Przesyt niedosytu. 34. Musica Polonica Nova

Michał Sember / 4 maj 2024

10/04/2024

Od czegoś trzeba zacząć. Każdy dzień 34. festiwalu Musica Polonica Nova zaczynał się od cyklu 71/42, łączącego środowiska łódzkie i wrocławskie. Nowopowstały zespół SoundCheck pod dyrekcją Macieja Koczura nie tylko podejmował się prawykonań, ale też sięgał po wcześniejsze utwory twórców i twórczyń już dziś uznanych. Od początku przyjąłem postawę poszukiwacza popkulturowych inspiracji, nawiązań i przekształceń. Dzień pierwszy nie dostarczył ich za wiele – w Parallels Cezarego Duchnowskiego symulacje rockowego grania na rozrywkowym zestawie perkusyjnym rozbijały się o nieregularne grupowanie, skutecznie zabijające groove tejże muzyki. Niewykluczone, że tak właśnie miało być, ale utwór zbladł w zestawieniu z następnym. Najlepszym utworem dnia pierwszego był Lumen Marty Śniady, pełniącej w tym roku funkcję kompozytorki-rezydentki festiwalu. Cierpliwie rozwijana, wielowarstwowa konstrukcja wyłaniała się z ciszy za sprawą naprzemiennych uderzeń w wielki bęben. Ten subtelny początek automatycznie zaszczepił we mnie pewne obawy o zbyt prędkie przemieszczenie się w rejony wysokiej dynamiki. Mimo, że istotnie kompozycja dotarła do ściany ogłuszającego hałasu (amplifikowane instrumenty smyczkowe zdawały się wręcz symulować tinnitus), to kulminacja ta sprawiała wrażenie zupełnie uzasadnionej. Finałowe wwiercanie się w drewniany blok przez dyrygenta Macieja Koczura było sympatycznym dodatkiem, nie zaś gwoździem (wiertarą) programu.

fot. Sławek Przerwa

Koncert Poview okazał się testem cierpliwości. O ile Ptaki ciszy Aliny Błońskiej z mnogością szumiących przedmuchów i leśnego dźwiękonaśladownictwa były utworem przyjemnym i klarownym w zamyśle, kolejne dwie propozycje w programie autorstwa Nikolet Burzyńskiej i Michała Ossowskiego zlały mi się w jedną masę. Postimpresjonistyczną mamałygę, którą od czasu do czasu przyprawiano multifonami czy innymi technikami rozszerzonymi. Te wtręty brzmiały jakby do kompozycji zostały dodane w ramach obowiązku – w końcu jesteśmy na festiwalu muzyki nowej.  Wprowadzenie poviewu świeżości zamiast powidoku (gra słów, wiecie, o co chodzi) czasów minionych nastąpiło za sprawą zestawu 5 [+1] Paula Preussera. Mimo obsady w postaci kwintetu dętego, który w teorii gwarantuje barwową różnorodność, dopiero obecność szóstego elementu dała mi poczucie witalności na scenie. Elementem tym był Piotr Damasiewicz z trąbką, której ekspresyjne świsty i gardłowe bulgoty uzupełniały repetytywne partie muzyków LutosAir. Melodyjny rdzeń utworu wędrował pomiędzy instrumentami, aby w kolejnych częściach ustąpić bardziej sonorystycznemu traktowaniu materiału. Wówczas poczułem, że muzyka rzeczywiście wydarza się w pomieszczeniu – być może przez pewną słabość do improwizacji, a z tym zadaniem Damasiewicz poradził sobie znakomicie.

Słowne gierki, które organizatorzy umieścili niemal w każdym tytule koncertu zwiastowały charakter teatralnego wydarzenia towarzyszącego Finnegan’s W/Fake – spektaklu w reżyserii Katarzyny Kalwat. Nie można wykluczyć, że moja zdolność skupienia jako odbiorcy młod(sz)ego została skutecznie zrujnowana przez media społecznościowe i ogólną hiperbodźcującą współczesną rzeczywistość. Tak czy inaczej, dwugodzinne widowisko wywiedzione z międzyjęzykowych improwizacji aktorskich zespołu w moich oczach było zdecydowanie zbyt długie. Zamiłowanie do dwuznaczności i skojarzeniowych łańcuchów to kwestia gustu. Wspomnę tylko, że żarcik o wolnej erekcji słyszałem na rapowych bitwach freestyle (więcej niż raz). Technologiczne triki, takie jak wyświetlanie zamienionych na tekst w czasie rzeczywistym wypowiedzi aktorów na półprzezroczystych ekranach-zasłonach były ciekawym niuansem. Scena, w której je zastosowano jednak niemiłosiernie dłużyła się podczas wypluwanych ciurkiem bełkotliwych sekwencji. . Nie jestem przekonany, że o informacyjnym przeładowaniu dnia dzisiejszego najlepiej jest traktować poprzez zaatakowanie widza przesytem, który doskonale zna z reszty swojego życia. Wow, wychodzę z teatru i mam to samo tylko bez muzyki Wojciecha Blecharza. W głowie, w internecie, na ulicy i w pracy. Się zdarza. Zdarza? Darza. Niby przewodnim motywem była historia Polski. Ale po co? Poco. Un poco loco. Loko. Motywa. Motywacja. Demotywacja. Opuściłem Piekarnię z ciężarem wielu mąk. Jak detektyw Mąk. Monk. Mnich. Mniszek lekarski jak piłka. Nożna. Ile można. Genug. 

fot. Karol Adam Sokołowski

11/04/24

Koncert patronowany przez ZKP był przynajmniej z mojej perspektywy zabawny. Otworzył go Mateusz Ryczek, zwracając uwagę na dowcipną pisownię słowa AcordeON w tytule utworu Michała Moca. Mocne <emoticon wink>. Poza tym, zaprezentował zjawisko, które czasami wypływa przy tego typu wydarzeniach – najstarszy zagrany przez Macieja Frąckiewicza utwór, czyli Studium III Andrzeja Krzanowskiego zabrzmiał bardziej współcześnie niż wszystkie pozostałe. Tego dnia odsłona cyklu 71/42 również zawierała utwory na akordeon, więc żeby tego instrumentu nie przedawkować prewencyjnie ją opuściłem.

Specyfika występów Kompopolexu gwarantuje niespodzianki. Ich koncert na tle całego festiwalu wyróżniał się, z kilku względów. Cały zestaw wykonanych utworów łączył się w przemyślaną całość. Co więcej, zespół pozwolił sobie na refleksję dotyczącą percepcji widowni, czego najbardziej wyraźnym przykładem był warsztat/prezentacja/sesja Mikołaja Laskowskiego – i używam tutaj tych słów nie tylko dlatego, żeby nie przeładować tekstu zwyczajowymi synonimami do kompozycji i utworu, tylko wobec pewnego niedostatku zawartego w tych pojęciach. Kompopolex przyzwyczaił już odbiorców do tego, że ich wykonania mają charakter, najogólniej mówiąc, performatywny. Oznacza to między innymi to, że instrumentalne wykształcenie jego członków jest jedynie sugestią, a nie twardym określeniem obsady dla poszczególnych kawałków. Po przezwyciężeniu drobnych problemów technicznych trio przystąpiło do przedstawienia utworu Marty Śniady BODY X ULTRA (którego fragment wykonany już był na ubiegłorocznej Musica Electronica Nova). Na początku było na tyle cicho, że usłyszałem czyjeś burczenie w brzuchu. Łaknąłem tych momentów, w których muzyka dopiero rodzi się, nabudowuje. Stan względnej ciszy utrzymywał się dosyć długo, lecz była to cisza naznaczona niepokojem przez warstwę wizualną – trzy półnagie postaci wyposażone w różne urządzenia – telefon przytwierdzony do twarzy, rekwizyty sugerujące muskularną figurę, dzwoneczki i odsłaniające zęby wihajstry. Zamaszyste gesty członków Kompopolexu skutkowały dźwiękami drobnymi i niepozornymi, uwypuklonymi jednak przez sąsiadujące z nimi pauzy. Nie pierwszy raz Marta Śniady dotyka (nomen omen) wątków cielesności, zwracając uwagę na opresyjny wobec niej kapitalistyczny system. Będące przedłużeniem organizmów obiekty zaprojektowane na potrzeby utworu stanowiły same w sobie hiperboliczny komentarz. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że uczestniczę w horroropodobnej inscenizacji, w której muzycy-niewolnicy spełniają osobliwe zachcianki artystki-oprawczyni. Wszystko odbyło się jednak konsensualnie i w ramach stypendium prezydenta Wrocławia. Amorficzna plastikowa struktura została skutecznie nadmuchana w finałowej części i mogliśmy przejść do utworów mniej teatralnych, ale równie przytłaczających. Ów przymiotnik mógłby wyrażać dezaprobatę, ale w przypadku 1-Day Challenge Wojciecha Błażejczyka wydaje się zupełnie uzasadniony. Utwór był w gruncie rzeczy noise’owy, z kilkoma jumpscare’ami (niektórzy rzeczywiście podskakiwali) oparty na przetworzeniach naszej cyfrowej codzienności (powiadomienia z Messengera, sygnał Netflixa itp.). Performerzy w pośpiechu wklikiwali kolejne dźwięki na samplerach i telefonach, wiercąc się i w przekonujący sposób ilustrując dzień spędzony na wpatrywaniu się w ekrany. Jak to mówi młodzież, rel. Kultura pop i kultura sub(basu) wkradły się do utworu Angle of reflection Moniki Szpyrki , wręczając niefilharmonijną gitarę basową do rąk Jacka Sotomskiego. Jakby tego było mało, potraktowano ją phaserem czy innym rozszerzającym pole stereo efektem. Ta wyrazista estetyczna decyzja sprzyjała dość ponuremu dziełu, w którym różne plany łączyły się w tkankę bogatą zwłaszcza w niskich częstotliwościach.  Przerwa przyniosła chwilę wytchnienia, ale i wątpliwości. Przyznam, że był to dla mnie moment kryzysowy, w którym rozważałem przekroczenie nieskromnych progów NFMu na rzecz świata zewnętrznego. Decyzję o pozostaniu wynagrodziło mi Deep Relaxation vol. 4: Self-Care. Mimo oczywistej zgrywy z komercjalizacji medytacji i duchowości, pomysły Laskowskiego nie nosiły znamion taniej szydery. Muzycy (cali na biało) przyjęli role instruktorów relaksacji, a ich sposób poruszania kojarzył się z prezentacjami stewardess. Każda uczestniczka koncertu otrzymała zestaw przedmiotów, za pomocą których miała zmodyfikować dźwięki płynące z głośników lub wydobyć dodatkowe w okolicach narządu słuchu. Szczoteczka do zębów, papierowy kubek i gąbka pozwoliły publiczności na współtworzenie muzycznej sytuacji zgodnie lub wbrew poleceniom instruktorów. Charakterystyczne sygnały (budzące skojarzenia choćby z sonicznym brandingiem Windowsa czy PlayStation) zwiastowały kolejne ćwiczenia. I znów, jak bardzo cała otoczka tej kompozycji nie byłaby puszczaniem oka do odbiorcy, efektem było wyciszenie i uspokojenie jego zszarganych nerwów (pomagała w tym też możliwość wygodnego usadowienia się na pufach). Pieces which are so deep and dank that they return to normal. 

fot. Karol Adam Sokołowski

12/04/24

71/42 po raz trzeci, w wykonaniu Artura Zagajewskiego i Macieja Koczura. W ramach eksploracji zakamarków Narodowego Forum Muzyki, duet wystąpił na najwyższym, czwartym piętrze foyer.  Zaprezentowano dwa utwory: Danses Polonaises i LOVE, LOVE, LOVE, LOVE. Ten pierwszy korzystał z nagrań terenowych prawicowych protestów, emitując wulgarne skandowanie w przestrzeni monumentalnej instytucji. Na zasadzie czegoś w rodzaju hoketusu elektroniczny fortepian mijał się z synth-popową barwą à la Kombi. Właściwie każda kompozycja Zagajewskiego na Polonice opierała się na usilnej, beznamiętnej repetycji, co działało raz lepiej, raz gorzej. LOVE, LOVE, LOVE, LOVE eksponowało swój rave’owy rodowód równoległymi przesunięciami akordów. Prostą co do zasady klubową muzykę udało się jeszcze bardziej uprościć, odejmując z równania typowe dla niej risery i inne elementy budujące aranżację. Zostawał sam szkielet – łupanie w klawisze niczym walenie głową w ścianę. Było w tym otwarciu trzeciego dnia coś kuriozalnego –  uznany kompozytor wraz z dyrygentem robią sobie jaja z muzyki bardzo rozrywkowej, a zgromadzeni słuchacze bujają głowami. Tego typu momentów, które łączyły humor ze szczyptą transgresji życzyłbym sobie więcej. Walenie głową w ścianę czasami jest w porządku.

fot. Karol Adam Sokołowski

Odwołania popkulturowe (filmowe) przybrały wybitnie jaskrawą formę w postaci widowiska Mad Max Pierre’a Jodlowskiego. Regularnie przy okazji festiwali nowej muzyki mówi się o przełamywaniu elitaryzmu, który im towarzyszy (jak mniemam, opatrywaniu ich hasłami takimi jak tegoroczne przyświeca właśnie ten cel). Popisowy występ Aleksandra Wnuka miał potencjał, aby zachwycić osoby, które niekoniecznie śledzą coroczne kursy w Darmstadt. Nietuzinkowa precyzja, z jaką (post)perkusista wykonywał ruchy zsynchronizowane z szaleńczą grą świateł i sceniczna charyzma uczyniły czas spędzony w Sali Czerwonej bardzo satysfakcjonującym. Warstwa elektroniczna, czasami traktowana po macoszemu przez twórców akademickich była również bardzo dopieszczona, momentami skłaniając się w stronę brzmień spod znaku deconstructed club. Ten punkt programu z powodzeniem można by przeszczepić na grunt festiwali o dość odmiennym charakterze, jak choćby krakowski Unsound.

Piątkowy wieczór zwieńczył koncert Tria Smyczkowego Leopoldinum (anagramowo nazwany Trio-Riot), podczas którego wykonano trzy premiery. Najbardziej kontrowersyjny wydał mi się utwór Bad Habit Katarzyny Dziewiątkowskiej – rozpoczęty nieco spektralistycznie, w szczytowym punkcie narracji sięgnął po bezpośredni cytat ze ścieżki dźwiękowej do Requiem dla snu. Tak, ten hiperdramatyczny motyw, przed którym nie dało się uciec w internecie późnych lat dwutysięcznych. Decyzja artystycznie dosyć… odważna i (według samej kompozytorki) podyktowana szczerym uznaniem dla walorów tej melodii. 2024, dezironizowane.

Aha, był jeszcze wspólny występ Piotra Damasiewicza i Kuby Wójcika z projektem KREW, który rozciągał się w swoich różnych iteracjach na dzień kolejny, ale najlepiej będzie jak spuścimy na niego zasłonę milczenia. 

13/04/24

Sobota z MPNem to już swoista klęska urodzaju. Moje dotychczasowe doświadczenia z wrocławskim festiwalem opierały się na ostrożnej selekcji poszczególnych wydarzeń, a tym razem z uwagi na zobowiązanie prasowe starałem się chłonąć wszystko, co organizatorzy postawili na mojej drodze. W materialnym sensie była to na przykład instalacja Rafała Fundowicza Tafla jako jedyna reprezentacja tego, co możemy nazwać sound artem. Dotykowy ekran, animacje kręgów rozchodzących się po wodzie i dźwięki wyekstrahowane z wysokościowego materiału jednej z etiud Pawła Szymańskiego. Puszczanie wirtualnych kaczek było całkiem urocze.

Kolejny punkt z mapy nawiązań do kultury popularnej odhaczył Andrzej Kwieciński w utworze [P|PE)s)]64, inspirowanym kultową serią gier Super Mario Bros. Kwartet smyczkowy korzystał z bogatej palety dźwięków staccato zorganizowanych w skrupulatnych rytmicznych układankach. Tenorowy flet podłużny akcentował niektóre frazy potężnym gwizdem, który niósł się po foyer. Instrumentaliści spotykali się na durowym akordzie, zdającym się pełnić rolę przecinka. Dzieło figlarne, które rzeczywiście przywodziło na myśl poruszanie się postaci w dynamicznej grze zręcznościowej. 

Następnie melomanów zaproszono do Sali Głównej na elektroakustyczny cykl TransOrganic Macieja Michaluka i Jana Przegendzy. Były to jedyne koncerty, które się w niej odbywały, z (jak przypuszczam) pragmatycznych względów. Po pierwsze, trudno wygenerować zainteresowanie muzyką współczesną wystarczające do zapełnienia tej przestrzeni. Po drugie, tylko w niej znajdują się organy. Wiadomo, instytucja tych rozmiarów rządzi się swoimi prawami, ale kreuje to wrażenie, że Nowa Muzyka to co najwyżej ciekawostka, drugorzędna wobec porywających recitali wirtuozów i symfonicznych evergreenów. 

fot. Karol Adam Sokołowski

Podzielona na dwie części kOMNata, czyli koncerty Orkiestry Muzyki Nowej w pierwszej odsłonie zaprosiła nas do kontemplacji Dopaminy Mateusza Ryczka oraz through the youth of these things Pawła Malinowskiego. Pierwszemu utworowi nie udało się dostarczyć tytułowej substancji, więc odruchowo sięgałem po telefon w poszukiwaniu tejże. Barwowa stagnacja w partii solisty trębacza nie pomagała w skupieniu. Opisanie drugiej kompozycji sprawia mi kłopot, ale już gdy dobiegła końca wiedziałem, że dane mi było obcować z czymś wyjątkowym. Orkiestra prowadziła zawieszone w powietrzu, feldmanowskie plamy a całość miała niemal mistyczną atmosferę. Para usadowiona przy stole z namaszczeniem przesypywała piasek (czy też inną sypką substancję) do wysokiego naczynia. W pewnym momencie przestrzeń wypełniła delikatna melodia – przez chwilę myślałem, że pochodzi ona z warstwy elektronicznej, ale okazało się, że to flażolety grane na harfie. W ostatnich minutach dyrygent zasiadł do umieszczonego w centrum sceny harmonium, zrzucając na nas elegijny ciężar. Z czystym sumieniem mogę nazwać through the youth of these things pięknym. A co!

Nie spać, zwiedzać, wysłuchiwać. Trzeba było szybko przemieszczać się pomiędzy piętrami, żeby dalej percypować muzykę, która przecież łagodzi obyczaje i odpowiada na istotne pytania. Am I AI? Ja jestem człowiekiem nadal, muszę przepisywać kody captcha i wskazywać, na którym kwadraciku jest przejście dla pieszych. Sztuczną inteligencję zaimplementowano przy tworzeniu Expect the unexp…lained Adriana Foltyna, więc można było zaznaczyć w tytule ten modny temat. Agata Zemla dla NeoQuartetu napisała kolażową kompozycję z użyciem archiwalnych nagrań wywiadu z Markiem Hłaską. Elektryczne smyczki brzmiały odrobinę tandetnie, chociaż ciekawie korespondowały z ziarnistością taśmy.  Ostatnie z zaprezentowanych dzieł przyniosło, jak sądzę, najwięcej materiału do dyskusji. Thall’em all swoim tytułem odnosiło się do dwóch metalowych zespołów – Metallica i Vildhjarta. Połączenie metalu z instrumentami smyczkowymi to estetycznie grząski grunt, kojarzący się z niezbyt ciepło przyjętym albumem S&M albo potworkami pokroju grupy Apocalyptica. Ciężkie, djentowe riffy pojawiły się tu wyłącznie za pośrednictwem nagrań. W ten sposób zaznaczono obcość artefaktu, jakim jest gitara elektryczna (frapująco pisze o tym Viacheslav Kyrylov w jednym z tekstów książki programowej) wobec szlachetności kwartetu smyczkowego. Każdy członek zespołu miał do dyspozycji dwa instrumenty – te elektryczne były ustawione na statywach i obsługiwano je tylko prawą ręką. W metalu w końcu uderzenia w puste struny są wszechobecne, ale unieruchomione chordofony mimo przesteru odzywały się raczej niemrawo. Fani mocnego gitarowego łojenia mogli nie być do końca zadowoleni z propozycji Pawła Hendrixa. Sankcjonowała ona natomiast tytularną subkulturę.

14/04/24

Spółdzielnia Muzyczna, inicjując koncert finałowy postawiła na szlagier polskiego sonoryzmu. Swinging Music Kazimierza Serockiego wykonano dość galopująco, ale nigdy dość przypominania dziedzictwa tego wybitnego twórcy. Phil Niblock z zaświatów pobłogosławił Healing Aleksandry Słyż, która swój dronowy, mikrotonowy idiom rozwija konsekwentnie już od kilku lat. Cieszę się, że Spółdzielnia sięga po jej utwory, jako że sytuuje się ona gdzieś na przecięciu świata akademickiego ze światem… niezależnym? Tym, co można by określić mianem popkultury, ale nie jest specjalnie popularne. Rozstrzał w rozumieniu tego pojęcia ilustrowała niedzielna rozmowa Marty Koniecznej, Pawła Malinowskiego i Katarzyny Dziewiątkowskiej. Kompozytorka wyrażała przekonanie, że wciąż nadrzędną cechą Muzyki Nowej w opozycji do Muzyki Popularnej są eksploracje w obrębie barwy. Malinowski nie zgodził się z tym stwierdzeniem, ale nie mogli dojść do porozumienia, najprawdopodobniej przez to, że myślą o zupełnie innych zbiorach zjawisk. Odsyłam do tekstu Wojciecha Krzyżanowskiego Delulufonia z książki programowej, który wspaniale do tych nieporozumień się odnosi.  Na finał finału MPN do Spółdzielni dołączył Artur Zagajewski w celu wspólnego wykonania 4 pieśni do wierszy Chavy Rosenfarb. Żeby nie było tak gorzko, to zaznaczę, że cenię sobie jego twórczość i otworzyła mi uszy w istotnych latach mojego dźwiękowego wychowania. Trudno mi jednak obronić to, co usłyszałem. Beznamiętna repetycja, którą już wspomniałem przy okazji tych bardziej zabawowych kawałków, zupełnie nie działała w zestawieniu z poezją o Zagładzie. Kompozytor był jednocześnie wokalistą i gitarzystą, z tym, że gitara była prawie niesłyszalna (sam transjent uderzenia w struny) a wokalne delivery absolutnie antycharyzmatyczne. Nie wiem, czy Zagajewski nasłuchał się za dużo Swansów i uwierzył, że magiczną różdżką (gryfem) przemieni w nich Spółdzielnię. Dostaliśmy cosplay rockowego koncertu, bez bębnów i słuchanego na siedząco.

fot. Karol Adam Sokołowski

Ostatecznie całkiem nieźle bawiłem się na tym festiwalu, choć towarzyszyło mi specyficzne połączenie przesytu z niedosytem. Pięć dni to dużo. Dotarłem na prawie wszystko. Spektrum emocji wywoływanych przez wibracje powietrza było bardzo szerokie. Ale tytuł, ten przeklęty tytuł, ta POPKULTURA napisana capsem sprawiła, że fantazjowałem o radykalnych zanieczyszczeniach świętej filharmonii. O DJ setach, naturszczykach, wejściu do X-Demona i karaoke z dyrektorem. Ale to tylko festiwal Nowej Muzyki Polonicznej, przecież nie pójdę do klubu Ciało i obrażę się, że nie grają Mykietyna.