Estoński Sen
Trzy koncerty otwierające organizowane od 1979 roku Estonian Music Days w Tallinnie pozwoliły mi zaledwie rzucić uchem na twórczości współczesnych estońskich kompozytorek i kompozytorów. Od piątku do niedzieli, między 10 a 12 kwietnia, można było wysłuchać 14 prawykonań – od kompozycji orkiestrowych po utwory na dwoje skrzypiec – a całości przyświecało dość oryginalne jak na festiwal muzyki współczesnej hasło „küllus” (dostatek/obfitość).
Ogólne wrażenie jakie pozostawiła prezentowana w pierwszych dniach EMD muzyka Estończyków trudno nazwać zawodem – to raczej rodzaj zaciekawienia, zafrapowania, zdumienia. W festiwalowe podróże po Europie Wschodniej wpisany jest zawsze element estetycznego ryzyka, którego podjęcie pozwala czasem wykroczyć poza główny nurt muzyki współczesnej. Jednak utwory, które złożyły się na program koncertów w Tallinnie, sprawiły, że poczułem się nie tyle poza mainstreamem, ile poza czasem. W ślepej kiszce postmodernizmu, gdzie nawet przekonanie o końcu historii ustępuje już miejsca beztroskiej negacji teraźniejszości.
Na pierwszy koncert w wykonaniu Estońskiej Narodowej Orkiestry Symfonicznej – ryzykownie zatytułowany „Hea Eesti Asi / Estonia at its best” – złożyły się same prawykonania. Festiwal rozpoczęła odtworzona w wyciemnionej sali kompozycja Jakoba Juhkama First – bezrefleksyjny przestrzenny kolaż nijak nieprzetworzonych orkiestrowych nagrań sprzed lat (rzadkie zestawienie głębokiego konserwatyzmu estetycznego z elektroakustycznym warsztatem). Niezwykle grzeczna okazała się też kompozycja Tatiany Kozlovej-Johannes Tule süütamine [Lighting the Fire], w której eufonia i leniwe, miękkie brzmienia orkiestry zaledwie doprawione zostały szczyptą bardziej współczesnych środków wyrazu – nieśmiałych zabiegów perkusyjnych, flażoletów itd. Nawet po niespodziewanej, piekielnie głośnej szumowej kulminacji (z talerzami w roli głównej) kompozytorka poczuła się w obowiązku „przeprosić” publiczność, racząc ją przyjemnymi chmurkami miłych dźwięków i perkusyjnego plumkania. O ile Kozlova przynajmniej próbowała wyrwać publiczność z estetycznego letargu, o tyle pozostali twórcy dołożyli wszelkich starań, aby w najmniejszym nawet stopniu nie pogwałcić muzycznych przyzwyczajeń słuchaczy – w najlepszym razie niezbyt błyskotliwie operując utartymi do bólu brzmieniami rodem sprzed paru ładnych dekad w Kaotatud Ruum [Lost Space] Kristo Matsona, w najgorszym zaś oddając się bez reszty czysto filmowej hollywoodzkiej estetyce w Früügia maastikud [Phrygian Landscapes] Meelisa Vinda.
Ciekawiej przedstawiały się kompozycje Estończyków wykonane następnego dnia w ramach projektu Zooming: Estonia z poznańskim Sepia Ensemble w roli głównej. W Aither Age Veros usłyszeć można było próby zastosowania w kompozycji poszerzonej palety barw zespołu, Kwartet Fortepianowy Marii Kõrvits balansował na pograniczu minimalistycznego repetywizmu i bardziej złożonych współczesnych technik kompozytorskich. Gib uns lange im kurzen Sommer Marii Vihmand momentami ciekawie łączyło całą masę drobnych powtarzalnych motywów, pospiesznie porzucanych jednak i zastępowanych kolejnymi (choć naprawdę nijak się to miało do deklarowanej w programie chęci „przepisania” dźwięków przyrody na partyturę). Również melodyka (choć tym razem ludowej proweniencji) dominowała w Thule mustrid [Thule Patterns] na kwartet smyczkowy Tõnu Kõrvitsa. W drugiej części koncertu zabrzmiały utwory polskich klasyków, Witolda Lutosławskiego i Kazimierza Serockiego, a także kompozycje współczesnych polskich twórców – Ewy Fabiańskiej-Jelińskiej, Michała Ossowskiego, Rafała Zapały oraz (dyrektora artystycznego Sepia Ensemble) Artura Kroshela. Szczególnie wobec tego polskiego kontrapunktu, uderzała w kompozycjach estońskich twórców ich pogodna i lekka atmosfera. Ich klimat emocjonalny odbiegał radykalnie od, na ogół przepełnionych niepokojem, współczesnych europejskich kompozycji i obserwacja ta odnosi się do przytłaczającej większości muzyki, która zabrzmiała podczas mojej wizyty w Tallinnie.
Prawdziwym maratonem premier (wykonywane były jedynie utwory kobiet-kompozytorek) był z kolei koncert Tallińskiej Orkiestry Kameralnej, której towarzyszyły dwie skrzypaczki Triin Ruubel oraz Juta Õunapuu-Mocanita. I trzeba niestety przyznać, że był to maraton męczący, nabrzmiały smyczkami spod znaku Szostakowicza, łopatologią formalną, archaizmem barwowym i niekonsekwencją stosowanych technik kompozytorskich. Ciężki romantyczny idiom przytłoczył mnie zupełnie w Emigrane Kristjan Randalu, wyzierał też często z Stiihia [Force of Nature] Elis Vesik na dwoje skrzypiec i orkiestrę kameralną, w której to kompozycji zabrakło również pomysłu na rozplanowanie partii solowych. Obiecująco zapowiadało się za to oparte na długich rozciągniętych glissandach zespołu Ascending… Descenging Liisy Hirsch i szkoda, że kompozytorka szybko zepchnęła te zabiegi do roli tła dla niezbyt ciekawych melodycznych motywów w partiach solistki (grającej natrętnie rozwibrowaną barwą Triin Ruubel) i towarzyszącej jej orkiestry – utwór zakończył zaś… grany unisono długo przetrzymany akord durowy. Bardziej przekonująco (wsłuchując się uważniej w brzmienie zespołu) grała skrzypaczka Juta Õunapuu-Mocanita, której powierzona została solowa partia w Stiihia [Fulfilment] Mariliis Valkonen – kompozycji o miejscami interesującej narracji, w której ponadto ważną rolę odgrywała całkiem odważna perkusja. Ostatnią spośród estońskich kompozycji w programie była higher than the soul can hope and mind can hide Heleny Tulve na dwoje skrzypiec, w której odważniejsze szumowe fragmenty sąsiadowały z typowymi emocjonalnymi uniesieniami smyczków, niewiele odbiegającymi od romantycznej estetyki, a pretensjonalnie frazująca Ruubel miejscami zupełnie przytłaczała drugą solistkę spychając ją do roli tła. Koncert dopełnił programowy utwór chess Łotysza Kristapsa Pētersonsa.
Daleki jestem od wysnuwania ogólnych twierdzeń na temat nowej muzyki estońskiej po usłyszeniu na żywo zaledwie tak małego jej wycinka. Wizyta w Tallinnie była jednak dla mnie rodzajem estetycznego snu, onirycznej fantazji na temat tego, jaka mogłaby być muzyka, gdyby nie działania darmstadzkiej czy północno-amerykańskiej awangardy, gdyby nie prowadzone w przeciągu ostatniego półwiecza intensywne studia nad możliwościami wykorzystania nowych technologii w muzyce, gdyby do dziś sztuka dźwięku była bezwzględnie odseparowana od pozamuzycznych kontekstów, obezwładniona uwielbieniem minionych epok… Jednak sen ten nie był koszmarem. Pomijając aspekty warsztatowe, na każdym kroku zaskakiwał właśnie swym niezmąconym (inna sprawa, czy w pełni uzasadnionym) optymizmem – jak wspomniany już akord durowy, pogodny „happy end” po rozstrojonych glissandach w Ascending… Descenging Liisy Hirsch.
Krzysztof Marciniak