Międzydialogi. MaerzMusik 2025

Jan Topolski / 27 kwi 2025

Morska boja. 

Zielone akwaria. 

Bańki we mgle. 

Papier, kamień, skóra!

Bezgłos.

Oddech i membrana.

Teatr cieni.

Linie i kije.

Czarne skrzydła. 

Piski twardych dysków. 

Spaghetti z ketchupem. 

To wspomnienia, które zabiorę ze sobą po marcowym pobycie w Berlinie. Wieści o nowym otwarciu na MaerzMusik wraz z przyjściem w 2023 roku nowej dyrektorki artystycznej, Kamili Metwaly, przewijały się już w eseju Doroty Kozińskiej („Tygodnik Powszechny”) i relacji Moniki Żyły („Glissando”). Jako że festiwal śledzę niemal od jego początku w 2002 roku, postanowiłem sprawdzić, jak zmienia się jego formuła. Tym razem udało mi się pojechać na pierwszą połowę imprezy (21–29 marca) i uczestniczyć w dziesięciu wydarzeniach, od wystawy sound artu przez koncert młodzieżowy po sceniczne widowisko. Ewolucja czy rewolucja zatem?

Czarne skrzydła, zielony ekran

Na początek melancholia. Otwierający MaerzMusik spektakl MELENCOLIA Brigitty Muntendorf miał swoją premierę na Holland Festival 2024, a w Berlinie pojawił się w koprodukcji ze Staatsoper Unter den Linden (gdzie dwa tygodnie później kompozytorka zaprezentowała „kosmiczne oratorium” Orbit – A War Series). Jednym z głównych wątków obu dzieł jest sztuczna inteligencja i klonowanie dźwięków oraz głosów. Stąd spora liczba zielonych ekranów i głośników, które służą wzmocnieniu symulakrum i zamazaniu granic między realnym a wirtualnym. W rozmowie z Julią Decker tak Muntendorf opowiadała o procesie twórczym:

Nagrałam głosy flecisty i basisty zespołu Ensemble Modern, a następnie sklonowałam je za pomocą sztucznej inteligencji. Obecnie głosy sklonowane i cyfrowe przejęły nasz świat w postaci dostawców usług cyfrowych. W MELENCOLII zyskują one swoje życie: krzyczą na nas, są melancholijne, poetyckie, zdesperowane, ale i znudzone. Pracuję teraz dużo z klonowaniem głosów, także na żywo. Interesuje mnie nie tylko, jak można je reprodukować, lecz także jak różne części składowe naszego głosu mogą zostać przeniesione do innego, niezależnie od tych pozostałych. Fascynuje mnie koncepcja głosu jako „hosta”, a nie „usera”, co oznacza, że nie tylko wyraża jednostkę, ale otwiera całe spektrum różnych kontekstów społecznych i kulturowych, oraz cyfrowych i artystycznych.

W swoim scenicznym przepychu i stylistycznym miszmaszu MELENCOLIA zdała mi się czymś na pograniczu rewii czy musicalu. Mamy tu i muzak, i karaoke, i chanson, i kołysankę, i kibicowskie przyśpiewki (znakomity operowy Apollo Choir), które nachodzą na motywy… z requiem. W końcu punktem wyjścia do tych „medytacji o smutku” było nasze zobojętnienie w czasach niekończącego się online’u. W tekście przewijały się refreny w rodzaju „It is OK to be alone!” albo „Don’t ignore depression, anger and despair. Don’t pretend it will go away after installing new app”, „The collective imaginary is on hold”. Paradoksalnie, przez ów przepych i miszmasz, MELENCOLIE też męczyła, choć nie sama muzyka – co można zresztą sprawdzić, bo winyl z Melencolic Medley ukazał się równolegle z berlińskim spektaklem.

Partie instrumentalne były nieustannie replikowane, a na scenie muzycy Ensemble Modern wykonywali szereg performatywnych akcji w duchu nowej dyscypliny, grając ze swoimi odbiciami. Moją uwagę zwróciły duety perkusistów czy solo na e-basie oraz wirtuoz neju obecny tylko na ekranie, Saeid Shanbehzadeh (irański stypendysta DAAD). Przemyślane kostiumy (Sita Messer) utrzymane były w gamie szarości i różów, choć z wyróżnioną rolą czarnych skrzydeł, zaczerpniętych ze sztychów Dürera. Nawet jeśli na scenie Haus der Berliner Festspiele MELENCOLIA  spotkała się z Melancholią tego ostatniego, a Zidane z Zygmuntem (Freudem), to doszło do tego  w istocie na postcyfrowym i postinternetowym gruncie.

MELANCOLIA, Maerz Musik 2025, fot. Anja Koehler

Spaghetti z ketchupem

Ten właśnie kontekst zupełnie inaczej usytuował w programie kompozycję Matthew Shlomowitza i Jennifer Walshe, Minor Characters, z wokalnym udziałem tej ostatniej i Ensemble Nikel. Gdy pierwszy raz słuchałem jej na kursach w Darmstadcie w 2023 roku (i relacjonowałem na tych łamach), odczytałem ją jako historię molestowania spod znaku #metoo. Pisałem wtedy, że twórcy balansują na granicy niedopowiedzenia i dosłowności, dawkując napięcie jak w thrillerze. Bohaterka popada ciągle w dygresje (o spaghetti, kotkach czy egzorcyzmach) wzorem scrolling narratives, jakby nie potrafiąc zmierzyć się z traumatycznym wspomnieniem. 

Tymczasem w sąsiedztwie MELENCOLII na pierwszy plan w Minor Characters wysunęły się właśnie wszystkie te drugoplanowe postaci – zgodnie zresztą z tytułem. Ciekawe, jak będzie na majowym Spor Festiwal w Aarhus, który w tym roku zamkną właśnie Nikel z Walshe (i o którym też tu przeczytacie). Konteksty decydują: wykład irlandzkiej kompozytorki o sztucznej inteligencji w Darmstadcie był jednym z głównych wydarzeń kursów, a w Berlinie spotkanie przy okazji wydania książeczki ledwie przemknęło w programie Library of MaerzMusik. Czy to zmęczenie tematem, czy słaba promocja, dość powiedzieć że większość z kilkunastu osób na sali stanowili znajomi…

Bezgłos

Drugiego dnia festiwalu maraton miały zresztą nie tylko osoby słuchające, ale i te wykonujące. Nikel Ensemble wystąpił bowiem tego samego wieczoru jeszcze raz, z programem limina / Sensation 1. Najpierw muzycy zagrali utwór północnoamerykańskiego kompozytora  zamieszkałego w Berlinie, Marka Berdena. On sam jest też gitarzystą i od lat współpracuje z Niklami (witness., 2012), więc miałem wrażenie słuchania wspólnej improwizacji raczej niż odgrywania nut. Dwie dynamiczne fale zaczynały się od subtelnych brzmień, na przykład długich i cichych dźwięków saksofonu, a kończyły na intensywnej kulminacji, choć bez przesady – elektronika płynęła basami w dole, pod resztą zespołu. 


Po drugim przypływie muzycy zaczęli się wyciszać, a na scenę pośrodku weszła Ligia Lewis ze swoją Sensation 1. Taniec niejako ucieleśniał tu głos, który nie mógł się wydobyć z krtani performerki. Ciało drgało w napięciu, mięśnie były naprężone od wysiłku, a dzięki delikatnej amplifikacji powietrze w Radialsystem aż elektryzowało od energii. Czy uda się odzyskać głos? Czy kiedyś nadejdzie odprężenie? Choć performans Lewis był przejmujący i angażujący, to w finale tego wieczoru zderzył się po prostu ze zmęczeniem recenzenta. Doceniam natomiast oryginalną dramaturgię, gdzie pierwszy utwór ze swoimi masami brzmieniowymi miał stanowić tło i wspomnienie dla drugiego.

Linie i kije

Znakiem nowego profilu MaerzMusik są frapujące międzykulturowe i kolektywne prace, o których Metwaly mówi jako o kuratorowaniu przez proces. Pokazem tej strategii było Drifting to the Rhythms at the Southeast of Nowhere, rozwijane od paru lat przy udziale głównie tajskich artystów_ek pod szyldem Nguyễn + Transitory i ze wsparciem Goethe Institut oraz DAAD. Kolektyw swoje działania prezentował już wcześniej w Radialsystem (Bird Bird, Touch Touch, Sing Sing), a tym razem premiera miała miejsce w Chiang Mai w Tajlandii. Dopiero potem artystki przyjechały do Berlina – ciekawe odwrócenie stereotypowej logiki centrum i peryferii. 

Drifting to the Rhythms at the Southeast of Nowhere, Maerz Musik 2025, fot. Asarela Orchidia Dewi

Obok choreografki Liny Oanh Nguyễn swój udział zaznaczyły tu m.in. Kamila Metwaly (dramaturgia), Benjamas Saikhamai (kostiumy) czy Seongji Jank (scenografia). Szczególnie dzieło tej ostatniej zwracało uwagę: publiczność z czterech stron otaczała scenę, na której przylepiono złote taśmy, a nad wszystkim wisiał kwietny wieniec. Pięć tancerek w powłóczystych białych szatach posługiwało się także bambusowymi kijami, by tworzyć dynamiczne układy solowe, w parach i zbiorowe.

Wszystko to złożyło się na rytualny charakter wydarzenia, podobnie jak światła podkreślające grę żywiołów: ognista czerwień na początku i końcu, wodny błękit w innych momentach. Tajskie korzenie było słychać w przebłyskach tradycyjnych melodii i widać w gestach dłoni. Wszystko to jednak zostało zintegrowane i zrecyklingowane z muzyką elektroniczną, którą sterowały także same tancerki, pobudzając czujniki ukryte w taśmach. W żadnym momencie nie miałem tu wrażenia kontaktu z jakąś powierzchowną stylizacją. Wręcz przeciwnie, całość działała zarówno symbolicznie – sugerując pewną tajemnicę i niedopowiedzenie – jak i zmysłowo.

Drifting… odczytałem jako opowieść o budowaniu wspólnoty i stojących przed nią wyzwaniach (co potwierdza zresztą zamieszczony wyżej dokument o działaniach Nguyễn + Transitory, Symphony of Intimacies),  a także o relacjach dźwięku z przestrzenią, ciałem, ruchem. Z kolei producent spektaklu, Bussaraporn Thongchai, w tekście zamieszczonym w festiwalowym katalogu interesująco opowiadał o roli samego ruchu, który odbywał się nie tylko w poziomie, ale i pionie – dzięki wykorzystaniu wspomnianych kijów. Skomplikowana siatka linii i trajektorii, łuków i spiral:

Głównym wyzwaniem dla pięciu wykonawczyń pracujących z dźwiękowym interfejsem architektonicznym opartym na dotyku było zaaklimatyzowanie uszu do całkowicie obcych dźwięków i rytmów. Ich ciała były jednocześnie dyrygentami i przewodnikami, generującymi kompozycję w czasie rzeczywistym. Jako że duet Nguyên + Transitory wykorzystał immersyjną metodę, pracę rozpoczął od krótkiego opisu i demonstracji, a następnie zaprosił tancerki do zanurzenia się w przestrzeni miejsca, jego strukturze i pustce, aby mogły powoli zrozumieć, jak działa ta architektura dźwięku. Wykonawczynie były również zachęcane do eksperymentowania poprzez własne rzemiosło, czyli taniec Isan, zarówno w wykonaniu solowym, jak i grupowym. […] Typowymi [dla niego] ruchami jest umiejscawianie i formowanie łuku, a wykonawcy przemieszczają się z zazwyczaj z głównych pozycji do innych, aby ponownie połączyć się w linię lub łuk. Taki ruch, zachowujący swój rytm, nie jest przypadkowy, ale podąża za wyraźną strukturą i kierunkiem.

Oddech i membrana 

Jeśli o łukach mowa, jeden z nich na tegorocznym MaerzMusik tworzyły dwa perkusyjne koncerty. Żałuję, że nie mogłem zostać w Berlinie do Streik Enno Poppego na dziesięć zestawów – tym bardziej że to kompozytor zasłużony dla festiwalu, który współprowadził z Metwaly edycję w 2023 roku. Udało mi się natomiast posłuchać monumentalnego utworu Chai Czernowin, POETICA na cztery perkusje i elektronikę, zamówionego przez IRCAM. 

Kompozytorka na wielu poziomach gra tu z ideą solowego koncertu, począwszy od obsadzenia w głównej roli Steve’a Schicka, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Jego celebracja gestu i oddechu wzmocnionego elektronicznie, mogła drażnić (jak wynikło z kuluarowych rozmów) jako relikt maczyzmu, zwłaszcza w epizodzie z body percussion. Z drugiej strony solowa partia daleka była pustej wirtuozerii, często ograniczając się do prostych źródeł dźwięku (jak deseczka opukiwana naparstkiem).

POETICA, Maerz Musik 2025, fot. Herve Veronese

Jak zwykle w przypadku twórczości Czernowin, od początku dałem się porwać narracji w klarownej trzyczęściowej formie, którą określa ona „pałacem pamięci” albo „operą oddechu”. Faktycznie, to różne wdechy, wydechy, sapnięcia i parsknięcia stanowiły osnowę POETIKI. Jak przyznawał sam Schick w rozmowie z kompozytorką po koncercie, oddech to często niejawny, choć przecież pierwotny dla perkusji żywioł. Tu ujawniał się na wiele sposobów, także w partiach trojga akompaniujących członkiń_ów Les Percussions de Strasbourg. 

Poprzez uderzenia w membrany swoich zestawów zdalnie poruszali_ły oni_e lastry z tyłu sceny i wirtualne smyczkowe trio, obecne tylko w partii elektroniki. Autorka przyrównuje relacje między dźwiękami w POETICE do struktury jaźni, z jej świadomymi i nieświadomymi warstwami, a cały utwór – do psychologicznej areny. Wiadomo, Czernowin umie w metafory (co udowadnia w tej rozmowie), ale i bez nich utwór robi wrażenie dzięki swojej komplikacji. Nazwałbym ją, z filmowego żargonu, głębią ostrości, tak w czasie jak i w przestrzeni. Od najmniejszych ziaren po niemal godzinną formę; od Schicka w centrum estrady po okalające go perkusje, a dalej przestrzenną elektronikę – wszystkie warstwy pracowały. A zresztą, same_i posłuchajcie:

Papier, skóra, kamień!

Kamila Metwaly w rozmowie ze mną dla „Ruchu Muzycznego” wyznała, że nie wierzy już w nad-dyrektorów, którzy o programie festiwali rozstrzygają indywidualnymi decyzjami i researchami. Stąd liczne zaproszenia do kurateli poszczególnych wydarzeń podczas festiwalu, z których dwa trafiły do polskich kompozytorów zamieszkałych od lat w Berlinie: Wojtka BlecharzaKuby Krzewińskiego. Pierwszy przygotował wraz z Metwaly imponujący koncepcyjnie finał, z całym repertuarem utworów na różne składy, granych w kilku przestrzeniach głównej kwatery festiwalu (niestety, też mnie ominął, więc cytuję).

MaerzMusik zawsze stawiał na eksperymentalne formy muzyki i dźwięku, a z Wojtkiem Blecharzem dzielimy fascynację sceną i tym, co poza nią. W tym budynku [Haus der Berliner Festpiele] mam poczucie, że widzimy tylko część całości, wierzchołek góry lodowej. Ale gdy długo tu pracujesz, zauważasz, że przestrzenie mają swoje charaktery. Pomyśleliśmy, jak możemy się na nie otworzyć, by inaczej doświadczyć muzyki. Można powiedzieć, że finał to metafora całego festiwalu. Nie tylko różne utwory wchodzą w relacje ze sobą, ale i słuchacze zyskują sprawczość. To także istota MaerzMusik: sprawczość publiki. 

W koncepcję finału oprócz Blecharza i Metwaly zaangażowany był także jako dramaturg Bastian Zimmermann (znany tu m.in. z redakcji „Positionen”). Tercet z jego udziałem – tym razem z Krzewińskim i Aliénor Dauchez (reżyserką i artystką wizualną) – odpowiadał z kolei za Salon of Touch. To bardziej doświadczenie niż koncert, dlatego w opisie skupię się bardziej na  działaniach niż dziełach. Po powitaniu we foyer zostaliśmy zachęceni do zdjęcia butów i skarpetek. Następnie oryginalnie odziani wykonawcy zaoferowali nam obmycie i wysuszenie rąk. 

Salon of Touch, Maerz Musik 2025, fot. Maerz Musik.

W pierwszej odsłonie Salonu dotyku skupiliśmy się na własnej twarzy, pocierając ją i uciskając w rytm kolejnych poleceń Avivy Endean (A Face like yours), co szybko nas, publikę, zjednoczyło w identycznym działaniu i rozluźniło. Potem oglądaliśmy skrzypcowo-wiolonczelowe zbliżenie (Contre no. 1 Kuby Krzewińskiego, w wykonaniu jego samego i Michała Pepola). Perkusistka Mia Bodet odmalowała nam na membranie kotła portret depresji i rozpaczy (blacksnowfalls Blecharza). Wreszcie powrócił smyczkowy duet, choć tym razem bez instrumentów i… ubrań (za wyjątkiem bielizny). Staliśmy się oto widzami intymnego spotkania dwóch mężczyzn, dotykających swoich ciał i grających na skórze, gdzie „ja” rywalizowało z „my” – czy to była jeszcze muzyka? (Offertorium: Behandling B Jeppe Ernsta). Rejestracja wideo nie może oddać uczestnictwa i bliskości, ale dla ogólnego wyobrażenia podaję link poniżej:

Zakłopotanie przekroczenia granic ustąpiło w finale miejsca wspólnemu prawykonaniu Listen with your skin Krzewińskiego na trzy instrumenty smyczkowe i publiczność – to chyba właśnie był ten moment zyskania sprawczości przez słuchaczy_ki. Każde z nas dostało podręczny zestaw bywalca festiwalu muzyki współczesnej: tekstową partyturę, dwa kamyki, czerpany papier i suszony kwiat. W rytm instrukcji z ekranu i w kontrapunkcie do tria na scenie (Sophie Notte, Krzewiński, Pepol) eksplorowali_łyśmy faktury różnych materiałów i ich cielesny ślad. Prosty koncept i instrukcje oraz partycypacyjny charakter skupiały jak w soczewce założenia Salonu dotyku i stanowiły piękne zwieńczenie popołudnia. Świetny punkt wyjścia do spotkania w położonym obok kultowym lokalu Die Kleine Philharmonie z berlińskimi przyjaciółmi: Gosią, Wiolą i Thomasem. Myślę, że Aliénor, Bastian i Kuba doceniliby omawianie wrażeń z Salon of Touch przy Apfelschorle…

Zielone akwaria, bańki we mgle

Tegoroczny MaerzMusik bardziej niż dawniej dostarczył mi poczucia uczestniczenia w starannie zaprogramowanych i integralnych wydarzeniach. Kolejne miało miejsce w Sophiensaele, dawnej XIX-wiecznej siedzibie Związku Rzemieślników. Obecnie mieści alternatywny teatr, sprzyjała przekraczaniu granic między dziedzinami sztuki, a w tym wypadku – gatunkami. 

Weteranka wokalnej improwizacji Ute Wassermann do Art of Camouflage zaprosiła pięcioro wykonawczyń_ców, używających nagrań terenowych, grających na perkusjonaliach i obiektach albo przetwarzających swoje głosy blaszanymi tubami. A to wszystko w służbie dialogu z mniejszymi braćmi – planktonem w podświetlonych na zielono akwariach. Uważne działania tego osobliwego sekstetu nawet w partyturze włączały partie różnych zwierząt, jak żaby i świerszcze. Ich dźwięki i imitacje tychże podane były jednak nienachalnie, z pełnym szacunkiem dla skrytych oryginałów oraz wzajemnym nasłuchiwaniem. Akwaria służyły nie tylko jako eksponat, lecz także jako przestrzeń do gry, osobliwa komora pogłosowa. Dzięki frontalnemu ustawieniu i małemu dystansowi publiczność mogła śledzić proces wytwarzania dźwięków, często nie mniej ciekawy niż sam rezultat.

The Art of Camouflage, Maerz Musik 2025, fot. Monica Garcia

Po przerwie czekało nas zejście z ostatniego piętra na pierwsze, do „sali weselnej” na The Urban Tale of a Hippo Panayotisa Kokorasa i kolektywu Synaesthetis. Gdy po dłuższym oczekiwaniu otwarły się drzwi, naszym oczom ukazała się odrealniona przestrzeń oświetlona z podwórza i gęsto spowita mgłą. Niemal namacalne wrażenie lekkości budowały też rozłożone wszędzie rękawy i bańki z folii, pomiędzy którymi swobodnie poruszała się tak publika, jak i zespół. W szeregu scenek jego członkinie_owie odgrywały_li różne możliwe interakcje w stadach tytułowych hipopotamów, czasem z udziałem innych zwierząt. Z głośników dobiegał przestrzenny pejzaż dźwiękowy tropikalnego lasu, a scenografię (Nanni Vapaavuori) dopełniały liczne rośliny doniczkowe.

The Urban Tale of a Hippo, Maerz Musik 2025, fot. Martynas Aleksa

Podobnie jak Wassermann, także Kokoras – doświadczony swoimi wcześniejszymi animal studies (link niżej) – tańczył w The Urban Tale… na cienkiej linie między onomatopeją a wygłupem. A jednak przez immersyjny charakter i rozmycie klasycznej dramaturgii ta zabawa angażowała. Znakomita była „małpia scena” nad wodopojem symbolizowanym przez plastikowy basenik albo dęciaki grające do wnętrza fortepianu (który jeździł po całej sali) czy naśladowane ustnikami ptasie śpiewy. W pewnym momencie muzycy weszli do jednej z foliowych baniek niczym do brzucha hipopotama i zaczęli grać z jego wnętrza. Proste, zabawne, wciągające.

Piski twardych dysków 

Wspomniany wieczór w Sophiensaele – choć składający się z dwóch różnych produkcji – został połączony przez wspólny wątek i sceniczną koncepcję przekraczającą zwykły koncert. To silna tendencja festiwalu MaerzMusik pod dyrekcją Kamili Metwaly, choć zapewne też przejaw szerszej tendencji, o której pisała w swojej pracy doktorskiej Monika Pasiecznik (skrót dostępny także tutaj). Nie oznacza to oczywiście, że tradycyjna formuła 2+2 – dwa utwory przedzielone pauzą – się wyczerpała; także na berlińskim festiwalu można było jej doświadczyć. Jedną z nich zaproponował Yarn/Wire, nowojorski kwartet fortepianowo-perkusyjny, z wyczerpującym, blisko 2,5-godzinnym programem ze sporym udziałem elektroniki, wideo i drone’ów.

Szczególnie dotknęło mnie glass and stone Clary Iannotty – jej osobiste pożegnanie ze zmarłą niedawno matką. Choć taki kontekst mógłby sugerować łagodny czy nostalgiczny charakter utworu, to Włoszka używała samych ostrych i szumowych brzmień – w rozmowie przyznała, że po tej stracie nie czuje potrzeby używania ładnych dźwięków. W warstwie wideo widać było urywki rodzinnych zdjęć i dzienników, ale wszystko z taktem, niedosłownie, na granicy rozpoznawalności. 

Najbardziej performatywnym utworem wieczoru z Yarn/Wire okazał się In Memory na cztery dyski twarde. Jad Atoui polecił grać na nich różnymi przetwornikami i igłami, wydobywając zaskakującą paletę trzasków i pisków. Kamery umieszczone nad kwartetem przekazywały obraz występu na żywo, pozwalając zamyślić się nad naturą pamięci, choćby w tak mechanicznej postaci (w końcu metaforycznie ten temat poruszały już festiwalowe występy Nikel / Lewis czy utwór Czernowin).

Początek i koniec koncertu Yarn/Wire wyznaczyły redukcjonistyczne utwory kompozytorek znanych z wyrazistego stylu – Sarah Davachi i Catherine Lamb. Pierwsza w Feedback Studies for Percussion zgodnie z tytułem wsłuchiwała się w rezonanse perkusji i fortepianów – trochę szkoda, że nie w stroju naturalnym. Muzyczki i muzycy nowojorskiego kwartetu zagrali jednak z takim wyczuciem, że mogłem wybaczyć nawet temperację. W finale Lamb w Curvo Totalitas przestrzennie rozdysponowała dwa syntezatory (z przodu) oraz tam-tam i lastrę (z tyłu), jednak całość trwała zdecydowanie zbyt długo jak na ten moment wieczoru.

Morskie boje i teatr cieni

MaerzMusik to od dawna nie tylko koncerty, ale także wystawy i edukacja. W ramach pierwszej udało mi się obejrzeć Here on the Edge of the Sea We Sit Tin Yung-Chen, a drugiej – wysłuchać efektów warsztatów prowadzonych w różnych berlińskich szkołach pod szyldem QuerKlang+. Tajwańska artystka jest aktualnie rezydentką prestiżowego programu DAAD, podobnie jak Shanbehzadeh występujący w MELENCOLII, co podkreśla, jak festiwal korzysta z miejskich możliwości. 

W środku małej przestrzeni Tin umiejscowiła wielką, zardzewiałą oceaniczną boję. Dzięki bezprzewodowym słuchawkom z radioodbiornikiem można było „nausznie” zwiedzać DAAD-Galerie szukając kolejnych sygnałów. Materiał tego lokalnego spaceru słuchowego budowały komunikaty morskiej nawigacji i nagrania migrantów poszukujących bezpiecznego szlaku. Więcej można było poczytać w pomysłowo złożonej książeczce, napisanej przez znaną nie tylko z naszych łamów Salomé Voegelin. Choć wyszedłem z instalacji z poczuciem lekkiego audialnego rozczarowania, doceniam połączenie konkretnego obiektu z ulotnymi dźwiękami i polityczną wymowę Here on the Edge…

To był pierwszy raz, gdy poszedłem na koncert z serii QuerKlang+, programu obecnego od ponad dekady na MaerzMusik, i żałuję, że nie zdecydowałem się wcześniej. Wśród prowadzących warsztaty z berlińską młodzieżą znalazły się bowiem takie postaci jak Ute Wassermann, Béltran González czy Kaj Duncan David (całością zawiaduje Kerstine Wiehe). Na koncercie, w którym uczestniczyłem (jednym z trzech), prezentowała się m.in. Anni Heuser Waldorfschule,  z uczniami i uczennicami na oko koło 7–10 lat. Za pomocą pomysłowych perkusjonaliów i teatru cieni rozświetlanego paroma latarkami snuli wspólnie prostą opowieść o drodze do szkoły – ale jak to brzmiało! Starsze dzieciaki z Anna Freud Schulz zdecydowały się z kolei na różne sekwencery i rapowany styl. Świetna zabawa i ponowne poczucie wspólnoty. 

QuerKlang i QuerKlang+, Maerz Musik 2025, fot. Berliner Festspiele

Partycypacja i cross over to w końcu wątki łączące wiele wydarzeń tegorocznej edycji MaerzMusik. Kamila Metwaly zręcznie łączy publiczności z różnych kręgów, wprowadzając sporo teatru tańca, instalacji, improwizacji a także międzykulturowych projektów (Drifting…). Choć może mniej w tym roku było „odkrywania” zapoznanych postaci (jak kiedyś Lucii Dlugoszewski, Éliane Radigue, Waltera Smetaka, Benjamina Pattersona czy Halima El-Dabh), program był nie mniej odkrywczy. Mimo że wiele z prezentowanych dzieł nie było prawykonaniami, to duża część z nich miała tutaj swą niemiecką premierę. Ich zestawienie miało głęboki sens i wpisywało performatywne czy rytualne tendencje muzyki w aktualne konteksty – #metoo (Minor Characters), postcyfrowości (MELENCOLIA), animal studies (Hippo / Camouflage). Nawet jeśli to nie rewolucja, a tylko ewolucja, to chętnie się przyłączę.