Co nas kształtuje? O muzycznych pamiątkach z dzieciństwa

Michał Weicher / 29 wrz 2015

Pierwsze wrażenia

Wydarzenia z okresu dzieciństwa odciskają na nas piętno. To truizm, ale stety czy niestety prawdziwy. Czasem są to rzeczy z pozoru niewinne, prawie niezauważane przez nas, pozostające w tle życia codziennego. One także mogą niepostrzeżenie zagnieździć się w umyśle, odłożyć w naszej psychice i na zawsze zmienić postrzeganie pewnych spraw. Ulotne impresje z czasów dzieciństwa, są w dorosłym już życiu mitologizowane. Nabierają często nieco innych niż w oryginale kształtów, bo tak je przecież zakodowaliśmy, tak je przetrawiliśmy w naszych głowach. Wrażliwość jest naszym prywatnym filtrem rzeczywistości, ale wrażliwość musi zostać najpierw sama uformowana z dziecięcych impresji. Oprócz domu rodzinnego i relacji społecznych niezwykle ważne w kształtowaniu tożsamości dziecka są oczywiście produkty kultury. Rodzice zachęcani są do czytania dzieciom bajek na głos, a także do puszczania im spokojnej muzyki klasycznej, także wtedy, gdy te znajdują się jeszcze w łonie matki. Istotny w kształceniu mowy małego człowieka jest więc aspekt audialny dzieł kultury. Dźwięk towarzyszy dzieciom na równi z bodźcami wzrokowymi i dotykowymi i nie powinien być przez jego otoczenie lekceważony. Nie tylko obrazki i inne wizualne elementy absorbują uwagę i rozwijają wyobraźnię. Muzyka towarzysząca dziecięcym programom czy filmom również może mocno oddziaływać na małych odbiorców i tworzyć ciekawe asocjacje w ich głowach. Ważne jest, aby w dziełach dedykowanym dzieciom ścieżka muzyczna była mocno inwazyjna, angażująca, po prostu ciekawa i niejednoznaczna.

O tym jak istotne są odbierane w dzieciństwie dzieła artystyczne, świadczą kariery tych artystów, których twórczość jest przesiąknięta dziecięcym spojrzeniem na rzeczywistość. Tim Burton niejako filtruje świat przez swoje doświadczenia estetyczne z najmłodszych lat. Fundamentalnym okresem kształtującym jego wrażliwość były właśnie lata młodości, kiedy zachłysnął się upiornymi i groteskowymi tworami popkultury. Oczywiście zaraz mogą pojawić się obrońcy dziecięcej psychiki z postulatami, że należy chronić najmłodszych przed treściami, które mogą mieć na nich negatywy wpływ. Komu jednak nie zdarzyło się nigdy obejrzeć z ciekawości zakazanego filmu? Doskonale pamiętam mój wybryk, kiedy w nocy przy ściszonym telewizorze oglądałem po kryjomu Milczenie owiec (1991), o którym słyszałem wcześniej najgorsze (czytaj: najciekawsze) rzeczy. Niewiele wtedy z tego filmu zrozumiałem, a wątek mężczyzny zbierającego kobiece ciała, by samemu się w takową przemienić był dla mnie, delikatnie mówiąc, niejasny. Niemniej z osobliwej sceny tańca Buffalo Billa zapadła mi mocno w pamięć piosenka Q Lazzarusa Goodbye Horses, której wiele lat później, mając już dostęp do internetu, szukałem, by wreszcie dowiedzieć się, do kogo należał ten niezwykły głos. Milczenie owiec widziałem później jeszcze wielokrotnie, ale na zawsze zostanie ze mną tamta scena. Choć była dla mnie niezrozumiała, utkwiła mi jednak w pamięci jako coś z pogranicza snu i jawy, właśnie dzięki tej letargicznej muzyce. Najciekawsze jest w tym wszystkim to, że często dzieła adresowane do dzieci potrafią budzić podobne emocje swoją estetyką.

Strach wielkie ma oczy

Spróbuję więc teraz dokonać na własnych doświadczeniach rekapitulacji dziecięcych soundtracków, które mi towarzyszyły, i które pozostawiły we mnie trwały ślad. Jako osoba wychowana w latach dziewięćdziesiątych miałem już dostęp do popkultury amerykańskiej i tzw. „zachodniej”, ale równie dużo obcowałem z klasycznymi bajkami polskimi oraz tymi pochodzącymi z „bloku wschodniego”. Tak szeroka perspektywa pozwoli być może uchwycić szersze spektrum i rzucić nowe światło na niektóre fakty. Otóż na przykład muzyka z kreskówek amerykańskich okazuje się dużo bardziej zachowawcza i nastawiona raczej na swego rodzaju mainstreamowy złoty środek. Służy niemal wyłącznie jako muzyka użytkowa, sytuacyjna, towarzysząca akcji, naśladująca ją wręcz. Taka jest muzyka w klasycznych kreskówkach Looney Tunes (pierwsza emisja w 1929 r.) czy w Myszce Miki (1928). Taka też jest, co trzeba podkreślić, w Reksiu (1967) oraz Bolku i Lolku (1963) – sztandarowych pozycjach popkultury PRL. Różnicę można dostrzec dopiero na przykładzie innych kreskówkek produkowanych w czasach komunizmu w krajach sąsiadujących z Polską. Muzyka przygrywająca takim produkcjom czeskim jak Krecik (1957) czy Bajki z mchu i paproci (1968) pokazuje zdecydowanie bardziej śmiałe podejście do tworzenia bajkowych soundtracków. Są to lata sześćdziesiąte, a więc pojawiają się zarówno naleciałości psychodelii, jak i elektroakustyki, wczesnej muzyki elektronicznej, a nawet musique concrete. Najciekawsze jest to, że tak radykalne podejście twórcze zdaje się bardzo naturalnie pasować do ilustrowania owych bajek. Eksperymenty dźwiękowe są tu więc bliskie dziecięcym wyobrażeniom na temat świata. Pojawia się pewna intuicyjność tworzenia, czyniąca tę muzykę abstrakcyjną, a więc przyswajalną również w intuicyjny sposób. Niewinność w podejściu do odkrywania nowych obszarów dźwięku jest u dzieci oglądających Żwirka i Muchomorka taka sama jak u twórców tych soundtracków. Zasadnicza różnica w odbiorze polega moim zdaniem na tym, że podkład muzyczny tworzy tu nadbudowę dla wydarzeń obrazkowych, dodaje od siebie dużo klimatu. Nie bez powodu oglądanie tych właśnie kreskówek pobudzało moją wyobraźnię przestrzenną bardziej aniżeli oparte na błyskawicznej akcji (i podążającej za nią muzyce) Looney Tunes. To odrealnienie spowodowane muzyką dziwną, czasem wręcz niepokojącą intryguje i uruchamia u dziecka nowe skojarzenia.

Największym koszmarem pokolenia wychowanego na serialu Muminki (chodzi o wersję z 1990 r.) była postać Buki, czyli tajemniczego stwora, który nawiedzał żyjące sobie spokojnie w zaciszu Muminki. Wszędzie, gdzie się pojawiała, ciągnęła za sobą mrok i paraliżujący chłód. Buka była bardzo silnym i sugestywnym omenem śmierci, otchłani wręcz, choć nigdy nie zbierała żniw. Chodziło głównie o strach, jaki wywoływała przez swój niejednoznaczny wygląd i fakt, że trawa, po której stąpała, zamarzała. Nie było by owej sugestywnej siły tej postaci, gdyby nie muzyka, która towarzyszyła każdemu jej pojawianiu się na ekranie. Buka to postać milcząca, nie strasząca żadnymi okrzykami czy warczeniem, tylko mrożąca krew w żyłach samą obecnością. I tutaj pomocna w tworzeniu atmosfery strachu okazuje się jednostajna, hipnotyczna muzyka – statyczny szum, który sunie powoli i widmowo, podobnie jak postać, której akompaniuje. Niewiele zapamiętałem ze ścieżki dźwiękowej serialu Muminki, ale ten akcent wrył mi się w pamięć dość mocno. Podobne zjawisko można zaobserwować w amerykańskiej kreskówce Atomówki (1998), gdzie występowała postać o tajemniczym imieniu On. Z wyglądu niby klasyczny przykład diabła, tyle że posiadający szczypce zamiast dłoni i noszący damskie buty na obcasie [sic!]. Damski był też w tym przypadku głos, kłócący się z typowo męską twarzą, wyszczerzoną w demonicznym uśmiechu. To jednak nie wygląd, ale tajemniczy głos (dodatkowo „spogłosowany”) oraz upiorna muzyka dochodzącą niby z otchłani, stanowiły o sile złej aury. W obu przypadkach więc odpowiednie tło dźwiękowe sprawiało, że pozornie groteskowe persony nosiły w sobie więcej realnej grozy niż wielkie, przerażające stwory buchające ogniem.

buka

Podobnych „koszmarów dzieciństwa” znalazłbym więcej. Choćby czołówka młodzieżowego serialu Czy boisz się ciemności? (1990). Odpowiedź jest w tej sytuacji oczywista. Serial był stylizowany na opowiadane przez grupkę młodzieży historie grozy, jakie rzekomo miały miejsce w rzeczywistości, co budziło jeszcze większy niepokój. Forma miejskiej legendy opowiadanej przez młodzież i adresowanej do młodzieży pozwalała na dużą dozę groteski, ale gdy jest się młodym, takie rzeczy rzeczywiście wydają się straszne. Muzyka na pewno pomagała w tworzeniu odpowiedniej atmosfery, bo blisko jej było do legend telewizji lat dziewięćdziesiątych: Miasteczka Twin Peaks (1990) i Z archiwum X (1993). Tajemnicze motywy muzyczne z Czy boisz się ciemności? wydają się nieco naiwne, jak sam serial, co nie przeszkadzało im śmiało zahaczać o takie nurty jak minimal synth czy dark ambient. Można powiedzieć, że jest to wersja light takich filmów jak Halloween czy Koszmar z ulicy wiązów głównie pod względem występującej tu muzyki. Może i brakuje w tym serialu prawdziwej grozy, przemocy i scen gore, ale za to soundtrack generuje silne wrażenie niepokoju i odrealnienia, znane choćby z dzieł Lyncha.

Ahoj przygodo

Strach nie jest oczywiście jedynym, co pobudza wyobraźnię dziecka i silnie oddziałuje na podświadomość. Innym ważnym elementem programów skierowanych do najmłodszych jest przygoda i związana z nią obietnica odkryć. To ciekawość tego, co ma nastąpić, ciekawość nieprzewidywalnego jest kolejnym bardzo ważnym stymulantem dla młodych ludzi. W latach dziewięćdziesiątych w Polsce emitowano francuski serial edukacyjno-przygodowy (już sam pomysł świetny) Było sobie życie (1987), którego akcja rozgrywała się we wnętrzu człowieka, a głównymi bohaterami były m. in. białe i czerwone krwinki oraz inne mikrokomponenty poddane antropomorfizacji. Podróż przez zakamarki ludzkiego mikrokosmosu jest edukująca, a rozgrywające się w organizmie procesy są polem przygody. Serial został zrealizowany przez Francuzów z ogromną fantazją, co widać szczególnie w warstwie muzycznej. Dużo tu delikatnego jazzu i energetycznego funku, a także syntezatorowych brzmień spod znaku Jeana-Michela Jarre’a. Niezwykle plastyczna muzyka Michela Legranda dodaje kolorytu oglądanym wydarzeniom i poszerza spektrum doznań. Tak oto mikroorganizmom towarzyszą – przypisane im w zależności od ich szkodliwego bądź zbawiennego działania – odpowiednie motywy muzyczne, raz widza straszące, a raz bawiące. Najważniejsza jest w tym wszystkim naturalność i organiczność tych dźwięków, co prowadzi do ciekawych zestawień brzmieniowych. Być może muzyka z tego serialu zaszczepiła we mnie późniejsze zainteresowanie rockiem progresywnym, estetyką fusion, a także zeuhlem i sceną Canterbury. Edukacja odbywała się tu więc nie tylko na poziomie wiedzy o ludzkim ciele, ale też muzycznej wrażliwości. Mogło to być inspiracją do otwarcia się na różnorodność poszukującej muzyki rockowej i jazzowej. Warto dodać, że Albert Barillé, reżyser serialu, realizował wcześniej i później inne produkcje, oparte na podobnej formule – między innymi Był sobie człowiek (1978), Byli sobie odkrywcy (1996) i Był sobie kosmos (1982) – a w każdej z nich muzyka była równie fascynująca.

bylo-sobie-zycie_albert-barille-dvd-2

Na potrzeby tego artykułu usiłowałem odszukać w pamięci najciekawsze impresje muzyczne związane z dziecięcymi odkryciami. Niestety okazało się, że część była bardzo nietrwała i pozostał po niej tylko mętny zarys, odległe echo. Z pomocą przyszło jednak google, który pozwoliło powiązać skrawki wspomnień z dziełami, które kiedyś całe we mnie rezonowały. W ten oto sposób okazało się, że na pewnym etapie byłem fanem serialu przygodowego Tajemnicze złote miasta (1982) opowiadającego o szesnastowiecznych poszukiwaczach legendarnego miasta Eldorado. Była to także produkcja francuską, więc wiele cech stylistycznych z tamtej epoki jest tu również zachowanych. Kreskówka ta miała w sobie sporo naiwności, wręcz pastoralności, ale potrafiła też trzymać w napięciu, bo w końcu to historia o dzielnych odkrywcach (w rolach głównych oczywiście najmłodsi odkrywcy). Scenerie dżungli, rozpalonych słońcem piaskowych odludzi i szerokich mórz tworzyły idealny klimat dziewiczej podróży. Na zawsze pozostanie we mnie obraz złotego ptaka przelatującego na tle zachodzącego słońca – końcowy fragment z czołówki serialu. O klimacie decydowała także w dużej mierze rewelacyjnie dobrana muzyka. Pod tym względem przeznaczony dla dzieci serial wcale się nie różnił od poważniejszych filmów o podobnej tematyce. Muzyce blisko więc do tej, którą stworzyła krautrockowa grupa Popol Vuh do arcydzieła Aguirre, gniew boży (1972) Wernera Herzoga czy do monumentalnego soundtracku Ennio Morricone do filmu Misja (1986). Elegijne, leniwie sączące się, typowo newage’owe partie syntezatorów i niepokojąca progresywna elektronika w stylu Berlin School tworzyły audialne obrazy raju utraconego. Dla mnie, młodego widza, była to przede wszystkim muzyka pogłębiająca poczucie pewnej tęsknoty za egzotyczną przygodą właśnie, a także tęsknoty za nigdy nie poznanym światem, który dziś jest już tylko widmem. Co ciekawe, nigdy nie słuchałem specjalnie muzyki newage’owej, ale estetyka ta siedzi gdzieś we mnie na poziomie podświadomości. W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych new age oraz fusion przesiąkały popkulturę. O tym, że ten kiczowaty z perspektywy czasu styl wpływał mimochodem na dorastające wtedy pokolenia niech świadczy ilość nawiązań do newage’owej muzyki u takich twórców współczesnej eksperymentalnej elektroniki jak Oneohtrix Point Never czy James Ferraro.

Przede wszystkim eskapizm

Moje prywatne popkulturowe wspomnienia pokryte są grubą warstwą słodkiej nostalgii. Stąd też opisywane przeze mnie muzyczne motywy z animowanych serii mają dla mnie podwójne znaczenie: zarówno to pierwotne, wyniesione z dzieciństwa, jaki i to drugie, powstałe po analizie z perspektywy wielu lat i wielu też doświadczeń na polu muzycznym. Filtr nostalgii wykoślawia nieco perspektywę, ale to właśnie on zapewnia nam bardzo silne emocjonalne przywiązanie do danych dzieł. Demitologizacja może sprawić, że rzeczy nam bliskie (a przynajmniej tak zapisane w pamięci) okażą się teraz błahe i wcale niewarte większego entuzjazmu, ale nostalgia i tak przechowa choć odrobinę sympatii do tego, co kiedyś nas kształtowało. Wrażliwości nabywanej przez lata, to raczej nie zmieni. Może tylko więcej będzie w nas krytycyzmu. Szukamy więc w pamięci tej strefy komfortu, w której tkwią nie tylko wizualne, ale też i audialne wspomnienia czasów niewinności. Ścieżki dźwiękowe, w których umościliśmy sobie przytulne miejsca, pozwalając by muzyka harmonizowała się z naszą wyobraźnią. Idealną sytuacją jest więc taka, gdy wraz z podejściem krytycznym zyskuje się jeszcze większy szacunek do dzieł, z którymi kiedyś obcowało się z pozycji dziecięcej naiwności. Znów powraca sprawa twórców, których intencją przy tworzeniu dzieł przeznaczonych dla najmłodszych winno być stworzenie aury przystępności, a także zawarcie pewnych uniwersalnych treści, z którymi można się będzie spotkać w dorosłym życiu.

Miałem szczęście wychowywać się w czasach, gdy filmy dla najmłodszych zawierały ogromny ładunek dojrzałych treści, ukrytych pod płaszczykiem baśni. Pojawiała się funkcja eskapistyczna, ale eskapizm w tej sytuacji nie był ostateczny, bo fikcyjne światy otulały te nieprzyjemne cząstki szarej rzeczywistości w swe magiczne pielesze. Baśnie filmowe takie jak Niekończąca się opowieść (1984), Legenda (1985), Labirynt (1986), Willow (1988) czy Ciemny kryształ (1982), a także animowany serial fantasy Klejnot snów z 1990 r. (znakomita muzyka art rockowego artysty Mike’a Batta) nacechowane były bajkową aurą, ale nie uciekały też od ukazywania mrocznej strony życia. Rajskość wykreowanych na ekranie magicznych krain jest nierozerwalnie związana z pewną upiornością, jaką niosą za sobą siły nie tyle czystego zła, co brutalnego świata chaosu. Każdemu kto oglądał Niekończącą się opowieść, wryła się na pewno w pamięć wzruszająca scena zatonięcia konia Artaxa w Bagnach Smutku. Granica między przytulnym lasem a mrocznymi moczarami jest tutaj cienka Niebezpieczeństwo może się pojawić w każdej chwili. Nie chodzi tu o pokazywanie dobra i zła w sposób jaskrawy, ale o bliskie zestawianie ich, tak by odróżniały je od siebie niuanse. Wyobraźnia dziecka jest na tyle plastyczna, że potrafi sama oddzielić dobro od zła, szczególnie w nacechowanym magicznymi właściwościami świecie bajki. Można powiedzieć, że taka odrealniona wizja rzeczywistości jest środowiskiem naturalnym dla dziecięcego ducha. Ambiwalencja świata przedstawionego pojawiała się na szczęście zarówno w sferze wizualnej, jak i w warstwie muzycznej tych filmów. Ich ścieżki dźwiękowe balansowały na granicy słodkiego, lekko sennego oniryzmu i ciemnej, niepokojąco chłodnej atmosfery strachu. Wszystko to zaś podlane sporą dawką magii.

neverending-image-1

Nie powinno to zresztą dziwić, zważywszy na fakt, że twórcy muzyki do tych widowisk byli znani z odważnych dźwiękowych wycieczek oraz przekraczania gatunkowych i mentalnych granic. Autorami oprawy dźwiękowej do Niekończącej się opowieści byli mistrzowie elektronicznych brzmień Giorgio Moroder i Klaus Doldinger. Panowie odłożyli na bok swoje pozostałe projekty, by wspólnie zgłębić świat bajkowej wyobraźni. Warto wsłuchać się w ten piękny syntezatorowy soundtrack, by przekonać się, że stoi on nie tylko nieśmiertelnym przebojem Limahla. W przypadku Labiryntu kreatorem dźwiękowej przestrzeni był oczywiście David Bowie, który zagrał w filmie czarny charakter, króla goblinów Jaretha. Bowie stworzył soundtrack wspólnie z Trevorem Jonesem, który miał już w tym względzie pewne doświadczenie, gdyż kilka lat wcześniej skomponował muzykę do innego arcydzieła baśni filmowej, Ciemnego kryształu. Bowie jako artysta wszechstronny łączył dotychczas rockowe piosenki z teatralną dramaturgią, a i bajkowy klimat przenikał nieraz do jego twórczości. Wystarczy wspomnieć fakt, że inspiracją do utworu Life On Mars? (1973) było Over The Rainbow wykonane przez Judy Garland w obrazie Czarnoksiężnik z krainy Oz (1939). Anglik nie zrezygnował też z – zaczerpniętych z pobytu w Berlinie –ambientowych brzmień, dzięki czemu dźwięki tworzące klimat Labiryntu są niczym z dziwnego snu. Jeżeli zaś chodzi o film Legenda Ridleya Scotta, to do komponowania zaangażowani zostali sami giganci elektroniki – Tangerine Dream. Tu znów daje o sobie znać wyjątkowa wrażliwość na brzmienie, dzięki czemu mrok i ciemność przeplatają się ze sobą w elektryzujący sposób, tak samo jak to ma miejsce w samym obrazie. Niemieccy muzycy okraszają ten niezwykle oniryczny film jeszcze gęstszą tkanką iluzoryczności. To muzyka z pogranicza syntezatorowego art rocka i czegoś bardziej abstrakcyjnego, czegoś, co trudno zdefiniować. Być może to ten magiczny komponent, który zasadza się gdzieś w dziecięcej wyobraźni, wtedy, gdy świat jest odbierany zgoła inaczej. Umiejętność powrócenia myślami do postrzegania rzeczywistości oczami dziecka jest kluczowa w sytuacji, gdy artysta chce zaspokoić niezwykle chłonną wyobraźnię młodego widza. Niewątpliwie wszyscy ci twórcy – zarówno reżyserzy i autorzy scenografii, jak i muzycy powołujący do życia warstwę dźwiękową – potrafili przeniknąć do umysłów najmłodszych i odpowiedzieć na silną potrzebę odczuwania emocji – strachu, ciekawości czy śmiechu. Akcenty te nie są łatwe do uchwycenia, ale artysta powinien, korzystając z doświadczeń własnej młodości, umieć zamienić je w medium przekazu. Dzięki takim właśnie artystom kolejne pokolenia mają okazję uczestniczyć w niezwykle kształcących wyobraźnię spektaklach. I tak jak wspomniałem na wstępie, rodzą się następni, jak Tim Burton czy Wes Anderson, którzy swoje dziecięce fascynacje przekuwają w oryginalne wizualnie przestrzenie, kształtujące wrażliwość widzów.

Zmiana warty

Uczestnictwo w wyimaginowanych światach pełnych magii i nadprzyrodzonych właściwości to ważny aspekt kultury masowej. Są to miejsca, do których można wracać przez wiele lat, niezależnie od wieku. Lata osiemdziesiąte, okres szczytowych niepokojów zimnowojennych, to dekada, w której eskapizm stał się podstawową twarzą popkultury. Do Trzeciej RP produkcje te dotarły z opóźnieniem, już w czasach wolnych od strachu przed wojną atomową. Wydaje się jednak, że eskapistyczna rola popkultury wciąż była dominująca i przez kolejne dekady rosła w siłę. Dzisiaj – oprócz produkcji science-fiction i fantasy – mamy przecież ogromny wysyp filmów z uniwersów komiksowych, a także niekończące się serie sequeli i spin-offów popularnych franczyz. To oczywiście poszerza pole doznania fikcyjnych światów. Jeśli dodać do tego w pakiecie gry komputerowe i formaty telewizyjne uzupełniające historię, to otrzymamy fikcyjne światy, w których przebywać można całymi godzinami. Można w tym momencie zadać pytanie, czy współczesne dzieci nigdy nie opuszczają krainy masowej wyobraźni? Nie demonizowałbym przedwcześnie popkultury doby zaawansowanego kapitalizmu. Takie rzeczy stwierdzić będzie można dopiero z perspektywy czasu, gdy obecne najmłodsze pokolenie wkroczy w wiek dorosłości ze swoim własnym bagażem doświadczeń i dokona rewizji kulturowego tła, w którym przyszło im dojrzewać. Być może wtedy, tak jak teraz ja, ukażą oni dzieła współczesnej im popkultury, podszyte nostalgią i przyjazne rozwojowi dziecięcej wyobraźni.

Michał Weicher