Efemeryda w Warszawie. Relacja z festiwalu Ephemera

Marta Konieczna / 9 paź 2020

Wpływ pandemii Covid-19 na branżę muzyczną to raczej historia strat. Warszawa w tym czasie coś jednak zyskała – nowy festiwal Ephemera. Stoją za nim twórcy Unsoundu, którzy powołanie stołecznej imprezy planowali jeszcze zanim wirus zasiał globalny niepokój. Podczas gdy większość festiwali została odwołana, przełożona na przyszły rok, przeniesiona do internetu lub przekuta w formę hybrydową, Unsound (odbywający się w tym roku w formie publikacji książkowej i wydarzeń on-line) porwał się na nowy projekt, zupełnie na żywo. I w tym szaleństwie była metoda.

Ephemera nie istnieje tak zupełnie autonomicznie i chyba nie zamierza. Sama nazwa już z czymś się kojarzy, jeśli znamy unsoundowe uniwersum. Z drugiej strony, nie jest to też „mały Unsound” albo coś zgoła zastępczego, żyjącego z pandemicznego braku laku. Może więc taki spin-off? Może side-project? Na materiałach promocyjnych widniała utarta w świadomości odbiorców falka-logo, estetyka graficzna, w gruncie rzeczy nawet dobór czcionek. W line-upie również nazwiska znane z poprzednich edycji alma mater festival. Skojarzenia czy porównania do niego pojawiają się więc mimowolnie. Przede wszystkim, gdy szukałam jakiegoś klucza do zrozumienia akurat takiego kształtu line-upu – coś, co w przypadku Unsoundu podpowiada coroczny temat przewodni, a w przypadku Ephemery nie jest już pod tym względem tak oczywiste. Przyznam, że kusiła też złośliwa myśl: kto mógł, ten przyjechał.

Rozkład sił pomiędzy artystami i artystkami zza granicy oraz tymi działającymi i mieszkającymi w Polsce był w zasadzie równy. Natomiast dwa koncerty i dwa występy performatywne rozróżniały całość festiwalu pod względem specyfiki wydarzeń. Pierwszym z nich było koncertowe widowisko Chernobyl live, które Unsoundowa publiczność miała okazję usłyszeć już w 2019 roku. W Warszawie, w dwóch odsłonach (ja byłam na drugiej, może to ważne) ścieżka dźwiękowa do serialowej produkcji wystąpiła w elektronicznych przetworzeniach na żywo. Przewodziła im sama jej autorka – kompozytorka i wiolonczelistka Hildur Guðnadóttir, podczas występu również śpiewająca. W skład zespołu wchodzili Sam Slater, Chris Watson, Francesco Donadello i Theresa Baumgartner odpowiedzialna za reżyserię świateł w czasie rzeczywistym. Pięcioro artystów otaczało prostokątny stół ustawiony na platformie, pochylając się plecami do publiczności nad elektroniczną aparaturą i instrumentami niedostępnymi dla oczu widzów. Potęgowało to wrażenie, jakby artyści wykonywali projekt bez żadnej hierarchii, nasuwało skojarzenie z centrum dowodzenia, gdzie w gąszczu kabli i guzików próbowali razem opanować katastrofę. Lub wręcz przeciwnie. Ci, którzy znają już soundtrack do Czarnobyla wiedzą, że jest to surowy świat. Na żywo nabrał on zdecydowanie jeszcze więcej mocy, a wszystkie brzmieniowe skrajności sampli powróciły spotęgowane. Odgłosy wchodziły w tak silny rezosnans z pofabryczną halą na Pradze-Południe, że niekiedy nie byłam pewna czy to jeszcze sampel, czy już ktoś rzeczywiście uderzający pięścią w drzwi. Dodatkowo gęsty dym, stroboskop, naprawdę świetnie zakomponowane światła (reflektorowe, ale też punktowe, biegnące śladem jarzeniówek po suficie) – oferowały przeżycie koncertu w poczuciu izolacji od reszty publiczności, naiwne wrażenie bycia w puszce reaktora. Wiem, że wszystko to zostało dokładnie obliczone na wspomniany efekt i w pewnym sensie musi zachwycić.

„Chernobyl live”, fot. Filip Preis.

Fot. Filip Preis.

Drugi z koncertów klamrowo zakończył wrześniową edycję festiwalu – Lyra Pramuk wystąpiła na malutkiej scenie ustawionej na terenie nadwiślańskiej bulwarowej knajpki Plac Zabaw. W o wiele swobodniejszej aurze i w rześkości świeżego, wieczornego powietrza Pramuk dała doprawdy radosny występ. Amerykanka miała ku temu powód – była to pierwsza okazja, gdy mogła wykonać na żywo materiał z debiutanckiego krążka Fountain po jego publikacji. Wydany został zaraz przed wybuchem pandemii, zdołał jednak zyskać szeroki rozgłos. Zbudowany niemalże w całości na samplach wokalnych nagranych i przeobrażonych przez artystkę, tworzy wielowarstwową medytację na cześć odkrywania samej siebie, własnej tożsamości oraz miejsca ludzi i ich technologii w naturze. Tym samym rozbudza apetyt, by podczas występu na żywo odkryć te utwory na nowo – warstwa po warstwie, sampel po samplu. Nie ukrywam, że marzyło mi się usłyszeć jak Pramuk przetwarza próbki swojego głosu w czasie rzeczywistym. Live były jednak tylko pojedyncze partie dośpiewywane do przygotowanych już podkładów. Nie mogę powiedzieć, że koncert wniósł coś do mojego odbioru albumu. Trzeba jednak zaznaczyć, że muzyka ta, którą sama twórczyni określa mianem futuristic folk, wybrzmiała cudnie w wybranej lokalizacji. Pramuk pląsała na scenie odgrodzonej zagajnikiem młodych drzewek od potężnego dronu transportu samochodowo-kolejowego. Dokładnie w stereo między mostem Świętokrzyskim i Średnicowym.

Lyra Pramuk, fot. Filip Preis.

Dodatkowo, występ zwieńczyć miał trwającą w Muzeum Sztuki Nowoczesnej wystawę ,,Wiek Półcienia. Sztuka w czasach planetarnej zmiany’’. W finisażowym tandemie oraz bardzo podobnej scenerii, bezpośrednio przy MSN-ie wystąpiła chwilę wcześniej Antonina Nowacka w towarzystwie Michała Czachora i Grzegorza Artmana. Występ, choć równie kameralny i schowany w zieleni, wymagał jednak od odbiorców większego skupienia. Artystka dźwiękowa zaprezentowała kompozycję Martwa natura, którą napisała do spektaklu pod tym samym tytułem, w reżyserii Agnieszki Jakimiak. Ze względu na specyfikę utworu oraz jego prezentację, jawił mi się on raczej jako kompozycja z pogranicza performansu wokalnego. Trio intonowało przeciągłe wokalizy rozpięte na całym zestawie poszerzonych technik wokalnych. Prym wiodła Nowacka, dodatkowo posługując się w pewnym momencie syntezatorem. Partie ewoluowały dość przeciągle, nie budowały narracji. Bardziej rozwijały się od pewnego nasionka, by potem pozostać w czuwaniu. Może tak właśnie brzmi ,,chrobotanie kwiatów, które oplatają korony drzew’’, o których przeczytamy w programie? ,,Wiek półcienia’’ miał być wystawą o tym, jak inaczej rozumiemy sztukę i naturę w obliczu nadchodzącej katastrofy – czy dźwięki natury też inaczej już rezonują z ludźmi? Na refleksje nie było czasu, występ tak nagle jak się zaczął, tak samo się skończył i nie pozwolił na wystarczającą immersję.

Antonina Nowacka, Michał Czachor i Grzegorz Artman, fot. Filip Preis.

To jednak wciąż nic przy dystansie (nie fizycznym), jaki oddzielał publiczność od artystów wykonujących untitled (Holding Horizon) Alexa Baczyńskiego-Jenkinsa. Była to polska premiera pracy przygotowanej na Frieze Artist Award (2018 r.), pokazywana też na Biennale Sztuki w Wenecji (2019 r.). Do trzygodzinnego, ruchowego continuum publiczność wgląd miała tylko na czas wybranego godzinnego slotu (ja byłam na pierwszym, może to ważne). Wchodząc do sali Nowego Teatru i opuszczając ją, pięcioro tancerzy wciąż wykonywało układ. Zespolone, a jednak zupełnie obce sobie partie ruchu kreśliły trajektorie niczym kolejne wzory tworzone za pomocą spirografu. Krzywe równoległe biegnące razem, ale nigdy niemogące się spotkać. Cała motoryka układu opierała się na box-stepie – krokach po kwadracie, które są podstawą wielu tańców towarzyskich. A więc: sztywne reguły, binarność, ściśle skodyfikowane role i ekspresje płciowe. Od pasa w górę ciało emanujące gestem, tak ważnym w twórczości Baczyńskiego-Jenkinsa. Gestem swobodnym, zindywidualizowanym, na wskroś queerowym. Dwie strefy oddzielone horyzontalną, niewidzialną, może właśnie tytułową granicą. Do sekwencji każdy z performerów dołączał w swoim czasie i pulsie, a jedynymi z niej wyjściami był albo nieskładny pęd po krawędzi sceny, albo zastygnięcie na jej skraju. Idziesz na całość lub wypadasz – nic pomiędzy. Grupa akceptuje cię tak czy siak, pozwalając też swobodnie przebierać stroje i pozostając zamknięta na zewnętrzny świat swoich obserwatorów. Wszystkiemu towarzyszy aura dogasającej klubowej imprezy – w świetle jednego, barwnego reflektora i pulsującej muzyki miksowanej na żywo przez Krzysztofa Bagińskiego. Tą aurą przypomina pewną pracę choreograficzną Michele Rizzo, na co uprzejmy był zwrócić mi uwagę autor wykorzystanych w niniejszej relacji zdjęć.

„untitled (Holding Horizon)”, fot. Filip Preis.

I to mogłoby być w sumie na tyle. Takie jednak czasy, że ocenie podlegać musi też odnalezienie się w nowych warunkach sanitarnych. W przypadku Ephemery tym bardziej – organizatorzy z bezpieczeństwa uczynili niemalże kolejny punkt line-upu. A może właśnie ,,brakujący’’ temat przewodni? W każdym razie, w tej kategorii przyznaję stopień dobry z plusem. Wciąż pozostaję pod wrażeniem reżimu panującego podczas koncertu Hildur Guðnadottir pierwszego dnia festiwalu. Wprowadzenie zasad zgodnych z obowiązującymi zaleceniami to jedno, ale utrzymanie ich w praktyce stanowi moim zdaniem prawdziwy wyznacznik przygotowania organizatorów. Możliwość zapoznania się ze wszystkimi nakazami i zakazami była ogólnodostępna: przed festiwalem na social mediach, w trakcie na plakatach, a nawet wyświetlane na ścianach budynku, bezpośrednio przed koncertem. Zasady zostały naprawdę skutecznie wyegzekwowane, za co dziękuję ochroniarzom pracującym na miejscu. Odstęp już na etapie kolejki do wejścia, deklaracje zdrowotne zbierające niezbędne dane, mierzenie temperatury, dezynfekcja rąk, usta i nos nieodsłonięte ani na moment. Po wejściu na salę zajęcie wybranego, oddalonego o 2 metry od pozostałych, krzeseł i pozostanie na nim do końca wydarzenia. Bez przesiadek i przesuwania, bo proszę pana, ale ja tu z koleżanką. W przypadku złamania reguł ktoś z pracowników przybywał z upomnieniem najdalej w minutę.

Czy w tak restrykcyjnej atmosferze można w ogóle się odprężyć i dać porwać muzyce? Owszem, w obecnych czasach zwłaszcza i tylko w takiej. O ile więc o pandemiczne zakażenie nie musiałam się bać, tak o osoby chorujące np. na epilepsję martwiłam się bardzo. Przy stroboskopie na tyle intensywnym, jaki towarzyszył Czarnobylowi, ostrzeżenia powinny aż huczeć i być obecne już na etapie zakupu biletów. Kartka położona na stanowisku ich kasowania, którą ktoś gdzieś widział, ale ktoś już nie, to w tym przypadku zdecydowanie za mało. Nie mogę zrozumieć tej niekonsekwencji. W zadymionej i zaciemnionej przez większość trwania koncertu sali ochroniarze nie trafiliby już tak prędko do potrzebującej pomocy osoby. Inna sprawa, że emblematy z kierunkiem poruszania się w przypadku ewakuacji też nie były zbyt widoczne. Tego złego wrażenia nie poprawił przebieg wyjścia z koncertu. O ile wstęp był pełen  obostrzeń, tak wychodząc nie obowiązywało już za wiele poza rozpierzchnięciem się i tłoczeniem przed budynkiem w gwarze. Rozumiem emocje, ale stanowczym należało być do końca. W innym razie nawet najlepsze praktyki z początku wieczoru mogą iść na marne.

Przed „Czarnobyl live”, fot. Filip Preis.

Pewnie była to kwestia pokoncertowego rozprężenia. I taki klimat w sumie pozostał. To znaczy każde następne wydarzenie przebiegało już z większym luzem. Oglądanie untitled… Baczyńskiego-Jenkinsa odbywało się w turach, co z pewnością było dobrym rozwiązaniem w nie aż tak przestrzennej sali Teatru Nowego. Deklaracje, temperatura, dystans – tak. Ale wchodząc do pomieszczenia, niezbyt wiedziałam gdzie mogę, a gdzie nie mogę usiąść (pewnie wciąż będąc pod wrażeniem Chernobyl live). Brak tak gorliwej, jak dzień wcześniej ochrony, naturalnie podpuścił wielu widzów do ściągania maseczek i swobodnego chuchania na materace, które z pewnością nie zdążyły być zdezynfekowane przed pojawieniem się kolejnej tury. Więcej oddechu (dosłownie) nie przeszkadzało mi na koncertach Antoniny Nowackiej oraz Lyry Pramuk – w końcu oba działy się na otwartym powietrzu. O ile jednak na pierwszym z nich słuchacze mogli się dość osobno rozlokować, tak na drugim było już dość tłoczno, zwłaszcza za granicą wyznaczonej barierkami przestrzeni. Tak, to oczywiście czepialstwo, wierzę jednak, że potrzebujące komentarza. Poza tym po tak udanym początku, wymagania mogły tylko rosnąć.

Wciąż zastanawiam się też po co Unsoundowi jakakolwiek filia w Warszawie. Czy w prawie 40-sto milionowym państwie wszystko co dobre, musi zaistnieć w tym jednym mieście? Dlaczego w ten schemat popada impreza z niemal dwudziestoletnim stażem, która funkcjonuje w takich miastach jak Toronto, Nowy Jork czy Adelajda? Pandemia nie jest tu ani podpowiedzią, ani odpowiedzią na to do czego Unsoundowi potrzebna jest akurat stolica Polski. Wierzę jednak, że powody są raczej szczytne i oparte na chęci współpracy z stołecznym partnerami, wśród których nie brak przecież znakomicie działających instytucji oraz na założeniu, że w tej formule festiwal ma szansę otworzyć się na nowe publiczności. Choć ten aspekt połączyłabym akurat z darmowym wstępem na dwa z czterech wydarzeń (a więc jakby nie patrzeć połowy!). To w końcu na naszych łamach skrytykowano ceny towarzyszące zeszłorocznej edycji Unsoundu, stąd moja potrzeba zaznaczenia również tego faktu.

Fot. Filip Preis.

Czy Ephemerę czeka osobny rozwój, czy pisane jest jej tylko przedłużenie działań festiwalu-matki – życzę jej dobrze. Start wybrała sobie wyjątkowo niełatwy, odwaga jest jednak w cenie. Dla wielu osób, w tym mnie, była to pierwsza od miesięcy tak skondensowana okazja do poczucie muzyki na żywo. Czy to zawyża moją ocenę? Prawdopodobnie tak. Ale samo to nie uratowałoby imprezy, gdyby okazała się zwyczajnie nieciekawa. Nie wszystko było premierowe, nie wszystko pierwszy raz, a jednak pozostało świeże, a raczej ożywcze. Co najważniejsze, przedsięwzięcie zaistniało dokładnie wtedy, kiedy powinno. Miesiąc wcześniej lub później mogłoby już się nie udać. Cieszę się, że w tym czasie niczyim między społecznym niepokojem a drugą falą obostrzeń, zdążyło efemerycznie zdarzyć się coś, co dodało mi wiele dźwiękowej otuchy.