie ciepło i nadal nie należy do moich ulubionych – może na skutek zmęczenia hałasem – to po ilości notatek widzę, że w jakiś sposób mnie poruszył i pobudził wyobraźnię. Artysta znany jest z płynnego rzeźbienia w muzycznym potencjale i to wystąpienie mimo technicznych niedogodności było potwierdzeniem utartej opinii.

3.

Robert Piotrowicz, fot. Dawid Paweł Lewandowski

Przedostatni dziś koncert Roberta Lippoka[6] stał się pomostem między wcześniejszym noisem a ostatnim pokazem klasycznego, surowego elektro. Wstęp o ciężkich basach rozmasował ciała części znajdujących się na podłodze słuchaczy. Lippok eksponował głównie pasma niskie i wysokie, pośrednie były bardziej stłumione. Opierał się na chropowatym, momentami zgrzytliwym brzmieniu. Artysta przez znaczną część występu polegał na powtarzalnych rytmach i motywach melodycznych. Zdarzały się momenty zaskakujące jak nawiązania do orientalnych, rytualnych rytmów. Wizualizacja rozpoczęła się od cieszącego oko obrazu lasu lipowego z niebieskim kołem. Wraz ze spłaszczeniem brzmienia i uregulowaniem rytmiki widok przeistoczył się w koło zmieniające kolory i utrzymujące relacje z muzyką. W ostatnim etapie muzyk wykorzystał przetworzone uderzenia drewnianych klocków z echem. Koncert dobrze reprezentował gatunek, jednak nie przykuł mojej uwagi, ani nie wniósł niczego nowego. Moją uwagę zwrócił z początku samotnie tańczący pod sceną słuchacz, który porwał paru innych odbiorców. Płynność jego ruchów i ich kontrola zafascynowały mnie w wyższym stopniu niż koncert.

4.

Robert Lippok, fot. Dawid Paweł Lewandowski

Ostatnie wydarzenie odznaczało się laboratoryjną precyzją i sterylnością brzmienia. Minimalistyczna warstwa muzyczna projektu Super.Trigger składała się głównie z klików oraz trzasków. Muzyce towarzyszyły czarno-białe, geometryczne, hipnotyczne wizualizacje charakterystyczne dla wytwórni Raster-Noton, nieustępujące poziomem warstwie audialnej. Frank Bretschneider wykorzystał krótkie sygnały dźwiękowe oraz zakłócenia charakterystyczne dla glitchu. Redukcja środków wyrazu rzadko mnie zachęca, ale w tym przypadku powściągliwość została połączona z nieprawdopodobnym kunsztem. Z tych prostych elementów niemiecki muzyk stworzył złożony, intelektualnie satysfakcjonujący, ale nie przytłaczający obraz [7].

5.

Frank Bretschneider, fot. Dawid Paweł Lewandowski

Upalny trzeci dzień festiwalu rozpoczął się wydarzeniem towarzyszącym – panelem wokół #30 „Glissando”: New Music in Eastern Europe. Rozmowa dotyczyła wpływów środkowo i wschodnioeuropejskich na rozwój muzyki nowej. Nad żywotnością tej tradycji i naszą znajomością muzyki sąsiadów toczyli dyskusje: dr hab. Dariusz Brzostek (UMK), kuratorka Małgorzata Burzyńska (Słuchalnia) oraz Jan Topolski (Glissando, red. prow. numeru). Pod koniec do rozmów dołączyli słuchacze, a niektóre dyskusje trwały jeszcze podczas wieczornych przerw między koncertami. Po parogodzinnej pauzie uczestnicy festiwalu mieli okazję poznać w Kinie Centrum twórczość Billy Roisz[8]. Austriaczka zajmuje się obrazem i dźwiękiem od końca lat ‘90. Skupia się na ich korelacji i specjalizuje się w sprzężeniach zwrotnych wideo. Używa monitorów, kineskopów, kamer oraz własnej produkcji syntezatorów wideo. W trakcie seansu wyświetlono sześć filmów, do których części tworzyła również muzykę. Zaprezentowano między innymi przykłady jej wczesnej działalności jak: brRRMMMWHEee, Not Still oraz tegoroczne: TOUTES DIRECTIONS, Paris. Ze wszystkich filmów urzekła mnie najmocniej osobliwa pocztówka z podróży do Meksyku Chiles en Nogada. Roisz często przedstawia elementy muzyczne w postaci jaskrawych, kolorowych tekstur. Wykorzystuje kontrastujące, barwne linie, pasy oraz zakłócenia ekranu nierzadko splecione z realnymi obrazami i odgłosami otaczającego świata.

Koncertową część rozpoczął kontrabasista Jacek Mazurkiewicz ze swoim solowym projektem 3FoNia. Artysta współtworzy wiele projektów i prowadzi warsztaty muzyczne. Zajmuje się udźwiękowieniem, komponowaniem i produkcją muzyki do filmów oraz spektakli teatralnych. Koncert przedstawił potencjał drzemiący w klasycznym instrumentarium przez połączenie akustyki z elektroniką. Występ Mazurkiewicza był ciekawym kolażem technik kontrabasowych z wykorzystaniem brzmień naturalnych i preparowanych, np. przykładania kamertonu, obniżania stroju struny, przetwarzania dźwięku. Wiązałam z tym koncertem duże nadzieje, jednak okazał się słabym punktem programu. Niestety występ sprawiał wrażenie niezbyt przygotowanego i nie mogła tego uratować nawet przykuwająca uwagę osobowość Mazurkiewicza. Pomysł zestawienia elektroniki z akustyką wyróżniał się w programie, ale jego realizacja mogłaby być bardziej muzykalna. Zabrakło łączeń między muzycznymi pomysłami. Rezultat był bardzo chaotyczny, a szkoda, ponieważ słyszałam dużo korzystniejsze wykonania tego projektu.

6.

Jacek Mazurkiewicz, fot. Dawid Paweł Lewandowski

Publiczność ponownie miała okazję eksplorować sztukę Billy Roisz, ale tym razem w koncertowym anturażu. Znana przede wszystkim jako artystka wideo, tu również nie mogła pominąć tego elementu swojej twórczości. Tym razem korzystała z ekranu i telewizora kineskopowego, na których jednocześnie pojawiały się różne obrazy. Początek ujawnił zmysł Roisz do układania eufonicznych współbrzmień. Z miłymi dla uszu plamami współgrał niski dron pełniący funkcje burdonu. Z czasem szumy zaczęły narastać, a rozciągnięte niskie pasmo zmieniło się w dudniący bit. Harmonijne płaszczyzny zastąpiło zgrzytliwe, grzmiące brzmienie kojarzone z przesterowaniem gitary. Zrytmizowane odgłosy zaczęły przypominać wybuchy, serie wystrzałów czy pracujące tryby maszyn. Przez cały występ zmieniała się hierarchia planów, co potęgowało dynamizm następujących zmian. Suma elementów złożyła się na widowiskowe przedstawienie. Kontrola synchronicznego działania obrazów i muzyki nie odwróciła uwagi artystki od dbania o zmienność emocji i napięć.

kosmitka

Billy Roisz, fot. Witold Bargiel

Zdrowie nie dopisało mi na czas festiwalu, a słuchanie tak intensywnych koncertów przy potężnym bólu głowy było nieco męczące. Chwilą wytchnienia okazały się ambientowe, łagodne fale Fabia Orsi. Reszta publiki również wyglądała na zrelaksowaną i zatraconą w transowym pulsie. Włoski artysta przez czerpanie z nagrań terenowych i inspiracje przedwojennymi materiałami muzyki ludowej Alana Lomaxa stara się uratować je od zapomnienia. Mistyczna aura mieszała się z syntetycznymi dźwiękami na tle dronów. Każdemu elementowi bogatego pejzażu twórca pozwolił wybrzmieć, a słuchaczowi dał czas na refleksję w ciemności. Najspokojniejszy, ale zdecydowanie niebanalny występ – Fabio Orsi zaserwował piękną muzykę, bez zbędnego efekciarstwa.

8.

Fabio Orsi, fot. Dawid Paweł Lewandowski

Finałem zawładnęła szwajcarska wokalistka i performerka – Franziska Baumann. Kompozytorka realizuje zamówienia elektroakustyczne, improwizowane, a także instalacje oraz środowiska dźwiękowe. Jedną z atrakcji występu było wykorzystanie stworzonej w amsterdamskim studiu muzyki elektronicznej specjalnej cyfrowej rękawicy bazującej na technologii SensorLab. Urządzenie pozwala artystce na kontrolę artykulacji i dynamiki za pomocą gestu. Prócz tego, ważnym wyróżnikiem występu było wykorzystanie różnorakich technik wokalnych na wysokim poziomie. Baumann kreowała swoje wokalizy na minimalistycznym futurystycznym tle, w części stworzonym z zapętlonych i przetworzonych partii jej głosu. Efekty rytmiczne uzyskiwała za pomocą w różny sposób nabieranych oddechów. Artystka była bardzo opanowana i miała świetną dykcję. Nakładane, modulowane warstwy szeptów, mowy i śpiewu w towarzystwie wdzięcznych ruchów brzmiały jak zaklęcia. Wokalistka wykorzystywała techniki operowe, śpiew gardłowy, orientalne skale, załamywanie głosu, chrząknięcia, mowę, krzyki, piski i wiele innych. Przez zaangażowanie całego ciała artystki koncert miał najbardziej performatywny wymiar. Był to jeden z najlepszych pokazów tego festiwalu oraz wokalnych eksperymentów, jakie słyszałam – w sam raz na zakończenie.

9.

Franziska Baumann, fot. Dawid Paweł Lewandowski

Tegoroczny CoCArt był balansem między sacrum a profanum, między chłodem futurystycznych wizji a gorączką mistycznych uniesień. Festiwal jest otwarty na różne podgatunki muzyki elektronicznej, więc każdy entuzjasta powinien znaleźć coś dla siebie. Jak wiadomo, nie ma festiwalu, w którym każdy koncert nam dogodzi, ale każdy z wybranych tu artystów był charakterystyczny. Mimo że przy wielu wystąpieniach ważnym elementem był aspekt wizualny, to praca oczu nie odbijała się negatywnie na działaniu wyobraźni. Zaangażowanie i wsparcie organizatorów: Rafała Iwańskiego i Rafała Kołackiego, oraz nieco leniwa, spokojna, ale radosna atmosfera sprawiły, że chętnie powtórzę taki weekend w Toruniu.

Ewelina Orczyk


[1] Pedro Ferreira, vimeo  https://vimeo.com/pedroferreira.
[2] Joanna John, strona oficjalna: http://joannajohn.com i vimeo  https://vimeo.com/azjajohn.
[3] Danuta Kiewłen, strona oficjalna: https://photonhandicraft.wordpress.com/video/.
[4] Ewa i Jacek Doroszenko, strony oficjalne: http://ewa-doroszenko.com/, http://doroszenko.com.
[5] Kamil Gubała, film na http://tutajfilm.pl.
[6] Fragment koncertu Roberta Lippoka na kanale YT Polskiego Radia PiK: https://www.youtube.com/watch?v=F06FjopEqSU&t=335s.
[7] Fragment koncertu Franka Bretschneidera na kanale YT Polskiego Radia PiK: https://www.youtube.com/watch?v=_dfmL9O-6n0.
[8] Billy Roisz, strona oficjalna: http://billyroisz.klingt.org/video-works.

Program festiwalu dostępny na stronie http://www.cocart.pl/.

Krótkie fragmenty z kilku koncertów festiwalu dostępne na kanale YT Gazety Świętojańskiej: https://www.youtube.com/watch?v=u3j9UEeBa0I&t=284s.