„K” jak kryzys
Poniższy tekst jest moją odpowiedzią na artykuł „P” jak pokolenie autorstwa Krzysztofa Marciniaka i Moniki Żyły. Piszę „odpowiedzią”, a nie „polemiką”, bo polemika to spór o coś, czego istnienie i wartość obie strony uznają bez zastrzeżeń, więc pozostaje im negocjować szczegóły. Tymczasem wobec szkicu Marciniaka i Żyły odczułem obcość niemal abiektualną, umacniającą w emigracji wewnętrznej. W świecie tych dwojga autorów, młodych muzykologów, teoretyków i praktyków słuchania, nie ma dla mnie miejsca, choć w gruncie rzeczy działamy na tym samym polu, a mój dorobek przewyższa osiągnięcia niektórych autorytetów, które ustawiły ich myślenie. Osobiste czynniki odgrywają w moim wywodzie znaczną rolę – pozwalają umiejscowić strony sporu i pokazać oba wywody jako cząstki dopełniające się w rysunku większej całości – zamierzam więc pisać bez osłonek.
Całkiem niedawno Marciniak dzielił się na prywatnym Facebooku „onieśmieleniem”, jakie wzbudziła w nim stopka redakcyjna Małej encyklopedii muzyki wydanej w latach siedemdziesiątych XX wieku. Dla mnie jest to lista w większości anonimowych osób, które po teleportacji do chwili obecnej, nie ogarnęłyby nawet wstępu do idei, z których my korzystamy niemal odruchowo. Ci ludzie zginęliby w ciągu miesiąca pod naporem sociali i nadprodukcji sztuki, by w końcu żachnąć się na udział w farsie prekariatu i zapuścić korzenie w sekretariacie jakiegoś domu kultury. Nie jestem wyznawcą „pokoleń” i „akademii”, lecz sfrustrowanym i zazdrosnym przeciwnikiem tych haseł. Nie podzielam sentymentów Marciniaka i Żyły – to nagie dane, które decydują o dalszym biegu tekstu.
Z punktu widzenia ludzi ze stopki redakcyjnej Małej encyklopedii nie jestem krytykiem muzycznym. Ich uznania nie zapewniłyby mi setki pogłębionych recenzji, artykuły naukowe czy książki. Nie skończyłem szkoły, a do tego nie słucham muzyki klasycznej, więc nie ma o mnie mowy. Nauczyłem się ignorować ten cień; triggeruje mnie („onieśmiela”?) jego coraz rzadsza, ale nawracająca obecność, jednak mam zobowiązanie wobec siebie, żeby zabrać głos. Przez ostatnie 15 lat krytyka muzyczna stanowiła ważną część mojego życia (zajmowała biologiczny czas kosztem innych spraw) i tożsamości (decydowała o tym, co i jak o sobie myślę). W tekście Marciniaka i Żyły nie odnajduję nic z tego okresu, jakbyśmy żyli w równoległych czasoprzestrzeniach, które zazębiają się tylko z nazwy.
Ubogi krytyk patrzy na Senegal
Niniejszy tekst jest, podkreślam, „moją” odpowiedzią. „Moja” oznacza nie tyle nawet subiektywność, ile raczej intymność. Chcę opowiedzieć nie tylko o pisaniu, ale o egzystencji, która pisaniem została – w dobrym i złym sensie tego słowa – naznaczona. Czas ustawić tło klasowe, bo tak wyraźnie różnię się pod tym względem od Marciniaka i Żyły, że pytania, które stawiają w swoim tekście, wprawiły mnie w osłupienie. „Jechać na ważny festiwal – zastanawiają się na przykład – czy jechać pomagać uchodźczyniom i uchodźcom na granicy? Poświęcić pięć dni na pisanie recenzji czy na założenie ogródka warzywnego? Pisać książkę czy robić projekty społeczne w Senegalu?”.
Gdybyż tylko było mnie stać na robienie projektów społecznych w Senegalu! Ogródek warzywny? Jeśli dzięki niemu zyskam pięć dni na pisanie, to zakasuję rękawy, ale doprawdy – jak? Jechać na festiwal przy inflacyjnych cenach noclegów, jedzenia i środków transportu? Gdybym miał na to środki, to nie przeznaczyłbym ich na uchodźców tylko na ubrania, zabiegi medyczne i inne potrzeby, których nie jestem w stanie na bieżąco zaspokoić wobec siebie, nie wspominając o bliskich. Wygląda na to, że najzwyczajniej w świecie jestem od Marciniaka i Żyły biedniejszy, i że ma to wpływ na rozbieżności w naszej wizji krytyki.
W dyskusji wokół „P” na Facebooku „Glissanda” Marciniak przyznawał z rozbrajającą szczerością, że „pisze tylko z własnej perspektywy, gdzie muzyka miesza się z agroekologią”. Cóż, mnie muzyka miesza się ostatnio ze słynnym esejem Jeana Améry’ego. Przeżywca Auschwitz, Buchenwaldu i Bergen-Belsen, obozowy „kolega” Primo Leviego, z właściwym sobie wisielczym humorem stawia w Poza winą i karą pytanie o to, czy wykształcenie humanistyczne pomaga, czy też utrudnia przetrwanie obozu koncentracyjnego. Wtóruję mu (bo nie mam wątpliwości, że żyjemy w łagrze, a nie pod kloszem) i pytam sam siebie: czy krytyka muzyczna pomogła mi, czy też utrudniła przetrwanie w późnym kapitalizmie?
Lajki i suby dla mojego KL
Nie będę trzymał w niepewności. Ostatnie 15 lat prawie mnie zabiło. Ponura diagnoza koreańskiego filozofa, Byung-Chul Hana, ma dotyczyć całego społeczeństwa XXI wieku, ale pasuje zwłaszcza do artykułów, które od roku–dwóch przelewają się przez wszystkie media w Polsce, nie tylko branżowe. Cały sektor kultury i publicystyki wije się w agonii wypalenia i mobbingu, którego sprawcy są nieuchwytni. Pisanie o muzyce wyróżnia się także na tym tle.
W społeczeństwie opresji każdy sam prowadzi swój obóz pracy. Osobliwość tego lagru polega na tym, że jest się w nim zarazem więźniem i strażnikiem, ofiarą i katem. Wyzyskujemy sami siebie, dzięki czemu wyzysk możliwy jest również bez władzy. Cierpiący na depresję, zaburzenie typu borderline czy syndrom wypalenia wykształcają symptomy które mieli także tak zwani muzułmani w obozach koncentracyjnych – opadli z sił, wycieńczeni więźniowie, którzy, tak jak ludzie z ostrą depresją współcześnie, stali się zupełnie apatyczni, niezdolni nawet do rozróżnienia pomiędzy fizycznym zimnem a rozkazami strażników.1
Podczas gdy ci, którzy w podobnym czasie zajęli się perfumami, grami wideo czy literaturą, zdobywali – dysponując na wejściu zbliżonymi zasięgami – renomę i zauważalny dochód, ja musiałem zaledwie dowodzić własnego statusu. Muzyka okazała się najgorszą z inwestycji, choć w odróżnieniu od perfum czy gier używali jej wszyscy wokół i od zawsze miała reputację prawa, nie towaru. Krytyka muzyczna gromadzi obecnie i reprodukują muzułmanów – samokolonizujące się zombie, którym radość z paru lajków i okruchy środowiskowego uznania przesłaniają odzierające z godności i perspektyw warunki. Nie mam – w odróżnieniu od Marciniaka i Żyły – ani pieniędzy, ani (naczynia połączone) złudzeń. Jeśli nad wzmianką o charytatywnej wyprawie do Senegalu jeszcze gorzko się śmiałem, to przy wersach o potrzebie solidarności i wspólnotowych działań zrobiło mi się smutno. Te ogólniki widziałem już wcześniej: jeśli nie oferujemy żadnych rozwiązań ani nowego narratywu, to klepmy zdrowaśki o kolektywie i ignorujmy rozwarstwienie środowiskowe, o którym pisałem już niemal dekadę temu (sam i razem z Andżeliką Kaczorowską, tutaj i tutaj).
Od tamtego czasu nic się nie zmieniło, przede wszystkim – niezależnie od tego, jaki mamy background i o jakiej muzyce piszemy – nie dorobiliśmy się infrastruktury, nie mamy instytucji, stypendiów, nagród branżowych, pism naukowych z prawdziwego zdarzenia, właściwie nic nie mamy. Za parę lat kolejnemu pokoleniu autorów i autorek będzie się wydawało, że opublikowawszy coś w „Ruchu Muzycznym” przebiło szklany sufit, za którym czeka uznanie, a wraz z nim jakaś forma zatrudnienia. Tyle że w Polsce szklane sufity niczego nie odgraniczają – ponad nimi jest tak samo pusto, jak pod; ich wyłączną funkcją jest manipulowanie ambicją i eksploatacja związanych z nią emocji. Nie ma nic więcej – jeśli chodzi o pisanie o muzyce, szczytem kariery jest produkcja kolejnych tekstów o kolejnych płytach czy wykonaniach za te same parę groszy brutto do śmierci. A to przecież zaledwie „bieżączka”; nie koniec, lecz początek kłopotów.
Muzyka – grzech estetyczny
Pod koniec eseju Marciniaka i Żyły pojawia się w charakterze postulatu termin „krytyka postmuzyczna”. To określenia dotyka, moim zdaniem, problemu, który rozstrzyga o sensie całej debaty, ale widzę go inaczej od autorów „P”. Owszem, potrzebujemy krytyki postmuzycznej, ale dlatego, że muzyka najzwyczajniej w świecie się kończy, a jeśli ktoś ma jeszcze potrzebę jej słuchania, to powinien się zastanowić, czy aby na pewno postępuje etycznie. Nie chodzi tylko o to, że muzyka jest powtarzalna, że dotarliśmy do granic gatunków, a skala ekspresji na nikim nie robi wrażenia. Sęk w tym, że to, co rozumiemy przez słowo „muzyka”, jest jeszcze jednym składnikiem destrukcyjnego paradygmatu naszej własnej kultury, kultury Zachodu albo typu zachodniego. Jaką pozycję powinna wobec tego zająć krytyka wytworów tejże kultury?
Pisząc w XXI wieku o muzyce popularnej – na przykład o rapie czy popie z list przebojów – promuję wyzysk w branży modowej, wspieram uwłaczające formy outsourcingu, dokładam się do depresji wywołanych niemożliwymi do spełnienia standardami dotyczącymi wyglądu czy stanu konta i pomnażam zasobność molochów streamingowych. Pisząc w XXI wieku o muzyce współczesnej, utrwalam stary albo wytwarzam nowy kanon, odnawiam podziw dla tradycji muzyki sakralnej, której mecenasami były organizacje odpowiedzialne za holokausty obu Ameryk, pochwalam paradygmat, w którego imieniu bez mrugnięcia okiem rujnowano całe tradycje artystyczne, uznawszy je arbitralnie za „alternatywne”. Pisanie o muzyce jest dzisiaj równoznaczne z propagowaniem późnego kapitalizmu z jego nierównościami społecznymi i obojętnością na przyczyny tak zwanego „sukcesu”.
Jeśli banujemy rosyjską kulturę w geście sprzeciwu wobec napaści zbrojnej na Ukrainę, to czy nie powinniśmy z tego samego powodu – my, Zachód; także jego „niewinni” konsumenci, którzy z katastrofą ekologiczną nie mają nic wspólnego dokładnie w ten sam sposób, jak szeregowi naziści nie zdawali sobie sprawy z planu Zagłady – sami pchnąć się ostrzem cancel culture? Banalne pytanie, ale zajęcie pozycji wobec niego jest jednym z problemów tożsamościowych, które czekają krytykę muzyczną w nadchodzących dekadach.
Muzyka, jak ją obecnie rozumiemy, albo wpisuje się w kolonialny kanon, albo – kontestując go – przypomina o jego władzy, nie oferując alternatywy. Muzyka wyczerpuje się jako temat estetycznej debaty, nie da się już dłużej ukrywać tego, że jest produktem wyzysku, który generuje dysproporcje mniej więcej od XVI wieku, kiedy to notacja graficzna uczyniła bóstwa z kompozytorów. Muzykę prędzej czy później zastąpi dźwięk, słuchanie płyt zostanie wyparte przez uważność na słuchokrąg, tak samo jak w literaturze kwestię fabuły wyparła struktura języka i jego efekty, a zatem kościec komunikacji – funkcja poetycka. Naszym realnym zasobem jest świat i własne powiązanie z nim przez zmysły, nie instytucjonalne ceremoniały czy reprodukcja idiomów. Potrzebujemy krytyki postmuzycznej, czyli takiej, która zaledwie pamiętałaby o muzyce, tak jak malarstwo pejzażowe niemal wypada z głowy chwilę po pierwszym w życiu Picassie.
Słuchanie po końcu świata
Priorytetyzując słuch, delegujemy na dalszy plan wzrok, który stał się kluczowym mechanizmem opresji kapitału. Obrazy godnych pożądania ciał, portrety godnych żałoby trupów, wizerunki nie mające nic wspólnego z obliczem, fotografie produktów, egzekucje en effigie – hegemonia wizualności. Słuchając, podejmujemy zaś – sami, bez żadnych środków, za darmo – aktywność antysystemową, wyłączamy się z tego nurtu percepcji, by uczestniczyć w takim świecie, jakim mógłby się stać, gdybyśmy rzadziej cedowali własną sprawczość na zewnętrzne instancje. Nie wiem za wiele o „narzędziach do krzewienia empatii”, wiem jednak, że przez kilkanaście lat praktykowania krytyki stałem się sam dla siebie suwerennym instrumentem, którego funkcje mogłem dzięki słuchaniu pogłębiać i rozeznać się w niehamowanej konwencją prawdzie własnych możliwości.
„Chciałabym, żeby ktoś pomógł mi słuchać muzyki i powiedział, dlaczego mam nadal to robić, gdy na poważnie mówi się o zagrożeniu wojną atomową” – wyznaje Żyła. Nie ma problemu. Potraktuj muzykę jako wprawkę, jak symulator zbudowany ludzką ręką, i wychodząc od jej słuchania, migruj dalej, głębiej w stronę audiosfery, rozwijaj fokus na dźwięki oraz ich połączenia, traktuj słuchokrąg jak depozyt kluczowych informacji na temat twojego dobrostanu i twojej przyszłości – to między innymi te skille pomogą ci w przetrwaniu czasu po wojnie atomowej, kiedy to (wiecznie zagrożona gwałtem, popadnięciem w niewolę lub śmiercią z głodu, wycieńczenia lub przypadkowych rąk), będziesz musiała być hiperczujna i ostrożna. Świat nie będzie już długo sprzyjał oku, nadchodzi czas audiolatrii.
A jeśli nic takiego się nie stanie, jeśli wojna nuklearna nas ominie, to prędzej czy później i tak będziemy żyli w świecie bardziej „pierwotnym”, gdzie z uwagi na ekspansję roślinności, rujnację architektury czy ekstrema pogodowe wzrok – napotykający przeszkodę rozbuchanej flory, śnieżyc, słońca, ruin – będzie pełnił rolę służebną wobec słuchu. A jeśli nic takiego się nie wydarzy, jeśli nie będzie nawet katastrofy klimatycznej i nasza wegetacja w iluzji uspołecznienia będzie trwała w najlepsze, to słuch pozwoli od czasu do czasu wyrwać się z marazmu, otwierając drogę ku sobie; do miejsc, gdzie jesteś szczególnie przepuszczalna dla świata i nawzajem, nie ma „monetyzacji” czy „zasięgów”, nic się nie opłaca, wystarczysz.
Odmowa wspólnoty
Krytyka rodzi się w towarzystwie kryzysu, jest on wpisany w etymologiczny rdzeń słowa. Kryzys to DNA krytyki, jej zapowiedź i motor. W dobie permanentnego stanu wyjątkowego krytyka oferuje performowanie własnego, indywidualnego krachu, który – w dynamice sprzężenia zwrotnego – pozwala odetchnąć (odżywczym tlenem, nie stęchłym l’air du temps). Krytyka oznacza odłamanie się, wyjście na brzeg nurtu, także tego, który stanowimy sami dla siebie, ulegając chaosowi bodźców. Uprawiając krytykę muzyczną i dźwiękową, nauczyłem się pozostawać ze sobą w kontakcie i weryfikować źródła oraz ujścia emocji czy afektów. Krytyka muzyczna kojarzy mi się raczej z nawigacją niż agroekologią, prędzej przypomina technikę siebie niż rolnictwo, ale tak – ziarno ma dawać plon; rozmawiamy o skutecznej praktyce, o etosie, nie mrzonkach.
Nie wytyczyłem grządek ani nie łapałem deszczu w beczkę, ale w wolnym czasie, bez wynagrodzenia albo za symbolicznym, realizuję projekty, które można by chyba nazwać „wspólnotowymi”. W ramach cyklu FieldMeet spotykamy się co jakiś czas online, by omawiać nowe i archiwalne nagrania terenowe. W gdańskiej Kolonii Artystów prowadzę od niedawna warsztaty z krytyki dźwiękowej, planujemy też dyskusyjny klub płytowy. Żadna z tych inicjatyw nie ma pokaźnej frekwencji, zdarzają się usterki techniczne, a moderacja pozostawia wiele do życzenia. Jednak krytyka znika z mediów, staje się dla nich przezroczysta, powinniśmy więc organizować ją oddolnie, zastępując figurę krytyka-eksperta urządzeniem krytyka-sieci – wieloosobowej instancji, której kumulatywna wiedza służyłaby uwrażliwianiu innych na audiosferę i zachęcała do przywrócenia percepcji do stanu sprzed wizualnej indoktrynacji.
W tekście Marciniaka i Żyły znajdziemy relację z próby „zawiązania nieformalnej, rówieśniczej grupki osób piszących o muzyce współczesnej”. Niepowodzenie inicjatywy tłumaczy się tym, jak „różnie pojmujemy ideę środowiska muzycznego i jak daleko na liście naszych priorytetów jest budowanie zrębów wspólnotowości”. Od razu mówię (i może to było też przyczyną dla innych): na sam dźwięk słowa „wspólnota” (tym bardziej „rówieśnicza”) przechodzi mnie zimny dreszcz, wsysa mnie ono z powrotem na łono Kościoła Katolickiego i innych organizacji, które od lat wycierają sobie mordę więzią. Nie, nie dołączę do żadnej „wspólnoty”, za długo żyję w Polsce, ze zbyt bliska widziałem jej najntisy, żebym znalazł w sobie na to siłę.
„Wspólnota” zbytnio zobowiązuje i wytwarza atmosferę fałszywej bliskości, generując w tym samym czasie normę, obowiązujący wzorzec – przebywając razem, uśredniamy się pod siebie. Bardziej pociąga mnie „spotkanie” – krótkie, swobodne, które nie wiąże poczuciem przynależności i pozostawia wolność myślenia poza strukturami grupy. Nic mnie nie łączy z emerytami i emerytkami, którzy tak wzruszają Marciniaka. Ich pasja przerodziła się w pracę dla poważnej instytucji, podczas gdy moją pracę – tę samą albo, nie czarujmy się, o wiele bardziej złożoną – jedynie z łaski określa się mianem pasji i stwierdza, że mogę dalej się w nią bawić tylko, jeśli będę dopłacał z własnej kieszeni. Oto siła wspólnoty; zazdroszczę, ale podziękuję.
Wolę, żeby moja krytyka pozostała etosem – czymś absolutnie lotnym, przenośnym, wewnętrznym. To praktyka egzystencjalna, egzoszkielet, stimmung, modus postrzegania, kontemplacja nastawiona na akt. Głęboko wierzę, że to także samotność, którą można podarować innej osobie, technika transferu przeżyć obywająca się bez technologii, wieczny ruch zmiany, a więc także do- i od-łączania Innych. Nigdy nie wiadomo, czyje poczucie samotności stanie się dzięki naszej działalności łatwiejsze do zniesienia. Nie chodzi nawet o to, co i jak konkretnie piszemy, tylko o samą czynność, jej możliwość – to ona rodzi pokrewieństwo (kinship) tych, którzy pragną ucieczki od produktywności, rezultatów, zysku. Krytyka to rodzaj dewzrostu (de-growth), na tyle zwrócony ku sobie, że można go kojarzyć z głęboką ekologią Arne Næssa.
***
Oto, co podarowała mi krytyka: nigdy nie jestem sam, kiedy piszę; nie potrzebuję kartki ani kompa, żeby pisać – ja wystarczę, do tego stopnia, że kusi mnie, by napisać, że nie potrzebuję nawet pisać, żeby pisać. Ów dar jest dla małostkowości władzy nieznośny. Ucisk kwitnie tam, gdzie ludzie obawiają się mówić na głos, wyrażać wątpliwości, odmawiać czemuś swojej uwagi i poświęcać ją czemuś innemu, własnego wyboru. A krytykę umożliwia („funduje”) właśnie pełna swoboda w tym zakresie. Gdy wolność decydowania o sobie ulega zanikowi, w stan hibernacji przechodzi także krytyka – papierek lakmusowy, z którego pomocą można zmierzyć gotowość danej kultury do zmierzenia się z samą sobą.
Tekst został opublikowany bez ingerencji ze strony redakcji, w formie w jakiej został przesłany przez autora.
Byung-Chul Han, Społeczeństwo zmęczenia i inne eseje, przeł. M. Pokrywka, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2022, s. 41. ↩