W cztery oczy – The Residents
Zanim na dobre poznałem Residentsów, z zespołem tym kojarzyła mi się tylko jedna rzecz: wielkie gałki oczne – Mr. Green Eye, Mr. Brown Eye, Mr. Blue Eye. I jedna czaszka – Mr. Skull. Założę się, że wiele osób słyszało o The Residents dokładnie to samo. Czterej dziwni przebierańcy: nikt nie wie jak się nazywają, kim naprawdę są, nikt nie zna ich twarzy; coś tam się obiło o uszy, ale tak naprawdę nie bardzo wiadomo jak ich muzykę (jaką muzykę?) ugryźć.
Przy pierwszym kontakcie z The Residents uderza jedno: oto osoby, które chcą utrzymać swój wizerunek w tajemnicy, właśnie poprzez wygląd zewnętrzny są najlepiej rozpoznawane. Jeśli jednak przyjrzymy się bliżej poczynaniom tej grupy, okaże się, że ów paradoks jest tylko jednym z wielu przejawów konsekwentnie realizowanej filozofii, której dwa oblicza – złączone w ciągłym dialogu, w płynnej ambiwalencji – określić można jako absolutną negację i totalną afirmację. A otchłań ziejącą między nimi wypełnia ironia. Ów dualizm dobrze oddaje pewna anegdota. Pewnego razu moja znajoma westchnęła z rezygnacją: „Zobacz, ile się teraz zespołów narobiło: The White Stripes, The Hives, The Music, The Streets, The Libertines; wszystkie grają tak samo. Nie wiem, co zrobię, jeśli usłyszę jeszcze jeden zespół, którego nazwa zaczyna się na The… Swoją drogą, czego teraz słuchasz?” – „Cóż… The Residents”. Z jednej strony – nazwa, która jest w stu procentach trendy, z drugiej strony – The Residents to zespół pasujący do pozostałych jak, nie przymierzając, pięść do oka . Przyjrzyjmy się mu bliżej.
Absolutna negacja
Jak wspomniałem, absolutna negacja wyraża się najpełniej w całkowitej anonimowości członków tworzących zespół. Co negują Residentsi? Kult artysty, bałwochwalstwo popkulturowych idoli. Deklaracja anonimowości jest wyraźnym przekreśleniem całego systemu wartości związanego z show-biznesem. Co więcej, zauważmy, że jest to anonimowość zwielokrotniona. Nie tylko wszystko, co zwykło się kojarzyć z tożsamością (od imienia do wyglądu), pozostaje w przypadku The Residents ukryte, tajemnicą pozostają także fakty związane z zespołem. Oczywiście, nie wszystkie, to byłoby zresztą chyba niemożliwe – albumy rzeczywiście się ukazują, ktoś występuje na scenie, rusza w trasę koncertową, ktoś był nominowany do nagrody Grammy i podczas ceremonii rozdania nagród siedział przy stoliku z Donną Summer. Jednak fakty te toną w gąszczu fałszywych informacji, sprzecznych wiadomości, plotek: na oficjalnej stronie zespołu pojawia się pytanie „Gdzie mogę znaleźć więcej wiadomości o zespole?”, po czym pada odpowiedź – „Proponujemy strony fanów: mimo, że zamieszczone tam informacje nie są oficjalne, to jednak możecie znaleźć tam sporo wiadomości (choć oczywiście część z nich może być równie nieprawdziwa, jak informacje zamieszczone na tej stronie)”.
Jaki jest cel tych zabiegów? The Residents powołują się na stworzoną przez N. Senadę teorię zaciemnienia, zgodnie z którą „prace artysty powinny powstawać w całkowitym odosobnieniu i uniezależnieniu od odbiorcy i jego oczekiwań, które mogą wpłynąć negatywnie na powstające dzieło sztuki” 1. N. Senada? To niemiecki kompozytor, filozof i teoretyk muzyki, który w 1938 roku wyemigrował do Kanady. The Residetnts poznali go w 1968 roku dzięki Philipowi „Snakefingerowi” Lithmanowi. To wszystko, źródła podają niewiele więcej informacji. Źródła związane z Residentsami, rzecz jasna. Innych – brak.
Prawda czy fałsz? – chciałoby się zapytać słowami starej gry. Odpowiedzieć jednak nie można: informacje wypływające od The Residents przypominają opowieści o czarnych wołgach porywających dzieci, końcówkach bananów zakażanych przez jadowite pająki czy ludziach budzących się w wannie pełnej lodu – bez nerki co prawda, ale za to z kartką wskazującą adres najbliższego lekarza. Historie zbyt prawdopodobne, by wykluczyć ich nierzeczywistość, a przy tym zupełnie niesprawdzalne. Tak samo jest w przypadku The Residents: dowodów na istnienie Mysterious N. Senady nie ma. Jednakże nie można całej tej zwariowanej historii wykluczyć zupełnie. Bez względu na to, kto za nią stoi, teorię zaciemnienia można potraktować serio: to efektownie przebrane, ironicznie podane (gdzie zapał modernistycznych manifestów?), stare hasło „sztuka dla sztuki”.
Dzieło zatem tylko wtedy może promieniować swoim właściwym blaskiem, jeśli uwaga odbiorcy będzie skupiona tylko i wyłącznie na nim. Artysta – wraz ze swoją osobowością, charakterem, kulturą, którą nosi w sobie – musi usunąć się w cień, stać się niewidzialny. Stąd anonimowość The Residents, przyjęta przez nich tym chętniej, że w sposób naturalny mogła stać się bronią wymierzoną w przemysł muzyczny karmiący się kultem artysty. Residentsi mówią tylko to, co przekazują ich dzieła – żadnych wywiadów, żadnych komentarzy. Dzięki temu siła oddziaływania ich twórczości jest dużo większa, niż mogłoby się to wydawać. To nie tylko muzyka i równorzędne jej multimedia, performanse, grafika. Dziełem The Residents jest całe zjawisko „The Residents”: „Stworzyli wokół siebie imperium biznesu istniejące tylko w postaci składających się na nie nazw firm – Ralph Records, Pore No Graphics, Pale Pachyderm, The Cryptic Corporation. Każda z nich miała swój własny, ekskluzywny napis reklamowy, logo oraz wewnętrzną dramaturgię. (…) Zakrawało na ironię do kwadratu, iż wszystkie ogniwa tej iluzorycznej korporacji istniały naprawdę. Firma płytowa, dział reklamy, studio wideo, fotograficzne, plastyczne, nagraniowe, wydawnictwo, drukarnia, sala narad oraz dział księgowości – wszystko to funkcjonowało. Personel tych wszystkich komórek stanowiła czwórka znana – a raczej nieznana – jako »The Residents«” 2.
Totalna afirmacja
Tak pomyślane dzieło jest narzędziem i zarazem areną działania podstępnej agresji skierowanej przeciwko rynkowi muzycznemu. Podstępnej, ponieważ wspomniana wcześniej totalna afirmacja jawi się jako rozciągnięty na wszelkie aspekty działalności grupy strajk włoski. Show-biznes powiada, że najważniejszy jest image? Proszę bardzo, dostajecie wizerunek w stanie czystym, najszlachetniejszą esencję image’u: dalej już pójść nie można. Wizerunek Residentsów ma to do siebie, że – pozbawiony wiążących go aksjomatów (jak tożsamość artysty) – daje się zmieniać, przewartościowywać, redefiniować bez zatracania właściwej sobie jakości. Kiedy grupa uznała, że jest zbyt mocno kojarzona z gałkami ocznymi (początkowo były one tylko kolejnym kostiumem zaprojektowanym specjalnie na potrzeby albumu Eskimo) – porzuciła je na korzyść innych wizerunków, a gałki oczne pojawiają się w ich grafice już tylko w autoironicznym kontekście. Nie trzeba dodawać, że takie działanie wystawia na próbę wierność fanów – ktoś, komu podoba się Mr. Skull, a nie pojmuje kontekstu jego funkcjonowania na scenie (i nie chodzi tu o fakt kradzieży jednej gałki ocznej i pojawienie się w drodze awaryjnego zastępstwa maski-czaszki), może się poczuć srodze zawiedziony brakiem tego, co spodziewa się dostać na koncercie. Cóż, The Residents nie są jednak grupą pop.
Residentsi to wieczne kameleony, marzenie show-biznesu: mogą być wszystkim, mogą wszystko zagrać. Stworzyli mogący zmieścić w sobie wszystko język muzyczny, wypracowali absolutnie niepodrabialne brzmienie. A to ono właśnie staje się w dzisiejszych czasach jednym z najważniejszych elementów stanowiących o muzycznej oryginalności. Jednocześnie – tropimy dualizm – jest w ich muzyce pewna wtórność, rozumiana jako wykorzystywanie idiomów doskonale znanych, słyszanych wiele razy. To oczywiste – polem działania The Residents jest obszar muzyki pop-rockowej, mamy zatem tradycyjny skład (perkusja, gitary, bas, klawisze), pojawiają się piosenki, suity, elementy kabaretu, parateatru. Są psychodeliczne, surrealistyczne kolaże.
To wszystko jednak zostaje w muzyce Residentsów groteskowo wykrzywione, makabrycznie zmutowane, wyszydzone, odarte do kości. Fałsze, drażniące współbrzmienia, absurdalne zmiany, irytujące brzmienia, zawieszenia, brak logiki. Nic dziwnego, że po premierze ich pierwszego albumu Meet the Residents pojawiły się głosy, że nie potrafią grać i małpują Beatlesów. Tymczasem był to efekt żmudnej pracy w studio. To, czego w nim dokonali, stanowi o oryginalności ich języka muzycznego. Montaż, zapętlenie, brzmienie, nakładanie, efekty – wszystko to nie do odtworzenia na żywo. Ale też The Residents nigdy nie postrzegali siebie jako zespołu rockowego – choć (znów ta ironia!) idee grupy rockowej, małej, pozbawionej solistów społeczności, skupionej na swojej muzyce doprowadzili do skrajności!
Ich pierwotnym żywiołem były sztuki wizualne, z filmem na czele. Myślenie filmowe przenieśli do pracy w studio: materiał wejściowy nie jest istotny, można z nim zrobić wszystko. Liczy się efekt końcowy. Krótko mówiąc, The Residents stali się grupą, która gra nie „w studiu”, lecz „studiem”. Podczas pracy nad The Third Reich’n’Roll The Residents dogrywali na przykład swoje dźwięki do istniejących już nagrań, potem całość cięli i montowali na nowo, dodając kolejne partie. W efekcie powstały dwie suity, których w żaden sposób nie można nazwać przeróbkami oryginalnych przebojów, leżących u podstaw całego albumu. To zupełnie nowa muzyka, w której oryginalne utwory funkcjonują w strukturze głębokiej, jako szalony cantus firmus, często trudny do wychwycenia, ale przecież organicznie wpisany w strukturę dźwiękową.
Z powodu studyjnego charakteru twórczości The Residents ich występy na żywo mają się nijak do nagrań – „właściwych” dzieł. To kolejny przejaw owej schizofrenicznej dychotomii: nie jesteśmy muzykami, ale będziemy tworzyć muzykę absolutną, niezależną od swoich wykonawców, karmiącą się tylko samą sobą. Stosunek członków zespołu do dźwiękowego efektu końcowego jest zatem dokładnie taki sam, jak stosunek osób stojących za gałkami ocznymi – do samych masek. Muzyczna wiarygodność ich koncertów nie ma najmniejszego znaczenia. Formuła Residentsów była i jest niezwykle pojemna: jeśli purysta powie, że to tylko błaznujący hochsztaplerzy, którzy w ogóle nie potrafią grać i próbują nabrać naiwną publiczność – pierwsi przyklasną mu sami The Residents.
W tym miejscu warto zatrzymać się i spojrzeć w kierunku pojawiającego się parę stron obok Franka Zappy. To on wyznaczył drogę, którą poszli The Residents – grupa z 444 Grove Street doskonale zresztą zdawała sobie z tego sprawę: wysłali mu pierwszy, promocyjny singielSanta Dog (legenda głosi, że z powodu błędu w adresie odbiorcy album ten nigdy do Zappy nie dotarł). Jednak autor Freak Out! różni się od nich zasadniczo: Zappa zawsze grał muzykę. Szaloną – ale czytelną. Wizjonersko mieszając style, w taki jednak sposób, że każdy z elementów można odróżnić, nazwać. Grał muzykę mozaikową – ale niezmiernie precyzyjną. Jest ona przez to łatwiejsza w odbiorze, choć równie, a może nawet bardziej awangardowa. Pod względem techniki gry Zappa i jego zespół stoją na najwyższym poziomie. Wystarczy przywołać nazwiska muzyków: Steve Vai, Steve Luthaker, Jean-Luc Ponty; The Residents nie mogą się z nimi równać. Ale podkreślmy raz jeszcze – nie o muzykę Residentsom chodziło. Ich wojna z show-biznesem prowadzona jest w zupełnie inny sposób. Frank Zappa był przebiegłym mędrcem i zręcznym siłaczem. Stawał do walki na szczerym polu, konkurował otwarcie, walcząc tą samą bronią co przeciwnik (stąd autentyczne przeboje Zappy: You Are What You Is czy – zawsze się uśmiecham, kiedy myślę o tej piosence – Don’t You Eat The Yellow Snow). The Residents walczą stylem pijanego mistrza: to czterech chorych na schizofrenię i schizofonię Konradów Wallenrodów.
Muzyka?
Jaka jest zatem ich muzyka? Czy, mimo specyficznego języka, nie staje się ona jednorazowym, co prawda efektownym – ale jednak fajerwerkiem? Dobrym dowcipem? O dziwo – nie. Okazuje się, że w szaleństwie The Residents jest metoda. Przyjrzyjmy się najpierw wykorzystywanym przez Residentsów formom muzycznym.
Commercial Album to zestaw 40 jednomintutowych piosenek (aż się prosi o cudzysłów, ale jednak nie: formalnie są to po prostu piosenki) i miniutworów instrumentalnych. Idea przyświecająca powstaniu tego albumu była genialna w swojej prostocie: media żywią nas dżinglami, stwórzmy więc płytę zrobioną z tego, co można nazwać esencją dżingla. Niech to będzie krótkie (minutowe!), charakterystyczne, efektowne. Na płycie muszą być piosenki, zatem każdy dżingiel powinien składać się ze wstępu, zwrotki i refrenu. Koniec. Następny. (Efekt jest naprawdę niezwykły.)
Z kolei Duck Stab / Buster and Glenn to album (ściślej dwie EPki połączone w całość) z… piosenkami pop: to najbardziej przystępna płyta Residentsów. Jednak – mimo motorycznych rytmów, dających się nawet zanucić melodii, tekstów wyraźnie pobrzmiewających Lewisem Carollem i surealimerykami Edwarda Leara, mimo logicznego rozwoju formy – to wciąż jest krzywe zwierciadło, pełne niewysłowionej złośliwości, czarnego humoru, autoironii, przy tym płyta znowu przystępna, dowcipna i inteligentna!
Not Available jest natomiast concept albumem, właściwie dramatem muzycznym (narracja, wielość postaci, spójna forma). Eskimo to opera, ścieżka dźwiękowa (ale nie soundtrack: to dźwięki – bez wizji) do nieistniejącego filmu, słuchowisko radiowe, concept album? Wszystko naraz. Wreszcie – trylogia The Mark of Mole, obszerna epicka historia o świecie kretów i kleni wystawiana jako wielki spektakl. Ilość form wykorzystywanych przez The Residents zdumiewa. A treść? To, czego się spodziewamy najbardziej – ironiczne spojrzenie, groteska, kabaret – jest jak najbardziej uchwytne na większości płyt, choćby na przebojowym Duck Stab / Buster and Glen czy The Third Reich’n’Roll.
I gdyby tylko takie albumy produkowali The Residents, wszystko byłoby oczywiste: to poetyka absurdu, złego snu, surrealizmu. Staliby wówczas w sąsiedztwie Gary’ego Larsona, Mad Magazine, Warhola, czy – oczywiście – Zappy. A jednak jest w ich dyskografii wspomniany Not Available, jest Eskimo, jest God in 3 Persons. Albumy te podejmują podobne tematy: wyalienowanie, rozpad świata, rozpacz, załamanie. Okazuje się, że świat chorych, dziwnych dźwięków, operowanie parateatralnymi elementami (melorecytacje, wymyślone języki – relikt zamiłowania do filmowej narracji, ilustracyjność), niecodzienne brzmienia – wszystko to może doskonale służyć poruszaniu poważnych tematów. Owe płyty traktowane serio poruszają do głębi. Ale znów – nie dajmy się nabrać. Dobrą przestrogą jest niezwykła historia powstania Not Available. Zespół nagrał ów album w 1974, po czym postanowił go nie wydawać, dopóki ktokolwiek będzie pamiętał o jego istnieniu – nawet oni sami. Ostatecznie płyta została wydana przez wytwórnię bez zgody The Residents, gdy prace nad kolejną posuwały się zbyt opornie (inna wersja mówi, że sami Residentsi zapomnieli o istnieniu starej płyty). Czy można zatem ufać dźwiękom spowitym taką legendą? Jeśli to, co słyszymy na Not Available jest muzyką serio – a same dźwięki mogą na to wskazywać – to czemu mogłoby służyć owo rozdmuchanie?
Być może działa tu ten sam mechanizm, który kieruje logiką filmów Pedro Almodóvara: poprzez nagromadzenie dewiacji, chorych zachowań, poprzez feerię barw, charakterów i historii to, co naprawdę ważne, żywy rdzeń opowieści zyskuje nowe tło. Wyeksponowane – mogłoby zaistnieć w sposób kiczowaty, śmieszny. Trudno opowiedzieć o rzeczach ważnych bez popadania w trywialność. Jeśli natomiast schowamy esencję doświadczenia w gąszczu szaleństwa, wówczas jest szansa, że odbiorca w poszukiwaniu sensu rozgarnie to, co naddane i dotrze do ukrytego przekazu: prostego, mocnego. Czym byłaby tragedia charakterów, gdyby Almodóvar opowiedział ją bez całej otoczki, którą mamy w Kice? Brazilianą. A tak – dzięki skupieniu uwagi na innych elementach – udało się Almodóvarowi zachować pewną surową prawdę, nieobrobiony przez sztukę (paradoksalnie!) kawałek życia.
Nie inaczej może być z Residentsami. Niewykluczone, że w całej tej zabawie kryje się potężny ładunek najczystszych, niczym nieprzesłoniętych emocji. Jednak nawet jeśli tak jest – wciąż na nas łypią monstrualne oczy. Na autentycznie przejmującej płycie Eskimo (jak się ma do historii śmierci starej kultury okładka Residenstów we frakach i z gałkami ocznymi!?) pojawia się w pewnym momencie wyraźny głos wypowiadający znamienne słowa. To symbol upadku kultury Eskimosów w zderzeniu z cywilizacją zachodnią… ale równie dobrze może to być szydercza gra, puszczenie oka, triumfalne: „mamy was, daliście się nabrać!” Jakie to słowa? W pewnym momencie słychać wyraźne głos śpiewający „We love coca cola”. We love coca cola!
*
Byli sobie raz czterej młodzieńcy, gorące głowy, niebieskie ptaki. Pochodzili ze Shreveport w północnej Luizjanie. Interesowali się sztuką, przede wszystkim filmem. Pewnego dnia postanowili ruszyć w podróż życia, do Mekki artystycznych dusz – do San Francisco. Było Lato Miłości. Nie wszędzie jednak docierała jego magia: w pewnym momencie złośliwy samochód staje w zapadłej dziurze. Zabrakło benzyny. Młodzieńcy odczytują to jako znak: postanawiają pozostać w San Mateo, dwadzieścia mil na południe od San Francisco. Zaczynają nagrywać pierwsze płyty. Wkrótce poznają niemieckiego uczonego, zwanego Mysterious N. Senada.
The Residents to mit i tak też należy ich twórczość odczytywać. Trzeba zrobić dokładnie to samo, co Claude Levi-Strauss z mitami Indian obu Ameryk: nałożyć na siebie różne wersje, sięgnąć w głąb znaczeń, wydobyć strukturę. W tym wypadku będzie nią złączona ironią antynomia negacji i afirmacji. Naszym polem działania, zdają się mówić The Residents, jest składająca się z mitów popkultura. Aby ją poznać, zrozumieć, musimy wniknąć w jej strukturę. Sami więc musimy stać się mitem. By wykrzywić to, co warte wykrzywienia, by zdemaskować to, co zdemaskowania wymaga. Jednocześnie zdajemy sobie doskonale sprawę z faktu, że kultura masowa ogarnęła wszystkie sfery życia. Nie można się od niej uwolnić. Każdy bunt przeciwko popkulturze skierowany, został przez nią dawno przetrawiony i włączony do własnego krwioobiegu jako integralna część systemu. Jedynym wyjściem jest poddanie się, zanurzenie w masie, czerpanie, przetwarzanie. I wykrzywianie.
No dobrze. A jeśli to wszystko po prostu jest chwytem marketingowym? Pustą, cynicznie prowadzoną grą? Żartem? Cóż, żart opowiadany konsekwentnie przez ponad 30 lat przestaje być zabawny. Staje się dziełem sztuki.
Obowiązkowa dyskografia
- Meet the Residents (Ralph 1973)
- Not Availible (Raplh 1978/1974)
- Third Reich’n’Roll (Ralph 1976)
- Fingerprince (Ralph 1977) + Babyfingers (Ralph 1979)
- Duck Stab / Buster & Glen (Ralph 1978)
- Eskimo (Ralph 1978)
- Commercial Album (Ralph 1980)
- Good in Three Persons (Reko 1987)
Bibliografia
Przykłady poetyckie
Bach is dead (Duck Stab)
Bach is dead
Bach is dead
Bach is dead
Bach is dead
Walking women want to see
The Southern Cross at night
And so they set aside a sock
And tie their laces tight
Yes mournful is the melody
That echoes in their heads
Without a beat they march along
Believing Bach is dead
Bach is dead
Laughing Song (Duck Stab)
An oily ole egg with a red peg leg
Thought a porquepine was his daughter
But he soon found out
That she had the gout
And often would wink underwater
HA HA HA HA HA HA HA
HO HO HO HO HO HO HO
HE HE HE HE HE HE HE
HA HA HA HA HA HA HA
A red red rose saw a big pig pose
On the edge of a silver dollar
The end of his tail
Was a long-necked nail
And in place of his face was a scholar
HA HA HA HA HA HA HA (…)
Łukasz Knasiecki, Teoria zaciemnienia, www.residents.serpent.pl ↩
Chris Cutler, O muzyce popularnej. Pisma teoretyczno-krytyczne, tłum. i opracowanie Ireneusz Socha, Zielona Sowa 1999 ↩