Warszawa czerwcem odurzona. Ephemera 2024
Jedyny miesiąc, kiedy przesiąknięty kultem produktywności niezależnie od pory roku mieszkaniec kraju nad Wisłą potrafi złapać oddech i na chwilę połączyć się z niedającą się już zignorować naturą, to czerwiec. W czerwcu zbiorowo przejadamy się truskawkami i czereśniami, pierwszy raz kąpiemy się poza domem i basenem, zrywamy kwiaty i narzekamy na wysoką temperaturę. Siedzimy do późna, odganiamy komary, a niektóre_rzy z nas kichają przez alergię. Kuszeni świadomością bardzo krótkiego okna pogodowego, kiedy mamy okazję w końcu wyjść bez kurtki na zewnątrz, wygrzać się na słońcu, podejmujemy się miliona aktywności i organizujemy takie aktywności innym. Ten klimat odzwierciedla co roku dokładnie wypchana po brzegi między pierwszym a trzydziestym czerwca oferta kulturalna Warszawy, jakby całe miasto chciało zakomunikować nam chęć spotkania, zanim wszyscy rozjedziemy się na wakacje. Na tej samej fali kolejny raz płynie Ephemera Festival. Organizatorzy wydarzenia dwoili się i troili, żebyśmy czuli się niemal przytłoczeni czerwcową obfitością działań witających lato i budzących nas do życia. W skrócie – było czym nas odurzać.
Tegoroczną edycję festiwalu zainaugurował Zmierzch, a podczas niego występ Adeli Mede. Słowacka artystka zaprosiła widownię do siebie hipnotyzującą wokalizą a capella pochodzącą z utworu Sing with me, otwierającego jej najnowszy album Ne Lépj a Virágra. Do końca występu jej głos w przeróżnych wariantach pozostawał na pierwszym planie. Przede wszystkim wyczuwalne było przywiązanie Mede do nagrań pieśni tradycyjnych różnych regionów Europy Środkowej, które często imitowała, jednak bez przesadnej stylizacji. Powstałe fragmenty nagrywała i zapętlała, dodając kolejne elektroniczne i wokalne elementy, a także odtwarzała od tyłu z rozmaitymi efektami. Tło dźwiękowe czasem pozostawało za nią w tyle, chociaż było momentami równie ciekawe – ewidentnie wygenerowane dźwięki, często przypominające szum wody czy odgłosy żab, ubierane były w brzmienia tkane przez harmonię, basy i klarnet. Zaraz przed kolacją na scenie pojawiła się Astrid Sonne. Jej dość surowy i wyizolowany obok innych ścieżek chłodny wokal przeszkadzał mi nieco w tegorocznym, dobrze przyjętym nagraniu studyjnym, Great Doubt. W Królikarni jednak wpasował się idealnie pomiędzy fragmenty grane przez samą Sonne na altówce, oszczędnie obrobione, wygenerowane sekwencje rytmiczne zachowujące triphopowy charakter oraz długie, niskie dźwięki wiolonczeli trzymające w ryzach kolejne kompozycje. Na żywo powoli wypowiadane słowa z utworu Everything is unreal brzmiały jak live ASMR. Także w I give my all i Almost artystka przekazała widowni dużo ogrzewającego serce spokoju. Podobnie występ Iztoka Korena, który z sukcesami eksplorował możliwości banjo, pasował do tego pełnego wrażliwości wieczoru.
Emocje przekazywane za pomocą melodii mają dla mnie oczywiście szczególne znaczenie, ale nie sposób nie wspomnieć w kontekście Ephemery o sile słowa jedynie wspomaganego dźwiękami. Niełatwe warunki akustyczne mieli wykonawcy podczas czwartkowego koncertu Widma na dziedzińcu Komuny Warszawa, który odbijał brzmienia jak w studni. W przypadku Wojciecha Bąkowskiego i Jana Piaseckiego (GERDA) zadziałało to raczej korzystnie – nostalgiczne sample złożone z nagrań grających zabawek czy trąbienia przejeżdżającego pociągu wkręcały się w uszy, a od bezlitosnych, miarowych i spójnych dla wszystkich utworów uderzeń w zestaw perkusyjnych nie dało się uciec. Obawiałam się, że głos Bąkowskiego mógłby na tym tle zniknąć (tym bardziej, że w materiale studyjnym artysta jest nieco bardziej introwertyczny niż zwykle, cichszy niż na poprzednich płytach). Na żywo jednak wszystkie teksty były bardzo dobrze słyszalne, wypowiadane z typowym dla Bąkowskiego przeironizowanym patosem. Niestety instrumentami i pogłosem nie mógł wspomóc się billy woods, przez co brzmiące genialnie w warunkach domowych finezyjnie zmontowane bity i podkłady muzyczne dawały czasem festyniarski posmak. Sam billy woods natomiast dał storytellerski popis budzący mój niekwestionowany podziw – na wodzy trzymał ogrom emocji, snując opowieść o sytuacjach granicznych, w większości nie do przeżycia przez uprzywilejowanego Europejczyka. Mocno wybrzmiały teksty pełne dających się interpretować na różne sposoby one-linerów z płyt Aethiopes, Maps i We Buy Diabetic Test Strips. O słowach i języku był też spektakl Future Tongues/Języki Przyszłości, który swoją premierę miał kilka lat wcześniej, a na Ephemerze został pokazany w ramach współpracy z Nowym Teatrem. Za sound design odpowiadała Justyna Stasiowska, która pytana o swoje dźwiękowe pomysły wspominała w wywiadzie, że interesuje ją m.in. „jak źródła dźwięku w danej scenie – pochodzące np. od aktorów – łączą się z wykorzystaniem innych dźwięków”. Wydaje się, jakby w Językach Przyszłości aktywnie poszukiwała odpowiedzi na to pytanie. Przed pierwszymi wypowiadanymi kwestiami muzyka stanowiła ledwie tło – usłyszeć można było pojedyncze szumy, świsty i jakby oddalone kobiece jęki w wysokim rejestrze, dobiegające, gdy aktorzy dotykali się i głaskali w różnych konfiguracjach. Kiedy jednak postacie zaczynały wydawać z siebie pojedyncze dźwięki, a później coraz bardziej rozemocjonowane wyrzucały z siebie werbalne komunikaty w formie pojedynczych słów (np.: henna, halgorytm, harsenał, honor, hańba, husaria), motoryka zwiększała się, kolejne skrzypnięcia zbiegały się z coraz szybciej wypowiadanym tekstem. Szczególnie ciekawie zrobiło się w momencie kulminacyjnym spektaklu, kiedy dźwięk wypluwanej przez aktorów wody wymieniał się z kolejno ułożonymi przez Stasiowską tonami, tworząc pompatyczny, marszowy finał.
Wzbudzenie całego spektrum emocji miała na celu piątkowa Pożoga. Udało się to już pierwszemu w kolejności wystepowi Zaumne. Jego ostatni album Parfum bardzo często gościł w moich słuchawkach w zeszłym roku – luźno splecione ze sobą tony, powoli płynące rozmaite nagrania terenowe, wyśpiewane cichym głosem YL Hooi frazy i wychodzące jakby z ukrycia szepty to mieszanka idealna na spacery po lesie. Wszystkie te składniki bardzo przyjemnie wymieszały się także na żywo. Zaraz później zaciekawienie publiczności wywołał Paweł Kulczyński, który pojawił się pośród niej, w samym środku skonstruowanego samodzielnie obiektu złożonego z dwunastu podświetlonych głośników połączonych z kwadrofonią. Rzeczywiście zestaw ten pogłębił już i tak duży zamęt panujący w prezentowanym Biosignatures (żeby odkrywać materiał dźwiękowy w całości, trzeba było nie tylko chodzić wokół konstrukcji, ale też zmieniać położenie na sali), tworząc wymagający uwagi, ale i satysfakcjonujący pokaz. Umiarkowanie pozytywnym zaskoczeniem był dla mnie koncert Coals, których skreśliłam bodaj 9 lat temu po prezentacji w warszawskiej Miłości przy okazji ich debiutanckiej EP-ki. Niewiele ciekawych dźwięków wtedy usłyszałam. Na Tamagotchi z kolei kompletnie nie trafiło do mnie kontynuowanie pisania i śpiewania po angielsku. Tegoroczny koncert i wydawnictwo pokazały jednak, że duet ciągle się rozwija i jeszcze nie powiedział ostatniego słowa: znacznie poprawiła się świadomość używanego sprzętu, mocniej przetwarzany był wyjątkowo plastyczny wokal Kachy Kowalczyk (myślę, że jego potencjału starczy jeszcze na wiele kolejnych albumów), zadbano także o odpowiednią oprawę występu. Pierwsza połowa Pożogi przyniosła mi także jeden z największych zachwytów całego festiwalu – koncert Chuquimamani-Condori. Znany jest wam zapewne pejzaż dźwiękowy towarzyszący zasypianiu jako dziecko na weselu na krzesłach pod marynarką losowego gościa. Od artystx dostałam ten właśnie powrót do dzieciństwa, tylko że z muzyką z drugiej strony Oceanu Atlantyckiego. W przejaskrawionym kolażu można było usłyszeć głównie tradycyjną (rozumianą szeroko, bardzo daleko od nurtu in crudo) muzykę ludu Wielkich Pakajaqi, zamieszkujących tereny dzisiejszej Boliwii, Peru i Argentyny i zaliczanych do grupy etnicznej Ajmarów. Tylko bardzo sprawne ucho w zapętlonych i ułożonych w kilku warstwach dźwiękach fletów, harfy, fletni sicu, akordeonu, charango, skrzypiec i gitary wychwycić mogło charakterystyczne brzmienie tańca kullawada i muzyki huayño, praktycznie nieznanych w Polsce. Chuquimamani-Condori do już bogatej tradycji dodałx jednak o wiele więcej – porozrzucane losowe dżingle, sample z klasyków amerykańskiego country, glitche i reverby – aby powstała mieszanka zyskała jeszcze więcej ekstatycznego, ale również bardzo ciepłego charakteru, stylizowanego na modłę początkującego prowincjonalnego DJ-a, lecz bez szkody dla zrozumienia materiału pierwotnego.
Chwilę później przeżyłam dwa rozczarowania. Pierwszym z nich była kartka wywieszona na Mińskiej informująca o tym, że na festiwalu nie pojawi się brazylijski DJ Ramon Sucesso, zatem w końcowej wersji programu tegorocznej edycji festiwalu nie pojawił się żaden artysta z tego kraju. Szkoda, że mimo mocnego zeszłorocznego rozpoczęcia brazylijsko-funkowego wątku (kiedy tona Ephemerze wystąpiła Badsista, a Unsound gościł gg Albuquerque, dziennikarza sprawnie poruszającego się po temacie; powstał także przewodnik po brfunku) nie udaje siępociągnąć mimo ogromnego potencjału. Drugim rozczarowaniem był występ 2K88, który przez nagłośnienie był całkowicie niezrozumiały: jedyne, co słyszałam przez niemal połowę koncertu, to najbardziej chamski z basów. Na pewno nie pomógł on coraz bardziej skomplikowanej samplowej strukturze o lekko retromaniackim charakterze i całemu spektrum efektów wychwyconych przeze mnie wcześniej w wypuszczanych przez artystę kilka miesięcy temu singlach. Na szczęście zaraz później na koncercie Amnesia Scanner okazało się, że ich formuła zdekonstruowanego brzmienia jeszcze się do końca nie wyczerpała. Przeciwnie – po zdystansowaniu się od patosu, transowości i apokaliptycznego mroku ich pierwszych albumów, w skrawkach nagrań wykręconych efektami, rozczłonkowanych skrzypiących bitach i trzaskach wszelkiej maści muzycy odnaleźli pokłady ironii i luzu, pozwalających zrobić kilka kroków ku bardziej piosenkowym brzmieniu. Ja to brzmienie kupiłam, choć rozumiem, że może ono być dla niektórych rozczarowujące. Chyba właśnie dla tych rozczarowanych był ostatni koncert Pożogi – pełen krzyku, hałasu, stroboskopu i szybkiego tempa występ Violent Magic Orchestra. Przez całe jego trwanie nie mogłam uciec od dźwiękowej dwoistości: z jednej strony nie dawały o sobie zapomnieć świetlista, futurystyczna ścieżka melodyczna i gabberowy bit, z drugiej zaś atakował rozdzierający krzyk dopasowany idealnie do pełnej zakłóceń i szumów warstwy elektroniki.
Bardzo melancholijny był sobotni Las odbywający się w jeszcze mało eksploatowanej, luksusowej jak na warunki unsoundowe lokalizacji – Muzeum Historii Polski. W tym megalomańskim, ale robiącym wrażenie gmachu znajduje się aula z całkiem niezłą akustyką i to tam słuchacze doświadczyli dwóch dźwiękowych zdarzeń różnych od siebie tak bardzo, że zaczęłam zastanawiać się nad intencją kuratorską stojącą za ich zestawieniem. Pierwszym z nich było prezentowane w niemal całkowitej ciemności godzinne nagranie terenowe Białowieża autorstwa Chrisa Watsona i Izabeli Dłużyk. Watson, jeden z największych światowych znawców tematu, nie dotarł do Polski. Przekazał swoje instrukcje Pawłowi Kulczyńskiemu, który stanął przy sprzęcie w jego zastępstwie. Izabela Dłużyk z kolei to niekwestionowana specjalistka w temacie rejestracji fauny, szczególnie ptactwa; jest autorką wielu niezwykle jakościowych i unikalnych nagrań zwierząt z miejsc, gdzie nie dotarła jeszcze cywilizacja. Po zgaszeniu wszystkich świateł z kilkunastu głośników rozległy się głosy zwierząt z Puszczy Białowieskiej, z czego najliczniej (zgodnie z rzeczywistą proporcją) reprezentowane były ptaki. Chciałabym napisać o nich więcej, nie narażając się na dyletanctwo, ale stojąc w obliczu rozpoznania około kilkudziesięciu różnych odgłosów, także innych zwierząt, przyznam szczerze, że się poddaję – tak, jak poddałam się na sali. Bez próby wyróżniania poszczególnych dźwięków i szukania dla nich nazw pozwoliłam, żeby mój mózg przyzwyczajony do audiosfery miasta po prostu chłonął Puszczę, prastarą, tajemniczą i coraz bardziej w dzisiejszych czasach niebezpieczną. Niestety przebodźcowana podobnie jak ja publiczność nie doceniła wystarczająco nagrania. Mniej więcej po pół godziny słuchacze coraz częściej spoglądali na zegarki i przełączali nerwowo ekrany w telefonach. Zniecierpliwieni po godzinie wychodziili, nie bijąc nawet już i tak biednych braw. Obserwowanie opisanych reakcji tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, jak bardzo praca Dłużyk jest dzisiaj potrzebna. Po przerwie wróciły światła, pojawiły się mgliste wizualizacje (Netia Jones), instrumenty (Resina, Matthew Bourne), elektronika (Ross Downes), które towarzyszyły podniosłemu, chłodnemu i przerażająco smutnemu głosowi Keeley Forsyth. Być może mój umysł ciągle jeszcze przeżywał poprzednią prezentację. Możliwe też, że na auli było trochę zbyt jasno, albo miałam za duże oczekiwania jako ogromna fanka Talk Talk (do których twórczość artystki bywa porównywana), i Colina Stetsona, z którym współpracowała. Faktem jest, że głębia tego występu gdzieś mi umykała mimo moich usilnych starań, intensywności występu i jakości całego doświadczenia zahaczającego o działanie performatywne w ramach ustalonej z góry koncertowej struktury.
À propos performansów, to właśnie wątek obecnościowo-cielesny, najmocniej związany z ideą wydarzenia, zdaje się rozwijać najbardziej konsekwentnie w kolejnych edycjach warszawskiego festiwalu. Kolejne wystąpienia dźwiękowo bardzo mocno różniły się od siebie. W galerii LETO Marcin Dudek pozostawił przestrzeń na żywe reakcje i odgłosy publiczności podczas swojego dwudziestominutowego spaceru po salach galerii z odpaloną pomarańczową racą, która zostawiała ślady na ścianach i docierała do dróg oddechowych widowni. Podobnie to właśnie uczestnicy stworzyli pejzaż dźwiękowy kolacji po koncercie Zmierzch autorstwa Poli Sutryk we współpracy z barem mir; zapamiętam z niej szczególnie zachwyty nad fontanną z ponczem, mlaskanie nad ziemniakami z mniej lub bardziej płynnymi dodatkami, odgłosy łamania się chlebem i zdziwienie ukiszeniem kalafiora. Na ciekawym połączeniu utworów bazował występ Julii Plawgo: od lipsyncu do arii Sola, perduta, abandonata z Manon Lescaut Pucciniego, przez taniec do piosenki Self Control Laury Branigan w zwolnionej i zniekształconej wersji, po końcowy post-punkowy wykrzyczany fragment. Na tegorocznej odsłonie Dragana Bar zabrakło co prawda lubrykantu i walk półnagich performerów na ringu, ale zdecydowanie nie znaczy to, że odeszła ona od erotyzmu i cielesności. Większy nacisk został tym razem położony na przekraczanie granic wieku, doświadczeń i płci, a to wszystko w akompaniamencie bulgoczących basów. Jednak chyba największe wrażenie dźwiękowe w tej sekcji zrobił na mnie początek Brzasku. Edka Jarząb, podobnie jak Anna Zaradny rok temu, postanowiła zaangażować publiczność w rytuał powitania dnia: zamiast procesji na miejsce koncertu zaprosiła nas nawołując już na schodach Królikarni. Później razem z nią przeciągaliśmy się i mruczeliśmy, żeby uważnie powitać dzień, który zwiastowany był przez dźwięki amplikowanego na tę okazję rogu.
Współprace kuratorskie z innymi instytucjami kultury w ogóle wychodzą Ephemerze na dobre. To już trzeci raz, kiedy koncerty z serii W Brzask pojawiły się w programie wydarzenia i za każdym razem przyciągają sporą widownię, często spoza grupy docelowej obu przedsięwzięć. W tym roku nawet dość przypadkowo na końcówkę setu Torusa (swoją drogą dużo bardziej zróżnicowanego i ciekawszego, niż jego zastępstwo za Ramona Successo w piątek) trafili uczestnicy darmowych zajęć jogi pod Królikarnią, którzy musieli poczekać, aż tańczący zwolnią ćwiczącym miejsce przed pałacem. Umówmy się – obudzenie się lub dotrwanie do wpół do czwartej rano co roku jest niemałą gimnastyką mentalną. Nie ukrywam też, że w głowie zabrzęczał mi głos mówiący o tym, że to najbardziej pretensjonalny pomysł we wszechświecie. Jeśli już jednak uda się na ten koncert dotrzeć, to jest to unikalna okazja do uważnego obserwowania jednego, specjalnego wschodu słońca na trawie wyściełanej rosą, kiedy dźwięki mieszają się ze śpiewem rannych ptaków. W tym roku, oprócz wspomnianej już Edki Jarząb na początek i Torusa na finał, można było usłyszeć Svitlanę Nianio oraz Raphaela Rogińskiego z Indrė Jurgelevičiūtė. Avant-folkowa wróżka zagrała swój koncert bardzo delikatnie, rozszerzając nieco materiał z ostatniej płyty Eye of the Sea. Choć instrumentalnie i brzmieniowo artystce już bardzo daleko od tradycji wsi, a nawet od pierwszych, wydanych ponad 20 lat temu albumów, to i tak udało jej się przemycić magię tradycyjnej melodii do minimalistycznych kompozycji. Bardzo przyzwoitą wprawką przed premierą najnowszego albumu był także występ Rogińskiego. Powiedzieć po prostu, że była to prezentacja materiału pokazującego możliwości gitar, to trochę mało – artysta poprzez odwołanie się w nakładanych pieczołowicie na siebie powolnie wygrywanych i powtarzanych warstwach melodycznych do swoich wspomnień z pogranicza polsko-litewskiego, gdzie się wychował, nadał swojej gitarze specjalny status odtwarzacza pamięci. Efekt ten był jeszcze bardziej zrozumiały w utworach z towarzyszącą mu Jurgelevičiūtė, która swoim śpiewem i grą na kanklės zaznaczyła jeszcze mocniej, skąd pochodzi melancholia ich dwojga.
Jak widać, atrakcji i przeżytych emocji na Ephemerze nie brakowało, pozwolę więc sobie na koniec zejść na ziemię. Już w relacji z Unsoundu 2019 pojawił się wątek finansowy, który w mojej ocenie nie został rozwinięty na naszych łamach tak, jak powinien. W mojej refleksji dotyczącej ceny karnetu (540 złotych + 30 złotych za bilet za spektakl w Nowym Teatrze) jestem rozdarta pomiędzy dobrem organizatorów i artystów, a potrzebami słuchaczy. Bardzo łatwo z pozycji osoby piszącej byłoby mi rzucić oskarżenie o zbyt wysoką cenę biletów. Nie byłaby problemem także obrona takiej tezy, gdybym przytoczyła, jaką część minimalnego wynagrodzenia owa cena stanowi (dla zainteresowanych – 17,5%). Na kilku grupach w mediach społecznościowych podnoszony był także problem wysokich cen za niektóre pojedyncze koncerty. Co więcej, odbiorcami festiwalu są w dużej mierze ludzie młodzi, obciążeni w sposób niewspółmierny do poprzednich pokoleń obecną sytuacją polityczno-gospodarczą, a także pracownicy szerokiego sektora kultury zatrudniani w warunkach prekarnych.
Powolne zmierzanie świata zachodniego ku modelowi neofeudalnemu dotyka jednak nie tylko widzów. Z perspektywy osoby z doświadczeniem producenckim przy obecnych kosztach organizacji takiego przedsięwzięcia, a także chęci godnego wynagrodzenia wszystkich osób współpracujących przy festiwalu (nie słyszałam o kontrowersjach, jeśli o ten aspekt chodzi) cena karnetu nie wydaje się aż tak wygórowana. Warto także wspomnieć o corocznej walce w bezlitosnych konkursach wnioskowo-grantowych o wsparcie instytucjonalne, które koniec końców nigdy nie jest takie, jak organizator sobie wyobraża. Efekt cichej akceptacji tego systemowego problemu jest następujący: tegoroczna frekwencja jest mniej więcej podobna do poprzedniej, a więc nadal jest jakaś grupa ludzi, którą na karnet na Ephemerę stać. Cała reszta wybiera raczej pojedyncze koncerty. Próby kompromisu pomiędzy publicznością zamożniejszą i mniej zamożną doszukałam się w wypuszczeniu z okazji festiwalu merchu w postaci wina pet-nat, którego można było spróbować za darmo przed niektórymi koncertami, albo kupić butelkę dla siebie w cenie 150 złotych. Na zakończenie festiwalu z kolei, w niedzielny wieczór, na plaży nad Wisłą spalono chochoła. Performans był całkowicie darmowy i ogólnodostępny, a przygotowała go Dominika Olszowy we współpracy z Dominiką Biernat. Bardzo piękny był ich uścisk przed obrzędem zamknięcia festiwalu – zapaleniem pochodni i przyłożeniem ich do sterty siana. Z tego miejsca także ściskam organizatorów tegorocznej Ephemery, a następnie przystępuję do palenia chochołów tejże relacji i korzystając z czerwcowej, kupalnej energii, afirmuję obfitość na kolejne edycje festiwalu.