Nigdzie się nie wybieramy. Survival 2021

Marta Konieczna / 16 lip 2021

Wydawać by się mogło, że tegoroczny Survival został mocno osadzony w przeszłości. W końcu po raz kolejny, w duchu sztuki interwencyjnej, Przegląd zajął miejsce, które lata świetności ma już za sobą. W tym roku wybrano dawną kotłownię Państwowej Fabryki Wagonów Pafawag. Kierunek kuratorskich zainteresowań odczytuję jednak jako odwrotny – ku temu, co dopiero ma nadejść, co już się zaczyna. Paradoksalnie, opustoszała lokalizacja tylko to wrażenie uwypukla. W końcu turpistyczne przestrzenie to niestety odpowiednia sceneria do opowieści o przyszłości snutych przez młodych artystów i artystki.

Coś dusi się we mnie na samo hasło tegorocznej edycji – Nigdzie stąd nie pojedziecie. W zamyśle kuratorów i kuratorek jest ono swoistym echem lockdownowej sytuacji oraz ograniczeń w przemieszczaniu. Grzmiącym komunikatem, który z pewnością został obliczony na wywołanie poczucia grozy. Sam jednak kontekst pandemii (naprawdę chciałabym już o tym nie pisać) to spore niedoszacowanie. Po ostatnich miesiącach hasło brzmi jak realna groźba. Co jeśli naprawdę nie będę mogła nigdzie stąd pojechać? Na zagraniczną wycieczkę bez paszportu? Do kliniki w Słowacji? Do terenów na wyższych szerokościach geograficznych, gdy te staną się niezdatne do życia? Dwa widma krążyły po tej wystawie: politycznej represji i katastrofy ekologicznej. Z jednej strony performans Strefa wolna Kamila Kaka, z drugiej rzeźba rakiety kosmicznej Nasza Pawła Czekańskiego. Jednocześnie obu tym wątkom towarzyszyło dojmujące poczucie niezgody. Zniszczyliście mi kraj i planetę, ale dlaczego to ja mam za to płacić, dlaczego ja mam wyjeżdżać? Nigdzie się nie wybieramy, dopóki nie zrozumiecie swoich błędów.

„Connatural II” Roberta Mathy’ego, fot. Marta Konieczna.

Podobny wydźwięk dobiegał również z prac dźwiękowych. W tym roku Scena Dźwiękowa, której kuratorem ponownie został Daniel Brożek, obejmowała pięć prac. Choć nie oznacza to, że wszystkie pozostałe były bezdźwięczne, relację pozwolę sobie zawęzić. Pod kątem brzmieniowym, można by pokusić się o uznanie za instalację całej Kotłowni Pafawagu przeobrażonej w przestrzeń wystawienniczą. Zmienne echo, pięknie rezonujące żeliwno-betonowe konstrukcje i pejzaż dźwiękowy obfitujący w tak nieoczywiste odgłosy jak chociażby głuche stukoty kasków budowlanych, które musiały założyć wszystkie zwiedzające osoby. Dlatego też zakomponowanie poszczególnych prac dźwiękowych w tej przestrzeni stanowiło wyzwanie. Ich przemieszanie się było po prostu nieuniknione. Kurator sceny zdawał się wręcz podkreślać ten fakt i pozwalać na współbrzmienie dzieł prezentowanych w swojej sekcji (i nie tylko). Doceniam przekucie „problemu” w atut, muszę jednak przyznać, że dla odwiedzających nie wszystko mogło być jasne – np. gdzie jedna praca się kończy, a zaczyna następna.

„LOVE IS STRONGER THAN FEAR” Pawła Kulczyńskiego, fot. Małgorzata Kujda.

Wnętrze Kotłwoni jako „tożsamość akustyczną” ale też doskonały rezonator dla wszelkich efektów, długich tonów i basów potraktował Paweł Kulczyński. Jego LOVE IS STRONGER THAN FEAR przeznaczona była na cztery głośniki podwieszone pod sufitem hali (oraz wspomagające basowe). Zasłaniała je wiącha gałęzi, po zmroku zupełnie maskując ich obecność. Instalacja rozbrzmiewała co kwadrans, na około półtorej minuty zawłaszczając całą przestrzeń oraz uwagę odwiedzających. Nasycony i bardzo niepokojący dron przypominać miał lament lub pieśń błagalną. Jednak dość jednostajny i charakterystyczny ruch dźwięków góra-dół, przywodził mi na myśl raczej spowolniony alarm. Za skojarzeniem przemawia też wspomniany element zaskoczenia. Wielkim i wcale nieoczywistym atutem instalacji było to, że potencjał owego elementu nie wyczerpywał się i działał za każdym razem. Doświadczyłam go na otwarciu Przeglądu, gdy skutecznie uniemożliwiał kolejnym kuratorkom i gościom zabranie głosu, doświadczałam też podczas regularnych godzin otwarcia wystawy, gdy raz po raz wyrywał odwiedzających z czytanych właśnie opisów. Kulczyński jednoznacznie kazał zatrzymać się i pilnie coś przekazać. Przed czymś przestrzec. Czym mogło to być, podpowiada komentarz do pracy zgodny z przywołanym już przeze mnie poczuciem klimatycznej zgłady i wspomnianym przez artystę nurtem dark ecology. Być może, biorąc pod uwagę tytuł instalacji, jest jakaś nadzieja? Czy w czasach wszechobecnego niepokoju, upominanie o sile miłości nie okazuje się równie niespodziewane?

„Connatural II” Roberta Mathy’ego, fot. Marta Konieczna.

Subtelniejszy w formie wyrazu, choć również przestrzegający w wymowie, okazał się funkcjonujący w tej samej przestrzeni Connatural II Roberta Mathy’ego. Instalacja obejmowała kilka rozmieszczonych w różnych miejscach urządzeń kinetycznych, naśladujących odgłosy ptaków i owadów. Te pierwsze, drewniane, przypominały nieco ptasie budki, które skrywały, a jednocześnie same składały się na mechanizm dźwiękowy. Drugi typ urządzeń stanowiły zaś sześciokątne płytki zwisające z kabelków niczym z zerwanej pajęczej sieci. Autor poprzez swoją pracę zadaje m.in. pytanie o to, jak działalność człowieka zmienia (niszczy) przyrodnicze środowisko dźwiękowe. Ponadto, odkopuje ptasi śpiew spod warstw ludzkiej interpretacji artystycznej i przedstawia go jako to, czym rzeczywiście jest – znakowaniem terytorium przez zwierzęta. Stąd pewnie rozproszone rozlokowanie pracy. Autor przestrzega: oto za czym przyjdzie nam tęsknić. Mam jednak potrzebę odciągnięcia go na moment od tej schaferowskiej soundscape’owej Arkadii i pokazać co już dzieje się w tym obszarze. Sztuczne odgłosy natury tudzież jej nagrania pojawiają się już naprawdę, np. w biurach lub na eleganckich osiedlach. Przyrodnicza audiosfera jest w cenie, a ponura artystyczna wizja zdążyła już stać się dystopijną rzeczywistością.

„Epifon” Radosława Sirko, fot. Małgorzata Kujda.

Podciąganie następnej z omawianych prac pod ekologiczny wątek byłoby sporym nadużyciem. Mimo to Epifon Radosława Sirko skojarzył mi się w pierwszej chwili z makietami rodem z lekcji przyrody. W rzeczywistości konstrukcja, która stanowiła pracę doktorską twórcy, była oczywiście o wiele bardziej skomplikowana. Instalację umiejscowiono w maleńkim budynku obok Kotłowni, gdzie zawsze czekał ktoś z obsługi gotów do objaśnienia sposobu jej działania. W czterech szklanych bryłach-pryzmatach zaklęto obieg wody. Ze stanu ciekłego w lotny destylowały je ultradźwięki. Częstotliwości (około 110 kHz) dochodziły z piezoelektrycznych blaszek. Na tej samej zasadzie funkcjonują nawilżacze powietrza – w tym przypadku konstrukcja stała się instrumentem niesłyszalnym dla ludzkich uszu. Zwiedzającym pozostało przyglądanie się i wyobrażanie sobie jak kłębi się wraz z parą i skrapla na szkle. Zamknięcie, kręcenie się w kółko i odbijanie od ścian zyskało zresztą nowy kontekst po ostatnich miesiącach – zapraszało oglądających do wczucia się w ten mały szkatułkowy świat. Wiem, że dużo piszę o odczuciach i wyobrażeniach, w co innego jednak wsłuchiwać się, gdy nic innego (pozornie) nie słychać. Dla mnie praca Sirko to przede wszystkim piękne przypomnienie o tym, że słyszymy tylko tak, jak zostało nam to dane oraz o tym, że dźwięk to materia. Zamysł autora zbliża ją jednak nieco do LOVE IS… — ta praca również zgłębia relacje fali akustycznej i architektury. Epifon w zdecydowanie bardziej „ścisły” sposób, poprzez odwołanie do badań Maryanne Amacher dotyczących „przemian struktur dźwiękowych w przestrzeni architektonicznej”. Może i brzmi to nieco onieśmielająco, sama praca okazuje się jednak efemeryczna i dość poetycka w wyrazie.

„Nie bójmy się Bobo” Victorii Tofan, zdj. Małgorzata Kujda.

Za kulisami instalacji, fot. Marta Konieczna.

Przegląd to też doskonała okazja do zaprezentowania mniej typowego sprzętu, na jaki przeznaczone mogą być prace dźwiękowe. Oprócz wspomnianych blaszek piezoelektrycznych, pojawił się też głośnik typu wzbudzacz. Przymocowany do danej powierzchni, wytwarza w niej ciśnienie akustyczne, a w konsekwencji dźwięk dobiegający z całego materiału. W Nie bójmy się Bobo Victorii Tofan były nim faliste panele drewniane. Pięć nieregularnych membran o wysokości ok. trzech metrów wznosiło się w głębi hydroforni. Co jakiś czas rozbrzmiewały one śmiertelną kołysanką – w kulturze słowiańskiej skierowanej do złego ducha, który opętać mógł dziecko. Melodia i tekst oparty na prawdziwych przykładach wsparte były haptycznym doświadczeniem dźwięku. Drgania każdej z płyt poczuć można było namacalnie, gdyż sama artystka zachęca w swoim opisie pracy do wejścia w rytuał wypędzenia obcego właśnie poprzez dotyk. Każda z membran drgała w swojej, niesłyszalnej częstotliwości, co odwiedzający chętnie, choć trochę nieśmiało badali. Bardzo żałuję, że sama nie wpadłam na to porównanie, ale natknęłam się na czyjeś skojarzenie z ciążowym brzuchem. Rzeczywiście, nie tylko z uwagi na wypukły kształt (przywodzący na myśl raczej sinusoidy), ale i niepewność, ostrożność tego dotyku. Konieczność spytania o pozwolenie. Tofan podkreśla zresztą kobiecy i emancypacyjny charakter instalacji. Przypomina mi ona bardzo inną świetną instalację dźwiękową – To, co czuję, staje się czujne Kamili Kobierzyńskiej. Głośniki umieszczone na stelażu emitują nagrania kobiet śpiewających tę samą kołysankę, tworząc polifoniczny chór przyszłych i młodych matek. Praca sąsiaduje zresztą z innym dziełem Tofan (haftami wielkoformatowymi Zakłócenia we krwi) na wystawie Nagi nerw we Wrocławskim BWA. Myślę, że niezależny od siebie zwrot młodych artystek w stronę formy kołysanki jest bardzo znamiennym tropem. Choć w Nie bójmy się Bobo innych tropów i kontekstów odnajdziemy dość sporo jak na jedną pracę, jej siła paradoksalnie tkwi w kontrastującej z monumentalnym wyglądem i wydźwiękiem prostocie. We wspomnianym zaproszeniu do współ-czucia jej. Stąd zapewne zasłużona nagroda publiczności.

Miejsce do odsłuchu „Śpiewajmy Pa-fa-wag”, fot. Marta Konieczna.

Podczas performatywnego spaceru dźwiękowego, fot. Marta Konieczna.

Charakter wspólnotowości, jednak w innym, partycypacyjnym wymiarze, miało w końcu słuchowisko Beaty Kwiatkowskiej Śpiewajmy Pa-fa-wag! – Opera Robotnicza na przestrzeń i słuchaczy. Wystąpiła ona w czterech postaciach: odtwarzana na miejscu Przeglądu, jako podcast dostępny wciąż w internecie, spacer dźwiękowy możliwy do samodzielnego zrealizowania przez aplikację oraz performatywny spacer dźwiękowy przeprowadzony jako wydarzenie towarzyszące wystawie. Po kolei więc. Wracając do przestrzeni Kotłowni, pracyę można było odnaleźć wchodząc do dość frapującej w wyglądzie „budki”. Zapętlonego nagrania słuchało się na słuchawkach, na pojedynczym stanowisku. Zarówno to, jak i długość słuchowiska (ok. 30 minut) oraz słuchanie „od środka” niestety nie przekonywały do uważnego odbioru. Mam więc nadzieję, że jak najwięcej osób zerwało wydruki z kodami QR przekierowujące do internetowego odtwarzacza, by już później na spokojnie wysłuchać całości. Do czego zachęcam, bo to praca nie tylko doskonale zrealizowana, ale i po prostu bardzo ciekawa. Historia jedynej opery robotniczej we Wrocławiu okazała się tematem niezwykle (choć nie niespodziewanie) wdzięcznym do udźwiękowienia. A także przeniesienia w teren. Sobotni performatywny spacer dźwiękowy prowadził po terenie zakładu, za przystanki obierając sobie miejsca wciąż rozbrzmiewające historią Pafawagu lub te, gdzie czas już zdążył ją wyciszyć. Kwiatkowską wspomagali w osobliwym oprowadzaniu Daniel Brożek oraz Sławomir Wieczorek. Obiecana performatywność rzeczywiście pojawiła się na trasie jako ćwiczenie ze słuchania oraz chóralna rozgrzewka (a nawet cały partycypacyjny utwór w stylu działań Zorki Wollny). Muszę niestety przyznać, że we wszystko to wkradł się nieco chaos organizacyjny. Nie było pewności czy uczestnicy_czki mają korzystać z aplikacji, czy polegać wyłącznie na prowadzących, nie wszyscy rozumieli związek spaceru z historią miejsca, a tym bardziej prezentowaną na Przeglądzie pracą radiowczyni. Nastrajanie się do słuchania specjalnymi ćwiczeniami przerwane przejazdem auta pominę – coś takiego ma prawo się zdarzyć – spacerowi przydałoby się jednak nieco dogłębniejsze wprowadzenie na samym jego początku. Ale może i w tym przypadku, należy powrócić do niego samemu_ej, na spokojnie, przychodząc na miejsce z aplikacją. Co z pewnością jeszcze wykonam, zachęcona zapewnieniami prowadzących o dostępności miejsca na co dzień.

Współ-czucie „Nie bójmy się Bobo”, na pierwszym planie widoczny kurator Sceny Dźwiękowej Daniel Brożek fot. Małgorzata Kujda.

Survival w ogóle odwiedzałam kilkukrotnie. W różne dni, o różnych porach przestrzeń i prezentowanie prace naprawdę grały inaczej. Tło wypełnione gwarem ludzi w piątek wieczorem, a tło maszyn z działających segmentów zakładu we wtorkowy poranek to zupełnie różne środowiska dźwiękowe. Otwarte okna, wyrwy w murze i dziury w ogrodzeniu zapraszały wszystkie te dźwięki do środka. Jeszcze raz podkreślę, że przemieszanie odgłosów, czy to tych zewnętrznych, czy wchodzących w skład instalacji, ostatecznie działało na ich korzyść. Śpiew ptaka brzmiący razem z naśladującymi go mechanizmami to nadzieja na realne konteksty dla sztuki dźwięku.

Na sam koniec, ponieważ wcześniej nie do końca było na to miejsce, chciałabym pochwalić tegoroczny Survival za bycie wydarzeniem prawdziwie dostępnym. Chyba nigdy nie widziałam tylu możliwości zwiedzania wystawy, skrojonych na miarę potrzeb różnych grup, które zbyt często spotykają się z wykluczeniem komunikacyjnym. Oprowadzanie w Polskim Języku Migowym, dla dzieci małych i nieco starszych, seniorów oraz ciche zwiedzanie dedykowane osobom wrażliwym na silne bodźce świetlne i dźwiękowe. A mimo to nie czytaliśmy na każdym kroku deklaracji Przeglądu o swojej inkluzywności! Zamiast ją tokenizować, była ona po prostu obecna w programie. Bez „wielkiego halo”, ale z faktycznymi, ważnymi skutkami. To wyjątkowo cenne w czasach, w którym wciąż zdarza nam się podciągnąć dostępność i otwartość pod PR, a nie realne działania.