Czego pragnie dziecko…
Statystyczny mały Dyzio w wieku powiedzmy 5+, co roku przyprowadzany na Małą Warszawską Jesień od początku jej istnienia, dziś jest już młodym dorosłym. Od trzynastu lat słucha i doświadcza eksperymentowania z dźwiękami, brzmieniami, obrazami, które mają mu dostarczyć wrażeń niezapomnianych. One rzeźbić będą jego wyobraźnię, wrażliwość, uważność. Dlatego sztuka komponowania repertuaru dziecięcego o najnowocześniejszym sznycie, będącym domeną Warszawskiej Jesieni – „matki” wcale nie jest prosta. W tym roku programowe „Światy brzmiące” objawiły się maluchom w koncercie improwizowanym, teatrze instrumentalnym oraz operze hologramowej.
Ekspresja, która niesie
Bakcyl improwizacji posiada wielką moc. Ten zarazek skrywa w sobie potencjał misji o twórczej sile rażenia. Można go poczuć, można go połknąć, można się nim zarazić. Dobrze, jeśli improwizacyjna iniekcja ma miejsce za młodu, wtedy chodzenie po świecie w późniejszym wieku smakuje wolnością, pachnie powietrzem. Dowód – dzieciaki z Młodej Orkiestry Nowego Teatru (MONT) działającej od 2017 roku. Miałam przyjemność rozmawiać z nimi chwilę przed Koncertem Animacji Filmowych i Improwizacji Muzycznych w Międzynarodowym Centrum Kultury Nowy Teatr. Młodzi opowiadali z pasją, o tym, jak spotykają się, by muzycznie warsztatować alternatywnie pod okiem Dagny Sadowskiej i Seana Palmera. Dla dzieciaków instruktorzy są jak guru, szamani, którzy dzielą się swoją zakręconą energią, pasją, doświadczeniem i wiedzą. Nic dziwnego, że Sadowska i Palmer imponują swoim podopiecznym. Są oni bowiem wytrawnymi muzykami. Dagna Sadowska działa na scenie muzyki improwizowanej, jest solistką i kameralistką skrzypcową. Sean Palmer – aktor, reżyser i kompozytor, specjalizuje się w eksperymentach chóralnych,a jego asem w rękawie są projekty edukacyjne dla młodych. Dzieciaki w przerwie między festiwalowymi koncertami chętnie, z wielką otwartością, zdają relację ze swoich działań podczas zajęć warsztatowych. Z radością relacjonują, jak w twórczej atmosferze wszyscy mogą wypowiedzieć się, a każde ich zdanie jest na wagę złota. Lubią obserwować, kiedy na ich oczach projekt filmowo-muzyczny dojrzewa, nabiera formy. I… akcja! Na scenę wchodzą sześcioletnie szkraby i prawie młodzież. Zajmują w skupieniu miejsca przy swoich instrumentach i czekają na znak dyrygentki, wspomnianej już – Dagny Sadowskiej. Pierwszy utwór to Matka do animacji Mariny Karpowej. Prosty, zbudowany na małej tercji wstęp skrzypcowo-perkusyjny przygotowuje atmosferę do opowiadania o dziecku, które zgubiło się rodzicom. Obrazek kończy się happy endem w czułych ramionach mamy. Kolejny utwór również jest o perypetiach, tyle, że biedronkowych. Młoda Orkiestra kapitalnie chwyta wartki tok narracji Karpowej. Następną animację (Dwa Światy) stworzył dwunastoletni Janek Grzegorzek. Sporny wątek jankowej opowieści (wielbiciele kotów kontra wielbiciele psów) miał swoje życie pokoncerowe. Człowiek-kameleon, który „zwykłą jest osobą, ma za sobą ogon, szuka samego siebie”, chodzi za mną do dziś. Ta surrealistyczna impresja oprawiona w akordy zbudowane na molowej triadzie świadczy o ogromnej dojrzałości autora. Dzieciaki z pewnością musiały tę historię sobie opowiedzieć, dotknąć wewnętrznych przestrzeni znaczeń, spotkać się z nimi, by dźwięki, które będą improwizować niosły prawdę. I niosły. Na jeden z utworów (o samotności pingwina) ster nad zespołem przejął Sean Palmer. Świetnie poprowadził on improwizację body percussion. Ujęła mnie siła skupienia dzieci, które z sejsmograficzną precyzją podążały za wskazówkami.
Ostatnie Dźwiękowizje, czyli malarskie improwizacje na żywo, wyświetlane na ekranie, animowane przez Hannę Zwierzchowską odrobinę mnie znudziły. Z pewnością pięcioro dzieci, które uczestniczyło w tym „mini happeningu” doświadczyło wielkiej frajdy. Łapki pogrążone w farbie, malujące, co się chce i jak się chce – bezcenne! Na MONT-Koncert nie przyszło wiele dziatwy z rodzicami. Salę Teatru Nowego raczej zaludniły rodziny młodych artystów. Czy to był zatem pusty „przebieg” Małej Warszawskiej Jesieni? Nie sądzę. Wiernym bywalcom jesiennego święta muzyki dzieci dorastają. Jest duża szansa, że tę dawkę ożywczej energii dostarczonej przez młodych muzyków, rodzice zapamiętają i zamarzą, by ich pociechy również radośnie muzykowały pod skrzydłami doświadczonych, wybitnych improwizatorów. Oby więcej takich orkiestrowych inicjatyw. Niech podobne projekty edukacyjne rozkwitają jak kwiaty po deszczu!
Tajemnica, która wciąga
Po co dziecku teatr… Z pewnością nie oczekuje ono tego, co dorosły. Nie szuka w teatrze pożywki dla wywołania wewnętrznych perturbacji związanych chociażby z konfliktem wartości. Na tym etapie rozwoju to nie jest jego zadanie adaptacyjne. Dziecko oczekiwać raczej będzie tematów przyjemnych, ciepłych, łatwych. To zadaniem dorosłego jest, by w umiejętny i ostrożny sposób sączyć w dziecięce wnętrze, dojrzewające do skomplikowanych spraw świata, istotne treści, rozwijające jego wrażliwość, kompetencje społeczne. Wie o tym doskonale reżyserka i pedagożka teatralna Justyna Sobczyk, której interpretacja Tajemniczego Ogrodu Francesa. H. Burnetta w wykonaniu Teatru Zagłębie z Sosnowca miała swoją premierę w Muzeum Etnograficznym podczas 13. Małej Warszawskiej Jesieni. Spektakl oglądali też aktorzy Teatru 21 tworzonego przez osoby z zespołem Downa i autyzmem. Sobczyk pracuje z nimi na co dzień, tworząc przedstawienia z duszą, pełne empatii i delikatności, nierzadko poruszające tematy „niegładkie”. „Kanoniczna” historia bohaterów zamieszkujących posiadłość Misselthwaite Manor to opowieść bardzo wdzięczna. Jakkolwiek napisana jest według przepisów dziewiętnastowiecznej narracji auktorialnej, „narażonej” na tendencyjny dydaktyzm, to jednak w piękny i rezolutny sposób traktuje o wartościach, które budują urodę świata. Są przemiany bohaterów, jest prawda emocji i uczuć, natura na wzór rajski, a wątki detektywistyczne, szyte na miarę dziecka, zapewniają tajemniczy, wciągający vibe. W tej lekturze dziecko może się bezpiecznie roz-być. Festiwalowa odsłona dziecięcej (i nie tylko) lektury obowiązkowej nie koślawi zasady piękna i dobra burnettowskiego oryginału. Dziewiętnastowieczna opowieść została jednak przepisana i rozegrana po swojemu – tak informuje w „intro” spektaklu Tomasz Kocuj, wcielający się w rolę Dickona. „Tajemniczy ogród” Justyny Sobczak niewątpliwie poszerza, uwyraźnia dyskurs dotyczący niuansowych często odsłon samotności, wyraźnie komunikuje potrzebę mówienia o różnych wymiarach cielesności i pięknie odmienności, a czyni to w sposób poruszający i ostrożny. Scena, która istotnie mnie wzruszyła wydarza się w drugiej części spektaklu, kiedy serce i charakter krnąbrnej dotąd Mary (Adrianna Malecka), mięknie. Dziewczynka tuli się do matki (Ryszarda Bielicka-Celińska) Dika i Marty (Małgorzata Saniak-Grabowska) i następuje długi dialog wbijający widza w fotel, a on czuje, że oto katarktyczna moc teatru działa. Słowa Mary kończące scenę, zaczerpnięte zostały z fragmentu prozy poetyckiej Marii Reimann – „Nie bądź dzieckiem”. Dawno nie widziałam w teatrze tak przejmująco i mistrzowsko poprowadzonej sceny, dawno nie słyszałam tak skupionej ciszy…Finał spektaklu ma również ważne znaczenie, jednak tu refleksja przenosi się już bardziej na teren ogólnospołeczny. Wuj Craven (Tatiana Cholewa) opuszcza swój fotel-muszlę ślimaczą, w której ukrywał się przed znienawidzonym światem, i już jako aktorka_or, tancerka_erz i performerka_er z alternatywną motoryką wykonuje przejmujący i wirtuozowski układ taneczny na wózku.
Za dramaturgię i scenariusz przedstawienia odpowiada Daria Kubisiak. Z jej cięć, przekopów, wykopów i wysiewek powstał zapadający w pamięć remiksowy i recyklingowy ogród, zachwycający, ale też „niegładki”. Świetnym pomysłem ustawiającym ramy – „kto jest kim”, było nakreślenie przez aktorów sylwetki swoich bohaterów. To pierwszy moment improwizacji, wpisany w projekt Justyny Sobczyk burzący czwartą ścianę. Aktorzy mówią głównie do dzieci, „kupują” je umiejętnie, ale nie tanio. Odwołując się do współczesnego odczuwania świata przez młodych, budują pomost między rzeczywistością wczoraj a dziś. Tu szybko okazuje się, że właściwie w sprawie uczuć, odczuć i emocji nie zaszły na przestrzeni stu lat wielkie zmiany. Terenem w budowie jest natomiast świadomość dotycząca ich wagi i znaczenia. Motyw mocno obecny, istotny w oryginalnym Tajemniczym ogrodzie, lecz dziś zdeaktualizowany i zupełnie niezrozumiały dla dzieci, to wątek drabiny społecznej, gdzie służące, pokojówki i ochmistrzynie wpatrzone są w swoich lordów, paniczów i panienki. Sobczyk znalazła na to ciekawy pomysł, który może nie do końca najmłodsza publiczność doceniła. Było jednak „ale śmiesznie” (taki okrzyk usłyszałam od przedszkolaka siedzącego obok mnie), a to już coś. Otóż fragmenty fabuły dotyczące klas społecznych reżyserka opakowuje w absurd. Kiedy mowa jest o zwyczajach panujących w posiadłości pana Cravena, automatycznie jej mieszkańcy przełączają się na „tryb plastikowy”. Sztuczna bieganina po scenie, sztuczna mimika, sztuczne głosy, sztuczne ruchy, groteskowe wypowiedzi – wszystko to pachnie brechtowską „obcością” lub teatrem w teatrze. Z zabiegiem tym kapitalnie koresponduje kostiumowy sznyt, pomysłu Wisły Nicieji. W opisanych fragmentach tekstu bohaterowie zakładają charakterystyczne sztywne kołnierze. W zależności od noszącej go postaci, są mniej lub bardziej „pancerne”. Kostiumy te metonimicznie opisują hermetyczność i kostyczność panujących zwyczajów w domostwie pana Cravena. Za ten koncepcyjny „majstersztyk” należą się reżyserce brawa. Niezwykle spójnie wypada tutaj także scenografia stworzona przez Magdalenę Łazarczyk. Artystka skroiła ją z brył geometrycznych, które są znakiem ustalonego porządku. Ale to nie wszystko. Bryły te na prawach semiosfery ujawniają swoją wariantowość. Ich tajemnicze kształty wewnętrzne ożywają w wyobraźni widzów, raz stając się klombem, raz, kamieniem lub ławeczką czy dziurką od klucza, przez którą Mary zachłannie podgląda tajemniczość ogrodu. Wykreowana w przedstawieniu przestrzeń teatralna posiada mocny związek ze światem psychiki postaci. Dodajmy, że wszyscy bohaterowie Tajemniczego ogrodu noszą zielone kostiumy. Szkocka krata występuje w wydaniu spódnic krótkich, długich, spodni oraz okryć wierzchnich, stosownie do charakteru i osobowości kreowanej postaci. W spektaklu dominują barwy fioletu i zieleni, które przywołują nienachalne konotacje. Fiolet to kolor tajemnicy pobudzający wyobraźnię. I jeszcze wrzosowisko – ten motyw przywoływany jest bardzo często. To przestrzeń pięknej wolności, ale także poczucia akceptacji („nasza mama jest jak wrzosowisko” – chwali się Dick). Zieleń z kolei przeznaczona jest do niesienia nadziei rozkwitania. Warto jeszcze wspomnieć o reżyserii świateł, autorstwa Moniki Stolarskiej, która wyczarowała klimaty o najróżniejszych nastrojach związanych z miejscem, sytuacją i uczuciami bohaterów. Projekcje wideo pomysłu Jana Domicza stanowiły natomiast trafny kontrapunkt do uczuciowej, ale też treściowej warstwy przedstawienia. Muzyka w spektaklu autorstwa Wojciecha Błażejczyka to kolejne chapeau bas! Muzyczny ogród wybrzmiał wszelkimi tajemnicami osób i ich uczuć, zdarzeń, oczarowywał barwnością przyrody. Nieoczywiste zestawienia kwartetu smyczkowego, instrumentów dętych drewnianych, cymbałów, kanteli i instrumentów etnicznych przyniosło efekt frapujący. Muzyka Błażejczyka nierzadko podszyta jest tu gestem teatralizacji, szczególnie w momentach sztucznego „dziania się”. Kompozytor częstuje słuchaczy cytatami, żongluje nimi w krotochwilny, pastiszowy sposób. I tak Ave Maria Gounoda otrzymuje metrum 4/4, z kolei Badinerie z II Suity orkiestrowej h- moll Bacha przemyka delikatnie jak zefir. Spektakl jest tak silnie nasycony muzyką, że w pewnym momencie poddałam się wrażeniu, iż oglądam film. Jej charakter zmienia się wraz z nastrojem scen, ilustracyjnie wprowadza w ich atmosferę, odzwierciedla stany emocjonalne bohaterów. Przez cały czas muzyka niejako komentuje, ale też interpretuje wydarzenia. Jest jak tło, jednak posiada też charakter diegetyczny, kiedy zanurza się w akcję. I tu wspomnieć należy o sonorystycznych brzmieniach orkiestry, ale także o brawurowych i uroczych trelach Rudzika (Anna Jurek), którego rola ma niebagatelne znaczenie dla sensów w Tajemniczym ogrodzie. Rudzik bowiem pośredniczy między człowieczym światem uczuć a przyrodą. Wykonawczyni rudzikowych śpiewów jest również autorką choreografii w przedstawieniu. To dzięki niej Mary, a wraz z nią publiczność dowiaduje się o bolesnej tajemnicy rodziny Cravenów. Tajemniczy ogród jest spektaklem bardzo uważnym, gdzie każde słowo ma swoją wagę. Spektaklem o subtelnym i wysmakowanym poczuciu humoru. Być może czasami tempo „dziania się” spada. Nie uznaję tego jednak za feler przedstawienia. Treści, które niesie, są bowiem na tyle „gęste”, że potrzebują czasem trochę powietrza, by pracowały w widzu jak drożdże. „Bądź lwem, bądź tygrysem, bądź wilkiem, który nie gubi drogi!” Te wypowiedziane przez małą-wielką słowa Mary Lennox zostaną już ze mną na zawsze!
Zdziwienie, które otwiera
Jakkolwiek zabawa w udawanie jest domeną wieku przedszkolnego (tak uczy psychologia rozwojowa), to jednak dla dorosłych (ja do takich należę) również posiada smak radości. Realizować ono może wyobrażeniowo skryte pragnienia, na chwilę przynosi przyjemność. Udawanie zanurza nas w „świecie nie z tej ziemi”, jest więc jak magnez. O sile tego przyciągania doskonale wie Agata Zubel, która dla „magicznego” cudu technologii, jakim jest hologram szukała w literaturze dziecięcej czegoś specjalnego na specjalną okazję – Małą Warszawską Jesień. Kompozytorka z resztą w tej materii posiada doświadczenie, które wykorzystuje także w Na zewnątrz Czasu. Opowieść o Alicji, jej przygodach w krainie dziwów i po drugiej stronie lustra okazała się znakomitym materiałem, z którego Zubel wyczarowała para-operę Uśmiech bez kota. Przyznam, że moment, kiedy za sprawą hologramu (ściany pary wodnej) przeniosłam się w zachwycający świat baśniowej iluzji. Dotknęłam srebrzystej tafli lustra, a ono wciągnęło mnie. Czy zmieniło prawą stronę na lewą, nie interesuje mnie to. Ważne jest, że wraz z Alicją my słuchacze mali i dorośli poddaliśmy się magii, że wylądowaliśmy… gdzieś… Zubel ten świat zwiedziła jako pierwsza, „rozbyła się” w nim, poznała mieszkańców tej gdzieś-rzeczywistości. Nas widzów zaprosiła do peregrynacji w przestrzeniach dziwności, była w nich przewodniczką według własnego klucza. Wybrała fragmenty tekstu Lewisa Carrolla i samaje przetłumaczyła. Dzięki temu widz miał okazję doświadczyć najbardziej nonsensownych motywów historii, ale też zasmakować absurdalnego humoru językowego, mistrzowsko opatrzonego muzyczną frazą. Zdziwienie towarzyszyło mi przez całą podróż po czarodziejskiej krainie. Wszystkie postacie kompozytorka wykonała samodzielnie. Nie było tu co prawda Klapsa i Klopsa, Niby-Żółwia i innych bohaterów, jednak ci główni najbardziej dostojni i niezwykli ukazali w pełni swój charakter. Wypatrywałam Kota-Dziwaka z Cheshire, zastałam jego awatara w postaci fioletowych ust. Czekałam, aż może kiedyś wyłoni się cała jego postać, po chwili dałam sobie jednak spokój. Uśmiechnęłam się w myślach do rozpoznanego w ustach pomysłu z Not I, monodramu Zubel do słów Becketta, i tyle. Potem był kwartet zmultiplikowanych głosów kwietnych, pomyślałam – oho, jest coś z operowych ensembli, jednak i tu przestałam tropić znane tropy. O Uśmiechu bez kota warto myśleć szerzej, a nawet bezramowo, beznazewniczo, bezograniczająco, słuchać najdziwniejszych kolorystycznie sztuczek wokalnych Agaty Zubel, podziwiać odrealnioną przestrzeń pomysłu Aleksandry Wasilkowskiej czy ucieszyć się efektami wizualnymi Sebastiana Kierzeka. Bo o ile świat Alicji, stworzony przez Lewisa dziwnością naszpikowany, to świat Zubel jest klimaksem absurdu. Moja uwaga w pewnym momencie przegrzała się, ponieważ barwność na wszystkich poziomach dzieła była tak gęsta i szybka, że czasem trudno było „pokontemplować” ich znaczenie. A miałam taką chęć.
Czy sensy, motywy, słowa dotarły do mnie, zasiedliły się? Hmm, i tak, i nie. Na tę para-operę szłam solidnie przygotowana z treści obu tomów Carolla, więc miałam „na świeżo” w głowie całą fabułę. Szybko jednak zorientowałam się, że utworu Zubel pod żadnym pozorem nie można czytać liniowo. I kropka. Zaufałam Agacie Zubel i podążałam jej tropami, dałam się przekonać jej obrazom i myślom. Obserwowałam ciekawość świata Alicji, (czasem ciekawskość), z życzliwością odnosiłam się do jej racjonalnego, logicznego myślenia, które w Krainie Dziwów zostaje poddane próbie. Lubię talent przystosowawczy Alicji, nie traci ona fasonu nawet wtedy, gdy nie rozumie, co się wokół niej dzieje. Nie skupia się na tym. My, widzowie też nie! Alicja lubi się dziwić. My widzowie również, szczególnie ci mali.
Kuratorka Małej Warszawskiej Jesieni, Anna Kierkosz swoich słuchaczy traktuje bardzo poważnie. I w tym roku tak było. Skomponowała program, by cieszył fantazją, karmił wrażliwość, zadziwiał bogactwem intrygujących form, otwierał na nowe muzyczne światy. To jest to!
13. Mała Warszawska Jesień, Warszawa 16-23.09.2023