Czasem o czasie. Relacja z 23. Przeglądu Sztuki Survival.

Marta Konieczna / 1 sie 2025

Najpierw myślałam, że to jakiś dziwny sposób na zapisanie równania. Tymczasem nie chodzi chyba nawet o wartość liczbową. Trzy sekundy to długość trwania współczesnego attention spanu, jednostka utrzymania naszej uwagi, zanim rozpierzchnie się ona na następnym zadaniu, na kolejnej myśli, zanim wprawi w ruch kciuk w kolejny scroll. 3s / 8h, trzy sekundy na osiem godzin, czyli na tę doskonale podzieloną dobę pomiędzy sen, pracę i wszystko inne, co się chce, tę nieocenioną zdobycz ruchów pracowniczych. Dziś z jednej strony zbyt długa (6 godzin czy 4 dni?), z drugiej strony zbyt krótka jak na przyrastający bez końca wzrost. Może nie zbyt krótka – zbyt ograniczona, zbyt wydzielająca naszą dyspozycyjność dla pracy i kapitału. Osiem godzin również doskonałe na sen odbudowujący system nerwowy narwany co trzysekundowymi wyładowaniami elektrycznymi. Gdzieś w tym ambitusie od brainrotu do jednostki czasu pracy rozciągnięto tegoroczne przesłanie Przeglądu Sztuki Survival.

fot. Magda Boruch

Temat przewodni o czasie jest w istocie na czasie. Wdzięczne to pole do popisu dla oferty Sceny Dźwiękowej, która mogłaby tak zniuansowanie rozumiany czas opowiedzieć właśnie dźwiękiem, medium istniejącym w końcu w czwartym wymiarze. Muzyka w czasie oraz czas w muzyce oczywiście się pojawiły na Przeglądzie, jednak kurator Sceny Daniel Brożek zadbał o to, by nie tylko tym parametrem mierzyć współczesną sztukę dźwięku. Wysokość, przestrzeń, częstotliwość: wszystkie te obecne zmienne sprawiły, że – nie po raz pierwszy na Survivalu – dźwięk przedstawiany był jako zjawisko zgoła fizyczne. Jednocześnie, z nieustająco ciekawą refleksją, osadzono go w kontekstach na tyle różnorodnych, że zdołał opowiedzieć nam nieco więcej nie tylko o tym jak słuchamy, ale jak pojmujemy, odczuwamy i jaka jest kondycja naszej uwagi.

By lepiej podążać za tymi wątkami, wzięłam udział w oprowadzaniu kuratorskim po Scenie Dźwiękowej. Był 19 czerwca, więc w duchu uśmiechnęłam się na myśl o najbardziej osobliwej procesji na Boże Ciało w całym mieście. Dojechałam więc do Zamku w Leśnicy, stanowiącego dla mnie zresztą dość zaskakujący wybór. Wyróżnia się on na tle archiwalnych survivalowych lokalizacji – nie jest opuszczony, a wręcz przeciwnie, stanowi jedną z siedzib miejskiej instytucji kultury Ośrodka Postaw Twórczych. Dzięki temu wraz z programem Przeglądu w nasze ręce na wejściu trafiała ulotka z programem Ośrodka na najbliższy czas: zajęć tanecznych dla dzieci czy sportowych dla osób w wieku senioralnym, co zresztą bardzo mi się spodobało, bo zbliżyło nieco sztukę współczesna do sztuki spędzania czas wolnego. Ale wracając, Zamek o skądinąd bardzo bogatej historii jest żywy i ma odmalowaną elewację. Dopiero po przekroczeniu bram dało się zauważyć remont – a więc i survivalową scenerię plandek i dziur, na które położono specjalne płyty. Bardzo zresztą fajnie brzmiące, gdy się na nie następowało, przez chwilę miałam nadzieję, że to specjalnie. Ekspozycje prac plastycznych zlokalizowano przede wszystkim w kazamatach Zamku, natomiast wszystkie prace Sceny Dźwiękowej ulokowano w jego wieży.

kHz / cm

Nierozerwalnie z czasem związana jest wysokość dźwięku – oto pierwsza lekcja fizyki, jaką przygotowano dla zwiedzających odkryliśmy po przekroczeniu wejścia. DRG (-anie?) Krzysztofa Cybulskiego była spośród nich pierwszą na trasie wycieczki – dosłownie – bo osadzona była na krętych schodach prowadzących do kolejnych prac. Była tymi schodami? Schody brzmiały i grały, choć nie same z siebie. Przymocowane doń cewki elektromagnetyczne wprowadzały konstrukcję w drgania o częstotliwościach zestrojonych z częstotliwościami rezonansowymi poszczególnych jej elementów. Dzięki temu dźwięk zrósł się jakby ze schodami, jak symbiotyczny organizm, taki krab w muszelce. W pierwszej chwili skojarzyło mi się to z pracą Nie bójmy się Bobo Victorii Tofan, pokazywanej na Przeglądzie w 2021 roku. Tu jednak mechanizm wprawiania przedmiotu w dźwięk był inny i pozbawiony fizycznego kontaktu. Jak zrozumieć częstotliwość rezonansową: kieliszek pękający od odpowiednio wysokiego śpiewu i powód, dla którego kolumna wojska nigdy nie maszeruje mostem równym krokiem. Instalację nie bez powodu nazwałam lekcją fizyki, bo rzeczywiście namacalnie przypomniała, że dźwięk jest wibracją – lub jak to ujęto w opisie – jej „skutkiem ubocznym”. Drgania stanowiły kompozycję o trzech warstwach brzmieniowych podyktowanych tempem. Jak zrozumieć istotę tempa wobec częstotliwości, a więc wysokości dźwięku: spowolnione nagranie które obniża głos i przyspieszone nagranie go podnoszące. Warstwy rozpięte były więc od odczuwanych raczej cieleśnie niskich dronów (lubiane na Survivalach uczucie) do zagęszczonych wysokich dźwięków. Od ośmiu godzin do trzech sekund? Głuche pohukiwania, szum, smyczki, roztaczały się wokół niezależnie od kroków, ożywiając w pewnym sensie metalową konstrukcję.

Niestety nie tylko pełne odsłuchanie kompozycji, ale i pełne odczucie pracy nie było za bardzo możliwe. Nieco się to wszystko siłą rzeczy gubiło, o co oczywiścietrudno mieć zarzut – praca była jednocześnie ciągiem komunikacyjnym, bardzo wąskim i średnio dostępnym, którym poruszać chciało się coraz to więcej osób. Chętnie lepiej zgłębiłabym zmiany w odczuwaniu dźwięków na różnych (jego i schodach) wysokościach. Choć poprosiłam o możliwość odsłuchania pliku dźwiękowego, na zbyt wiele mi się to oczywiście nie zdało – jak to na Survivalu praca była wybitnie site-specific. Pozostało mi więc nieco podumać. Chociażby nad pewną omniprezencją siły oddziaływania pracy, o tych drganiach i dźwiękach, które docierają do nas bez względu na to, ile uwagi im poświęcamy. Czy na co dzień nie dociera do nas na podobnej zasadzie wiele innych drgań? Innych dźwięków, komunikatów? By dostosować się do poziomu napływu bodźców ludzki mózg musiał wykonać niebywały ewolucyjny skok, który czasem działa na te wszystkie informacje jak bramka EQ, obcina pewne częstotliwości. 

x / m³

Doświadczenie kolejnej pracy Sceny Dźwiękowej kryło się za ciężkimi drzwiami na wysokości trzeciego piętra. Prowadziły one do Sali Teatralnej Zamku, ze sceną i widownią, ścianą wyłożoną lustrami przydatnymi do zajęć tanecznych – w dniu oprowadzania jej pustość napełniła mnie nieco niesamowitym wrażeniem. A może to po prostu sprawka obecności Wojtka Blecharza, kompozytora, który dźwiękową pracę z przestrzenią rozumie doskonale i wyjątkowo czule. Został zaproszony do zaprezentowania Survivalowi trzech z pięciu części powstającej w latach 2021-23 Symfonii nr 3 będącej instalacją koncertową na 200 bezprzewodowych głośników. Dobór medium/instrumentarium/obsady miał być echem dwóch rewolucji: przemysłowej i cyfrowej. Poprzez pierwszą kompozytor odwoływał się do manufakturyzacji instrumentów, druga opowiadała o niebywałym przełomie w naszej percepcji muzyki, który zadział się za jej sprawą.

instalacja koncertowa Wojtka Blacharza fot. Tobiasz Papuczys

Gdy weszliśmy, stały one wciąż grzecznie na parapetach i w pudłach. Dopiero po kilku słowach na temat swojej pracy, Blecharz zaczął rozstawiać głośniczki jeden po drugim, z pewnym namaszczeniem włączając je i wyrównując ich pozycje. Gdy zaświecały się sygnalizując, że oto zostają podłączone do organizmu emitującego symfonię, przyglądał im się jeszcze przez kilka sekund – jakby dziękując jakiemuś sympatycznemu duszkowi, który w toku rytuału zgodził się ożywić ten kawałek plastiku. To zetknięcie się pewnej duchowości z utworem siłą rzeczy mocno stechnologizowanym wyszło zresztą bardzo zręcznie. Na parkiecie, w miejscach oznaczonych małymi numerkami stawały zatem kolejne głośniki, zagarniając przestrzeń nieprzewidywalną, ale w pełni okiełznaną trajektorią. Kim w tym wszystkim był Blecharz? Kompozytorem, wykonawcą, dyrygentem? Figurę tego ostatniego twórca zamierzał w pewien sposób obalić. A przynajmniej ociosać go z hierarchiczno-patriarchalno-demiurgowej fasady. 

Sam materiał dźwiękowy był subtelny, a pojawianie się kolejnych partii wprowadzało weń pewną fluktuację. Strzępki dźwięków pojawiały się i powracały, czasem sprawiając wrażenie jakiegoś rozmontowanego kanonu. Spajał i przeplatał je szum, specyficzny i pulsujący, jak zepsuty oscylator. Nieśmiało zmieniłam swoją pozycję słuchania na siedzącą. Wtem, to on dał mi się bardziej słyszeć, miał więcej basu i zdawał się pulsować. Po chwili leżałam już z głową pomiędzy dwoma głośnikami, nachylając to lewe, to prawe ucho. Ścieżki różniły się, rozwarstwiając na moment moją percepcję. Symfonia ma narrację. Symfonia sprawiała, że to przestrzeń się nią stawała.

MHz / FM

Wreszcie dotarliśmy do najwyższej komnaty. Dopiero wtedy nawiedził mnie prawdziwie survivalowy duch: zbutwiały strop, słońce prześwitujące przez dziury w dachu, powiewające turkusowe plandeki budowlane. Pokonując wielkimi i ostrożnymi krokami drewniane elementy konstrukcji biorę głęboki wdech tynku i wilgoci – ah! W pomieszczeniu czekała na nas już Edy Fung – urodzona w Los Angeles artystka działająca na przecięciu sztuki, nauki, technologii i filozofii. Mniej więcej na wysokości jej twarzy, po jej prawej stronie, lewitowała niewielka konstrukcja. W pierwszej chwili naprawdę pomyślałam, że unosi się w powietrzu, a w dodatku, że wygląda jak swoisty satelita. Układy drucików i kabli, przecinające się pod dziwnymi kątami, kolorowe drobiazgi – dekoracyjne, konstrukcyjne, czy funkcjonalne – przyczepione doń jak naelektryzowane drobiny. Pośród tego żaróweczka, zapalona, clou pracy. Cząsteczka światła, foton, może nieść informacje, wiedzieliście o tym? Musi to jedynie być informacja kwantowa, znikająca w ciągu pikosekund (10⁻¹² sekund, jasne?) – dlatego tak niewyobrażalnie szybko przekazywana i docierająca. Komputery kwantowe obliczające w ten sposób dane to przyszłość komunikacji, trudne do pojęcia przyspieszenie i tak przyspieszonych już czasów. 

Gnający niewyobrażalnie szybko foton artystka złapała i spowolniła czternaście tysięcy razy. A potem jeszcze zsonifikowała, przetłumaczyła na dźwięk. Przetransponowana informacja emitowana jest dalej w świat jako fala radiowa o częstotliwości 87,7 MHz. Jakże wdzięczny i ciekawy wybór ostatecznej jej formy, medium informacji, radioodbiornik na półce obok komputera kwantowego. Szczegóły procesu naukowo-artystycznego Fung wyjaśniała cierpliwie i pewną dozą ujmującej nieśmiałości wobec potęgi prezentowanej technologii i jej potencjalnego wpływu na komunikacyjną rewolucję ludzkości.

Zrozumiawszy jak to wszystko możliwe, mogliśmy w końcu to też usłyszeć. Zestaw słuchawki plus radioodbiornik z długą antenką trafiły do mnie, po chwili odkrywając niewidzialny sygnał wypełniający pokój. Nie wiem, czy dobrze opiszę jak brzmi foton. Jak nieco piszczący strumień zakłóconych danych przelewający się ciurkiem i wypuszczający bąbelki. Co podobało mi się szczególnie, sygnał radiowy należało anteną „złapać”. Wycelowując nią w różne punkty pomieszczenia oraz różne osoby w tej osobliwej szermierce, sygnał nieco zmieniał się. Osłuchiwany z różnych stron czy wręcz oglądany – jako dźwiękowa część tej radiowej, interaktywnej rzeźby. Ponieważ jak już wspomniałam miał on określoną częstotliwość, antenka wyławiała czasem prawdziwe radio. W zasadzie pierwsze, co usłyszałam po założeniu słuchawek to nie udźwiękowiony foton a wyrwana z kontekstu wypowiedź o orkiestrze wojskowej. Stacja-intruder została nawet zidentyfikowana, ale nazwą dzielić się nie będę, a zresztą wiecie przecież jak to sprawdzić. Jeszcze jednym aspektem pracy była biała linia narysowana w towarzystwie symbolu lambdy na podłodze. Tak długa, jak słyszana fala. Tak długa, jak cztery moje kroki.

fot. Magda Boruch

♩ / ∞

Wieczór jeszcze nie nadszedł, gdy kolejka pod wejściem do wieży spiętrzyła się raz jeszcze. Czwarta z prac sceny dźwiękowej ze sceną miała bodaj najwięcej wspólnego. „Instalacja koncertowa”, choć dla mnie instalacja-koncert, instalacja-happening, czyli utwór entities in a deep drowse realm Viacheslava Kyrylova na skrzypce i live electronics. Ponownie zapełniliśmy salę teatralną, a kompozytor – wzorem innych osób artystycznych z programu – wprowadził publiczność w zamysł swojego projektu. Przywołanie sceny sprzed chwili ostatecznie nie ma wiele zasadności, bo choć w sali jest i scena, i podest z siedzeniami (oldschoolowymi, składanymi!) dla publiczności, to wszelkie granice odbiorczo-wykonawcze typowej sytuacji scenicznej szybko zostały zatarte. Pośrodku parkietu przy mikrofonach siedziała skrzypaczka Paulina Woś (instalacja-skrzypaczka), której skomponowany w tym roku utwór jest zresztą dedykowany. Niespiesznie zaczęła wydobywać z instrumentu dwudźwięki o szerokich, a zaraz to skrajnie bliskich amplitudach. Jeden. Za. Drugim. Wkradały się one do sali w różnym tempie, cicho, w zawieszeniu. Chętnie wykorzystywane flażolety unosiły się wraz z kurzem w powietrzu. W trakcie tego niespełna 40-minutowego utworu partia rosła, nabierała na sile i głośności, to znów malała i gasła. Zmiany były rzecz jasna zauważalne, a jednak prowadzące je narracja przebiegała na granicy świadomego rejestrowania owych zmian. Nie rozwój materiału dźwiękowego należało jednak śledzić, zresztą sam kompozytor oznajmił, że w utworze go brak. W istocie to, co powracało to raczej dźwiękowe wrażenia czy (znów cytat z opisu autora) ich „figury”.

entities in a deep drowse realm Viacheslava Kyrylova na skrzypce i live electronics w wykonaniu Pauliny Woś fot. Tobiasz Papuczys

Inny spektakl rozgrywał się na poziomie akustyki. Skrzypce amplifikowane, mikrofon prowadzący je do komputera i oprogramowanie przetwarzające presetami finalny efekt dystrybuowany w kwadrofonii na całą salę. Dzięki temu settingowi utwór rozkładał się jak stelaż, na którym przestrzeń grała jak na osobnym jeszcze instrumencie – wektor w pewnym sensie przeciwny niż w pracy Cybulskiego. Reverb puchł, kompresje ściskały, a dystorcje rozbryzgiwały dźwięk po wnętrzu pomieszczenia: po dużych oknach, po skrzypiącym parkiecie, po wielkich lustrach i wreszcie po drewnianych elementach sufitu, które kładły się po nim jak łuski. Wrażenie było nader przyjemne, jakby sala oddychała wraz z miarowym poruszaniem smyczka. Słychać było dobre wyczucie akustyki kompozytora – Kyrylov w swojej partyturze zapisał zresztą konieczność dostosowywania efektów do panujących warunków, co moim zdaniem, udało się. Jedynie dynamika mogłaby zostać potraktowana uważniej, gdyż dopiero głośniejsze momenty przynosiły wszystko to, co powyżej opisałam. Zbyt często było na nie zbyt cicho. W ruchu porównywało się to oczywiście ciekawiej. Publiczność zachęcona została do poruszania się słuchając, a ja naprawdę mogę przysiąc, że każdy z trzech obranych przeze mnie punktów nasłuchu przyniósł inny walor kompozycji. Ale poruszano się też w innym celu czy kierunku – do wyjścia.

Bo jak to w końcu było, tegoroczny Survival eksplorować miał czas jako zasób, jako jednostkę uwagi. Tylko 3 jej sekundy, tak? To, co stworzyli Kyrylov i Woś rzuciło tym poszukiwaniom najśmielsze wyzwanie na Scenie Dźwiękowej Przeglądu. Może to kwestia narracji, która nie ma zamiaru nas wciągnąć i zabawiać. Może to monotonność, będąca atutem, a której nie potrafimy znieść. Może to potrzeba pospieszenia się, by udało się stać szybciej w kolejce do obejrzenia kolejnych prac. A może właśnie przerażenie naelektryzowanego dopaminą contentu układu nerwowego, że oto muszę teraz tu zostać, z tymi dwudźwiękami i flażoletami, które miarowo rozłożą się na niespełna 40 minut? Partia skrzypiącej pod krokami podłogi okazała się tym kontrapunktem, który najdosadniej wypunktował rozważania kuratorskie na temat naszego poczucia Czasu w tych Czasach. I niech nie będzie to przykre! Naprawdę. To uderzenie w sedno sprawy samą istotą tego utworu. A ostatecznie, również interesujące przestrzennie i dźwiękowo. Dochodzę do wniosku, że możliwość pójścia gdzieś na niespełna godzinę tylko po to, żeby się zasłuchać – jest luksusem. I czuję się bogatsza.

Rozpoczynając oprowadzanie, kurator Brożek powiedział coś, co szczególnie zapadło mi w pamięć. Platformy takie jak TikTok i inne media społecznościowe nastawione na konsumpcję i fabrykowanie contentu, ostatecznie zbliżają nas do twórczyń_ców sztuki. Widzimy ich, widzimy ich dzieła, możemy je sobie schować do kieszeni. Sukces! – bo przecież ten popularyzatorski aspekt zawsze jest takim wyzwaniem. Tylko czasu coraz mniej, żeby to wszystko przetworzyć i może nawet przemyśleć.