Zmieszany, nie wstrząśnięty. Musica Electronica Nova 2025

Aleks Stadnicki / 22 cze 2025

Muzyka najnowsza z wielkim mozołem toruje sobie drogę do filharmonicznych estrad. Przełamywanie żelaznego kanonu przez kompozycje żyjących twórców wymaga nie tylko odwagi ze strony dyrekcji – wszak koncert, w którego programie nie figuruje Mozart czy Mahler z pewnością nie będzie cieszył się takim zainteresowaniem – lecz często także skomplikowanej logistyki i szczególnych umiejętności wykonawczych. Pomagają w tym zakresie festiwale – takie jak klasyczna już dla majowej panoramy Wrocławia Musica Electronica Nova. Słowem kluczowym dla tegorocznej edycji została „obecność(i)” – temat enigmatyczny, otwarty na wielość znaczeń. Z jakiego rodzaju obecnościami zetknęliśmy się podczas święta elektroniki?

Hołd dla ludzkiego wnętrza

Dwutygodniowa formuła pozwoliła na zaprezentowanie całej gamy różnorakich wydarzeń – od koncertów solowych i kameralnych, przez orkiestrowe, aż po stricte performatywne. Inauguracja rozpoczęła się nader intrygująco. Po wejściu do sali, oczom ukazał się zajmujący dużą część sceny stół, przy którym siedzieli członkowie_inie Black Page Orchestra, przygotowując się do pierwszego utworu. Body X Ultra – Under the Skin Marty Śniady (nie jest to pierwsze przedsięwzięcie kompozytorki w ramach cyklu skupiającego się na cielesności) zwracał uwagę nie tylko oczywistym elementem performatywnym, ale także specyficznym „instrumentarium” – niedużą pompką, kieliszkami (i innymi szklanymi naczyniami), fragmentami gumy itd. Początkowo orkiestra wydobywała całe spektrum dźwięków ze specyficznego zestawu perkusyjnego – od szmerów i szumów powietrza, przez uderzanie w szkło, aż po delikatne przesuwanie zwilżonymi palcami po gumie. W istocie można było sobie wyobrazić, dosłownie rozumiane, wnętrze człowieka – „[…] jelita, zęby, języki oraz granice między tym, co sztuczne, piękne a dziwne, czasem nawet obrzydliwe”1, jak zauważa sama kompozytorka w komentarzu do programu. Utwór narastał i rozwijał się w czasie, dźwięki zaczęły się systematyzować, aż w końcu orkiestra usadowiła się przy właściwych sobie instrumentach, by zaprezentować część inspirowaną muzyką metalową (z solem perkusji i gitary elektrycznej), wzbogaconą o wizualizacje, przedstawiającą zarówno ciało z zewnątrz, jak i najmniejsze elementy DNA. Dzieło kończył rozpływający się w ciszy, długo podtrzymywany przez warstwę elektroniczną dźwięk a, symbolizujący powrót do wewnętrznej równowagi. Doskonały, a zarazem frapujący współczesny hołd dla ciała… a właściwie tej części, której dostrzec nie sposób.

Body X Ultra – Under the Skin, Black Page Orchestra, fot. Joanna Stoga, archiwum NFM.

Jeszcze bardziej ewidentne nawiązania do szeroko rozumianej muzyki „popularnej” (zwłaszcza jazzu i rocka) przyniosły fragmenty DW 16.4 ‘Songbook l.4’ Bernharda Langa. Do orkiestry dołączyła sopranistka (Kaoko Amano) realizująca karkołomne partie obejmujące skrajne rejestry, melorecytacje, krzyk i mowę z wielką wirtuozerią i dbałością o dykcję (zdecydowaną przeszkodą w odbiorze był jednak brak tłumaczeń tekstów). Szczególnie imponował także charakterny jazzujący, quasi-improwizujący saksofon i rozszalała perkusja. Tym większym rozczarowaniem w tym kontekście okazała się Combative Music and its Algorithmic Demystification Matthiasa Kranebittera. Serie brutalnych glitchowych klasterów otwierające utwór były trudne do zniesienia bez wygłuszających słuchawek… problem w tym, że przez pozostałe dziesięć minut nie wydarzyło się wiele więcej. Jeżeli celem autora było utrzymanie owego diapazonu na niestrawnym, nawet dla festiwalowej publiczności, poziomie, to udało mu się to znakomicie. Jeśli jednak pragnął stworzyć coś co skłoni do przemyśleń, zaciekawi, czy choćby wywoła jakąkolwiek emocję inną niż irytacja, to poległ z kretesem. Całość kończyła się intensywnym powtarzaniem unisono (z mikrotonowymi odchyleniami) dźwięku e w wysokim rejestrze. Przewrotnie, a może symbolicznie, mnie również w głowie kołatało wymowne eee… będące wyrazem konsternacji nad niemożnością stworzenia cienia interesującego konceptu kompozytorskiego. 

Odmienny w charakterze był drugi tego dnia koncert wiedeńskiego zespołu, do którego dołączył François Sarhan – wykonawca i kompozytor zaprezentowanego wówczas Log Book 2024. Dzieło osnute wokół narracji wychodzącej od pozornie banalnego wydarzenia – kupna dziecku zapięcia do roweru i nieumyślne zatrzaśnięcie się tegoż – stanowiło rodzaj osobistego pamiętnika, pobudzającego do refleksji nad życiem i tym, jak każde mikrowydarzenie na nie wpływa. Muzyka bardzo skrzętnie podążała za narracją, stanowiąc subtelne tło wydarzeń, niekiedy w formie refleksyjnego interludium pomiędzy kolejnymi scenami, a innym razem ilustracyjnego ustępu wywołującego szczery uśmiech, np. w momencie, gdy kompozytor stworzył rzeczywiste wariacje na temat nagrania „śpiewającego” dziecka. W warstwie elektronicznej nie stronił z kolei od dźwięków miast, głosów dzieci i dorosłych, co tylko dopełniało obrazu całości.

Log Book 2024, François Sarhan, Black Page Orchestra, fot. Joanna Stoga, archiwum NFM.

Za dużo plastiku? Klimat wytrzyma…

MEN nie stroni również od tematyki społecznie zaangażowanej. Szczególnie wyraźne było to w występach Małgorzaty Walentynowicz, zarówno podczas jej solowego recitalu, jak i na wieczornym seansie filmu Mountain & Maiden. Artystka rozpoczęła pierwsze z wydarzeń, zmierzając pewnym krokiem w stronę suszarki do ubrań, stojącej na estradzie w CARBON IS THE NEW BLACK Moniki Dalach. Podczas gdy przeglądała kolejne kreacje, w tle leciało wideo (zrobione nieco w konwencji reklamowej), przestrzegające przed zgubnym wpływem wszechobecnego we współczesnym świecie konsumpcjonizmu, wyzysku pracowniczego, działalności wielkich koncernów, nierzadko przyczyniających się do globalnego ocieplenia i zmian klimatycznych. Artystka w końcu sama zaczęła pozbywać się z siebie nadmiaru ubrań (a celowo odziana była w kilkanaście warstw wierzchnich) i łapczywie chwytać w usta fragmenty materiałów, by ostatecznie podejść do klawiatury MIDI, aby wykonać sekwencje akordów zsynchronizowanych z wideo. Wstrząsający manifest społeczno-ekologiczny przysłonił treścią i wykonaniem pozostałe utwory w programie, w całości wykonywanym attaca. Ani Apricot, Cherry, Kiwi Mathiasa Monrada Møllera, ani Plant Concerto with Pianosong Piotra Peszata, pomimo kilku ciekawych fragmentów, nie zdołały przebić się przez gorzką prawdę o współczesnym konsumpcjonizmie. Zbieżny tematycznie był również wieczorny seans filmowy, do którego Walentynowicz wykonywała muzykę na żywo. Krótkometrażowa produkcja w reżyserii Shmuela Hoffmana i Antona von Heiselera opowiadała o dziesięcioletniej, hinduskiej dziewczynce, Aaspiyi, mieszkającej w New Dehli w pobliżu ogromnego, toksycznego wysypiska śmieci. Bohaterka, choć snuje marzenia o wykształceniu i przyszłości, nie jest w stanie wyrwać się z otaczającej jej rzeczywistości – zamiast do szkoły, musi udawać się na składowisko, by zbierać odpady. Mimo bardzo istotnej tematyki, korespondującej z propozycjami recitalowymi, odebrałem produkcję jako zbyt eksperymentalną, a przez to mało komunikatywną. Długie ekspozycje przedstawiające wysypisko z jednej strony pokazywały ogrom zanieczyszczeń, z którego jako Europejczycy często nie zdajemy sobie sprawy, z drugiej jednak raziły monotonią. Nie pomagała w tym zakresie także muzyka autorstwa Sary Nemtsov. Nie budowała napięcia, nie korespondowała z przedstawianym obrazem – brakowało jej dynamizmu. Pianistka starała się jednak tchnąć w nią odpowiedniego ducha.

Kolejny zapadający w pamięć, choć z zupełnie innych powodów, recital pt. Homo ludens zaprezentowała Gośka Isphording. Klawesynistka podjęła się wykonania czterech, bardzo różnych stylistycznie kompozycji, w tym dwóch prawykonań. Alpha 2.0 Hugo Moralesa Murguíi była silnie inspirowana dawnymi grami Nintendo. Sceny z rozgrywek mieniły się w oczach (w bardzo szybkim tempie, co w skali całości mogło zmęczyć), a dynamiczna muzyka przyspieszała razem z nimi, nie stroniąc od różnych efektów dźwiękowych znanych ze starych produkcji na konsolę. Nieprzekonujący z kolei wydał mi się performance howto jouïssance Niny Fukuoki – w utworze dużo było efektów brzmieniowych i zadań performatywnych, ale nie spinały się one w ciekawą opowieść. Natomiast największe wrażenie zrobiły na mnie Abrasion Ewy Trębacz i Intertwined Distances Anahity Abbasi – w obu elektronika stanowiła w zasadzie akompaniament do partii solowej, tworząc niejako minikoncerty klawesynowe. Kompozytorki nie stroniły od efektów (glissanda, szybkie repetycje dźwięków, cierpkie klastery), co jest dowodem na to, że klawesyn współcześnie jest medium równie pożądanym, co w XVII wieku.

Alpha 2.0 Hugo Moralesa Murguíi, Gośka Isphording, fot. Karol Adam Sokolowski, archiwum NFM.

Audio… wideo?

Recitalem, który wywołał we mnie największe emocje okazał się występ Matthiasa Krügera (elektronika), Tobiasa Tobita Hagedorna (organy) i Miry Boczniowicz (wideo tworzone na żywo). Utwór L’Être contre le vent opierał się na wolno rozwijanych w czasie formułach ostinatowych, które stopniowo budowały narrację, tworząc rozległe płaszczyzny dźwiękowe i wielkie kulminacje (tak donośne, że obsługa rozdawała chętnym stopery). Jednocześnie dźwięk organów, modyfikowany elektroniczne, był na tyle zróżnicowany barwowo i dynamicznie, że nie dało się ani na chwilę odczuć zastoju. Silny element transowości podkreślany był zresztą również przez warstwę wideo, rozmieszczoną na osiemnastu ekranach. Obrazy, z początku bardzo abstrakcyjne – kolory, kształty, enigmatyczne wizualizacje przywodzące na myśl sferę astralną – z czasem zaczęły się urzeczywistniać. Pojedyncze formy przerodziły się w skomplikowane wzory i iluzje optyczne, a wizualizacje w coraz bardziej niepokojące kadry z udziałem ludzi. Dużą rolę odgrywało też zmieniające się oświetlenie – dostosowywane było nie tylko do obrazu, lecz także do muzyki. Całość imponowała przemyślanym synkretyzmem sztuk, które zdawały się nie tylko obok siebie współistnieć, ale, co ważniejsze, korespondować ze sobą, tworząc doświadczenie transowe, a nawet hipnotyczne.

L’Être contre le vent Matthiasa Krügera, fot. Sławek Przerwa, archiwum NFM

Chętnie z połączenia muzyki z wizualiami korzystali też kompozytorzy prezentowani podczas trzyczęściowego koncertu NFM Filharmonii Wrocławskiej pod batutą Vincenta Kozłowskiego. Zarówno Any Road Daniela Ghisi, jak i Arcadiac Nicole Lizée były kolejnym przykładem chętnego sięgania twórców współczesnych do kultury popularnej i masowej – zwłaszcza świata gier komputerowych. Obrazy świetnie współgrały z muzyką, tworząc kolaże brzmieniowe przepełnione wartką narracją, a nierzadko także humorem (odgłosy ze starej gwiezdnowojennej strzelanki, charakterystyczne dźwięki Pacmana czy Super Mario Bros). Momentami utwory przypominały awangardowe reinterpretacje owych legendarnych soundtracków. Największe wrażenie robił niewątpliwie finałowy a light stung the darkness Engina Dağlıka na… żyłki wędkarskie, pianino, tonitruon i elektronikę. Dzieło wymagało wielu przygotowań – fluorescencyjne żyłki były rozciągnięte pomiędzy pianinem, a cienką, szeleszczącą stalową blachą, sala została zadymiona, a światło zmieniło barwę na ciemnogranatową. Eksplorowanie nowych brzmień dało tutaj niespodziewane skutki – powstała muzyka niemal ambientowa, a przy tym interesująca – nie tylko dla zmysłu słuchu. Mieszane uczucia pozostawiły we mnie dwa utwory rozpoczynające wieczór – A Walk into the Future Øyvinda Torvunda i Twist Francka Bedrossiana. Ten pierwszy wydawał się początkowo silnie inspirowany Szostakowiczem, zwłaszcza jego IX Symfonią ze słynnym solo fletu piccolo i ostinatowymi, marszowymi rytmami, lecz później przeszedł w stylistykę niemal disneyowską. Drugi zaś był chaotyczny i dezorientujący, tak dla publiczności, jak i dla orkiestry, która pomimo znakomitego poziomu w pozostałych utworach, tutaj zdawała się być zagubiona.

Nadzieja w młodych

Największym rozczarowaniem festiwalu okazał się koncert wrocławskiego oddziału Związku Kompozytorów Polskich. Wydarzenia te są zresztą swoistą tradycją festiwalu, zarówno Electroniki, jak i bliźniaczej Poloniki. Zawsze pokładam duże nadzieje w prezentacji dzieł lokalnych, a co za tym idzie, bliskich mi twórców. Niestety, tym razem na próżno. Całkiem zabawna była rozpoczynająca Muzyka jednorazowa Adama Porębskiego – satyra, w której kompozytor wyśmiał jednakowo chęć bycia przesadnie awangardowym wśród twórców, jak i krytyków, lubujących się w nadinterpretacjach treści muzycznych. Narracja, prowadzona na tle muzyki (a czasem dosłownie ją opisująca), wywoływała realne uśmiechy na twarzach… Niestety cechy tutaj wyśmiewane znalazły swoje odbicie w kolejnych kompozycjach, które zdawały się już pisane na poważnie. Utwory Dziewiątkowskiej, Gorwy, Hendricha i Foltyna sytuowały się pomiędzy próbą zrealizowania eksperymentalnego teatru współczesnego z elementami muzycznymi, wątpliwej jakości scenariuszem, rażącą powtarzalnością środków, sposobów kształtowania dzieła i, po prostu, nudą. W programie zaznaczono, że większość autorów inspirowała się nowymi technologiami, sztuczną inteligencją itd. Niestety sama muzyka w żaden sposób tego nie zdradzała. Wykonawcy_czynie Modern Trio Ostrava realizowali partytury w sposób zaangażowany i jak najbardziej kompetentny. Niestety materiał, który otrzymali nie był w stanie dostatecznie zainteresować, mimo mnogości pomysłów pozamuzycznych (takich jak „śmietnik wartości ludzkich” w postaci wiadra, w którym blendowano kolejne kartki, czy szklanki, z których muzycy pili wodę, by zaraz później ją wypluć). Z początku ciekawe wydały się Wzgórza i doliny niesamowitości Pawła Hendricha – utwór poprzedziło wyjaśnienie inspiracji, związane z robotyką i animacją komputerową. Kompozytor zaznaczył, że chciał wywołać efekt dezorientacji pomiędzy dźwiękami naturalnymi a sztucznymi, co mu się udało, niemniej zabrakło pomysłów na interesujące rozwinięcie idei. Koncert uratował finałowy utwór Coup de grace Agaty Zemli, napisany, jak się później dowiedzieliśmy (za sprawą tekstu pozostawionego każdemu odbiorcy w zamkniętej kopercie, którą należało otworzyć po zakończeniu prezentacji kompozycji), pod wpływem odejścia ojca artystki. Kolejne motywy snute przez trąbkę, brutalnie przerywane były przez agresywne tremola wiolonczeli powracające jak mantra – każdy epizod o czymś opowiadał, rozwijał narrację, aż do niemego finału, poprzedzonego elektronicznym interludium, podczas którego niejeden słuchacz uronił łzę wzruszenia.

Modern Trio Ostrava, fot. Sławek Przerwa, archiwum NFM

Całościowo ciekawszy w odbiorze wydawał się koncert „Kompozycje młodych”. Dzieła były zróżnicowane, ale ogólnym ich wyróżnikiem był zupełnie odmienny sposób wykorzystania elektroniki – nowe pokolenie traktuje ją jako jeden z elementów kształtujących utwór, a nie cel sam w sobie. 404 Not Found Pawła Kruczka zaskakiwał eterycznością – od otwierającego motywu tercji wielkiej, przez dźwięki natury umieszczone na taśmie, aż po wykorzystanie niskiego rejestru klarnetu. Podobny w charakterze był Miraż Julii Łabowskiej ze szczególnie pięknym solem altówki. Paths na flet i taśmę Milana Rabija z kolei imponował inteligentnym rozplanowaniem formy klamrowej i wykorzystaniem szerokich możliwości instrumentu solowego. Te i wszystkie inne zaprezentowane dzieła miały coś, czego zabrakło mi na koncercie ZKP – ciekawą treść muzyczną, pomysły, których szczerze chciało się słuchać, nawet jeśli nie zawsze ujmowane były w odpowiednią formę.

Nocny akordeon w pubie 

Koncerty towarzyszące MEN złożyły się na zupełnie inną kategorię – skrajnie odmienne w doborze repertuaru, obsadzie i charakterze, ale jednakowo ciekawe. Recital Rafała Łuca odbył się późnym wieczorem w ulokowanym na uboczu pubie, House Tęczowa. Kameralne wnętrze (bezpośrednio w sali mieściło się kilkanaście osób) stwarzało okazję do zupełnie innego, bliższego kontaktu z artystą, który prezentował kompozycje ze swojego nowego albumu Something out of Apocalypse. Najbardziej intrygowały miniatury Oxany Omelchuk – Widmungen an die verborgenen Empfänger. Zróżnicowane pod kątem wykorzystania instrumentu, jak i stylistyki, zachwycały bogactwem brzmień i umiejętnym budowaniem krótkich form. Inny, ale niemniej intrygujący był utwór 96bit music Kranebittera. Szalona wirtuozeria części środkowej kontrastowała ze sekcjami skrajnymi – niezwykle ascetycznymi, gdzie wybrzmiewał samotny, jednostajny dźwięk a. Najbardziej rozbudowane, tytułowe Something out…Pierre’a Jodlowskiego (dyrektora festiwalu) niestety nie zainteresowało w takim stopniu, jak dwa poprzednie – brakowało tu  koncepcji i pomysłu na całość, kolejne epizody, mimo kontrastującej atmosfery, raziły monotonią.

Niestandardowy skład pojawił się na scenie Sali Czerwonej podczas koncertu Astralis Chóru NFM. Repertuar, choć częściowo spełniał założenia festiwalu (wykorzystanie elektroniki i niedawny, przynajmniej względnie, czas powstania), odbiegał stylistycznie – prezentował dzieła kompozytorów szeroko znanych, można nawet powiedzieć klasyków muzyki drugiej połowy XX wieku. Choć zachwycały i utwory Kaiji Saariaho (Tag des Jahrs), i Carla Vine’a (Inner World), to dzieło tytułowe zapadało w pamięć najgłębiej – niemal półgodzinne Astralis Wolfganga Rihma, z dodatkowym wykorzystaniem kotłów i wiolonczeli. Utwór rozwijał się bardzo powoli – chór z odpowiednim namaszczeniem kreował magiczną atmosferę w szerokich płaszczyznach brzmieniowych. Całość, poruszająca się w obrębie neotonalności, była bardzo tradycyjna w środkach wykonawczych, ale przy tym wystarczająca dla oddania głębokości wykorzystanej poezji Novalisa. „Świat nici miłości mocą swoją splata / by jedno z drugiego czerpać mogło” – jakież to piękne i uniwersalne przesłanie, niezależnie od czasów… 

Festiwal interpretował tytułowe „obecności” w sposób różnoraki – raz w postaci problemów cywilizacyjnych, na które muzyka aktywistycznie reaguje, innym razem jako korespondencja sztuki dźwięków z elementami kultury masowej, a w końcu jako przejaw coraz szerszej obecności nowych technologii w każdej dziedzinie życia. Należy sobie zadać pytanie, czy temat przewodni nie jest zbyt rozległy – przy tak szerokim horyzoncie zaciera się jego istota, na czym traci spójność całego wydarzenia. Miałem poczucie, że wiele utworów ulokowało się zupełnie obok tematyki – nie tylko w kontekście festiwalu, lecz także pojedynczych koncertów. Parafrazując nieco cytat włoskiego mistrza bel canta: MEN „miał dobre momenty, ale kiepskie kwadranse”.

  1. Książka programowa festiwalu Musica Electronica Nova, s. 17,  https://www.nfm.wroclaw.pl/images/Sezon_2024_2025/omowienia/MEN2025-KSIAZKA-PL.pdf#joomlaImage://local-images/Sezon_2024_2025/omowienia/MEN2025-KSIAZKA-PL.pdf?width=0&height=0