Drogi kontrkultury. Unsound 2017
Unsound stał się tak rozbudowanym i skrupulatnie zaplanowanym festiwalem, że tegoroczny temat, „Flower Power”, można było interpretować na co najmniej dwa, jeśli nie więcej, sposobów i przeżyć ten tydzień zupełnie odmiennie. Stąd gdy Piotr Tkacz w swojej relacji dla „Dwutygodnika” skupia się na „mrocznej ekologii”, mnie przez te dni w Krakowie interesowało coś zgoła innego – zgodnie z sugestią zawartą w tekście programowym tropiłam refleksje na temat współczesnego znaczenia kontrkultury w muzyce. Oczywiście sama ekologia jak najbardziej się w nią wpisuje, ale zdaje się, że ten wątek jest w przypadku festiwalu najtrudniejszy do zrealizowania – może Unsound nie jest masowym wydarzeniem, które musi się mierzyć dosłownie z tonami śmieci zostawianych przez uczestników, jednak mało który współczesny muzyk odnosi się w swojej twórczości do kwestii globalnego ocieplenia czy ochrony przyrody. Dlatego postanowiłam skupić się na tym jakie ślady innych rewolucyjnych idei można znaleźć w kulturze klubowej, muzyce eksperymentalnej i elektronicznej. Jak scena muzyczna próbuje się odnieść do obecnej sytuacji społeczno-ekonomicznej i jakie proponuje alternatywy? Czy te głosy mają znaczenie w pięćdziesiątą rocznicę Lata Miłości? I czy twórczość tak rozpolitykowanych artystów broni się pod względem estetycznym?
Kwiaty i korzenie
Referowanie do dziedzictwa hippisów wydaje się o tyle ryzykowne, że zostało już wyeksploatowane wzdłuż i wszerz. Do tego mamy z jednej strony marcusowskie zwątpienie zawarte w haśle „kwiaty nie mają mocy”, a z drugiej cyniczne opisy naocznych świadków czasów Woodstocku, jak choćby Thomasa Pynchona:
Postępowanie z hipisem jest na ogół proste. Jego dziecinna natura reaguje zwykle pozytywnie na narkotyki, seks oraz/lub rock and roll, jednak kolejność, w której należy stosować te bodźce, zależy od konkretnej sytuacji. 1
Unsound wzbraniał się przed potraktowaniem tych inspiracji dosłownie, jedynym zaproszonym muzykiem, który mógł pamiętać te czasy był Mike Cooper – grający na gitarze hawajskiej eksperymentator, który odrzucił propozycję grania w The Rolling Stones. Natomiast występem, który najbardziej odnosił się do klimatu dzieci kwiatów był ten Holly Herndon – artystka zamiast audiowizualnego, futurystycznego przedstawienia postawiła na złożony ze swoich przyjaciół chór, których radość i jednocząca energia były jakby wyjęte z końcówki lat 60.
W kontekście roku 1967 jednak trudno nie ignorować tego, że ta symboliczna data przypadła na czas wezbrania ruchów politycznych: antywojennych, Civil Rights Movement, drugiej fali feminizmu. I to właśnie głos kobiet stanowił jeden z centralnych wątków festiwalu. W czasie gdy jesienią 2017 roku umiera Hugh Hefner, wybucha afera wokół Harveya Weinsteina, a jedną z jej konsekwencji jest eskalacja postów z hashtagiem „metoo” w ramach których tak różne postaci jak Bjork, Julia Holter czy Alice Glass ujawniają przypadki przemocy seksualnej, Unsound wykazał się świetnym wyczuciem nastrojów społecznych. Szkoda tylko, że tak późno – analizując poprzednie line-upy można dojść do wniosku, że najbardziej emancypacyjnym gestem było zaproszenie aTelecine, w którym grała była gwiazda kina pornograficznego, Sasha Grey… Zeszłoroczną edycję cechowała duża uwaga przykładana do balansu płci artystów, jednak nie było to w żaden sposób ograne w programie pozamuzycznym czy w tekstach towarzyszących festiwalowi.
Stąd nic dziwnego, że jeden z najbardziej obleganych paneli dyskusyjnych dotyczył długooczekiwanego zbioru esejów o przejawach mizoginii w muzyce, Under My Thumb: Songs That Hate Women and the Women That Love Them. Panelistki przyznały, że jest to story bigger than music i można było to wyczuć po ilości wątków które się przewinęły. Choćby jak bardzo niekomfortowe bywają teksty utworów hiphopowych czy jak często autorki muszą tłumaczyć, że nie są groupies. Albo o tym, że za Kraftwerk stało też wiele kobiet odpowiadających za zespół-organizację i jego stronę wizualną (np. plakaty) czy o szowinizmie na scenie noisowej. Chyba najbardziej wstrząsający był fragment dotyczący Michaela Giry, który jeszcze parę lat temu występował na tym samym festiwalu jako lider Swans – dyskutujące wyznawały jak silnie na percepcję jego twórczości wśród kobiet wpływa fakt, że został oskarżony o napaść na tle seksualnym. Tego ostatniego wątku dotyczyły warsztaty z Alex z Siksy, która współtworzy, jak sami to określają z Piotrem, “nie-muzyczny duet” poruszający się na styku punka i performance’u, będący swoistym wehikułem do wykrzyczenia traum dotykających kobiety, a także inne osoby. W muzyce elektronicznej zabrakło aż tak wyrazistych głosów, choć miało się wrażenie, że powoli scena taneczna zaczyna przyswajać tego typu rodzaj myślenia.
A to o tyle istotne, że tegoroczna odsłona Unsoundu to też najbardziej klubowa edycja w historii. Zapewne z jednej strony jest to posunięcie pragmatyczne – w tym roku festiwal został odcięty od środków ministerialnych, a to właśnie Hotel Forum jest najbardziej oblegany przez niefestiwalowiczów. Z drugiej, zdaje się, że gdyby chciałoby się znaleźć we współczesnej scenie muzycznej nurt najbardziej przepełniony utopijnym myśleniem rodem z czasów roku 1967, to właśnie należałoby szukać wśród dzisiejszych parkietów. Takie postawienie sprawy jest też woltą od ciągnącej się od kilku lat tendencji do opowiadania o dystopii – edycje „Horror”(2010), „Future Shock”(2011), The End”(2012) i „Interference” (2013) „Surprise”(2015) były przepełnione mrocznym techno, grimem, dubstepem czy noisem. Z kolei na „Dislocation”(2016) królowały hybrydy brzmień basowych z rytmami tresillo czy afrykańskimi nowymi nurtami typu gqom, narracje post-kolonialne i próby łączenia zachodniej awangardy z lokalnymi tradycjami muzycznymi tak różnych krajów jak Tadżykistan, Egipt czy Grecja. Najbardziej z mrokiem chciała zerwać edycja „The Dream”(2014), ale z perspektywy czasu może było na to za wcześnie i nie stał za tym wystarczająco koherentny zamysł. „Flower Power” to natomiast próba sięgnięcia do korzeni kultury klubowej i odczytania ich na nowo. Jeśli już techno i house to niekoniecznie te berlińskie z rodowodem w Berghain, Panorama Barze czy Tresorze, a odwołanie do ich początkowego etapu, gdy jeszcze należały do uciśnionych mniejszości po drugiej stronie Atlantyku.
Taką narrację proponuje choćby kolektyw Discwoman, znany przede wszystkim jako agencja bookingowa promująca kobiety i osoby niebinarne. A przynajmniej tak odczytuję ich deklaracje w wypowiedziach, gdzie podkreślają, że media typu Resident Advisor zbyt mocno ukształtowały myślenie czym jest techno i przekonanie, że należy ono do białej Europy Zachodniej. Miało to też odzwierciedlenie w doborze występujących. Oprócz reprezentujących Discwoman DJ Haram i UMFANG, wręcz symboliczne wydawało się zaproszenie jako jednej z headlinerek Niny Kraviz – prawdopodobnie najbardziej znanej kobiety-didżejki (wyłączając Paris Hilton czy inne celebrytki), która – mimo że Rosjanka powszechnie uznawana jest za instytucję muzyki klubowej, niestrudzoną diggerkę, odkrywającą ciągle nowe talenty w swojej wytwórni трип – musi mierzyć się wciąż z zarzutami, że promuje swoją twórczość za pomocą własnej seksualności (najbardziej znany przykład stanowi dzieląca środowisko afera po udzieleniu przez nią wywiadu w wannie). Na podobnej zasadzie, choć na innym biegunie, można postrzegać zaproszenie Terre Thaemlitza, minimalistycznej/ego kompozytorki/a, aktywistki/y transgenderowej/ego, a jednocześnie działającej/ego pod aliasem DJ Sprinkles house’owej/ego didżejki/a i producentki/a, której/ego najbardziej znany album Midtown 120 Blues stanowił punkt zwrotny w historii muzyki elektronicznej – dzięki warstwie tekstowej i dźwiękowej zwrócił uwagę na genezę deep house’u jako gatunku, który wykluł się w przestrzeniach dla społeczności LGBT, z dala od mechanizmów rynkowych, przez które house zatracił swoje nonkonformistyczne korzenie. Jak to ujęła/ujął w jednym z wywiadów:
Cóż, większość z tego było tym całym P.L.U.R. (ang. Pokój, Miłość, Jedność i Szacunek), czyli liberalnym pierdoleniem. W skali makro, to nie było wcale mniej polityczne niż ruch hipisowski lat 60. Idea „otwierania perspektyw” prawie zawsze była związana z heterotopicznym momentem celebracji – ucieczką od codzienności. Typowym tego przykładem była biała klasa średnia walcząca o dostęp do narkotyków. Ci, który gorliwiej praktykowali organizowanie społeczności i politykę, lokalnie byli w mniejszości i tak naprawdę mogli by to robić nawet bez muzyki. 2
W tym duchu działa też inny gość Unsoundu, Octo Octa – przez dłuższy czas związana z outsider house’ową wytwórnią 100% Silk, a obecnie promująca swój solowy album Where Are We Going? traktujący o odnajdywaniu swojej tożsamości jako osoba transseksualna, którego mocno inspirowały, jak przyznała w rozmowie z samą/samym Thaemlitz, właśnie dokonania DJ Sprinklesa. Jeśli doda się do tego jeszcze obecność Juliany Huxtable – didżejki, modelki i ikony współczesnego queerowego artystycznego Nowego Jorku – to miało się wrażenie, że muzyka klubowa zatacza koło i coraz więcej twórców próbuje sięgnąć do jej początków, by zdefiniować na nowo jej znaczenie.
Przyspieszenie i teraźniejszość
Jednocześnie w programie Unsoundu nie znalazło się za bardzo miejsce na powrót do narracji afrofuturystycznej, która tak wpłynęła na pionierów z Detroit. Postęp technologii i pęd informacji był raczej przyczynkiem do głębszej refleksji czy nawet krytyki – czy to w czasie rozmowy o używaniu mediów społecznościowych w środowisku muzycznym o wymownym tytule „(A)social media” czy w czasie dyskusji między filozofem Armenem Avanessianem i Gregorem Różańskim, artystą odnoszącym się w swojej sztuce do akceleracjonizmu i kultury rave, który na Unsound przygotował wystawę Second Coming.
Gdy jeszcze parę lat temu nawiązywanie do akceleracji i estetyki internetowej było wręcz na porządku dziennym, tak teraz takie wrażenie wywoływał tylko występ Varga przepełniony znalezionymi w odmętach sieci samplami przypominającymi kompulsywne przeglądanie newsfeeda, jednocześnie korespondujący z tematem festiwalu przez użycie melancholijnego spoken word o roślinach. Sam Szwed związany z Northern Electronics i Posh Isolation tłumaczył swoją strategię kreatywną tym, że, jako osoba z ADHD, nie jest w stanie zbyt długo utrzymać skupienia. Stąd też jeden z jego najbardziej chwalonych albumów powstał na iPadzie, bez masteringu materiału. By to skontrastować, zupełne odmienne podejście do swojej twórczości ma stała bywalczyni Unsoundu Jlin, podobnie jak Varg uczestnicząca w specjalnym bloku wystąpień poświęconych mediom społecznościowym. To producentka czerpiąca z footworku, jednak na szeroko omawianym tegorocznym albumie Black Origami stanowiąca zupełnie oddzielne zjawisko na dzisiejszej scenie elektronicznej. Niezwykle dynamiczne, a jednocześnie oszczędnie dobrane dźwięki to w jej przypadku, jak opowiadała, godziny bezczynnego patrzenia się na Abletona. Mimo, że chciałoby się nazwać to co robi muzyką przyszłości, to jej prezentacja była dość tradycyjna – towarzysząca Amerykance tancerka rzucała w publiczność róże i paliła kadzidło. Mówiąc o tym jak używa mediów internetowych podkreślała jak bardzo ostrożnie stara się ważyć słowa, a jednocześnie owacje wywołało jej stwierdzenie, że jeśli ktoś nie miewa stanów lękowych patrząc na newsfeed to znaczy, że coś z nim jest nie tak… Warto wspomnieć, że jedną z rozmawiających z nimi była redaktorka Electronic Beats, która zdecydowała się zrezygnować z social mediów – tak, nie żartuję, w 2017 osoba powiązana z muzyką, która wyznaje coś takiego staje się tematem poważnej branżowej dyskusji.
Innym zwrotem ku bardziej konwencjonalnym formom w Hotelu Forum było otwarcie nowej przestrzeni – The Secret Lodge. Znany z lynchowskiego wnętrza dawny klub 89 w podziemiach budynku zamienił się na dwa wieczory w miejsce, gdzie można było się wyłączyć od gwaru na górze i obejrzeć koncerty polskich wykonawców. W okrągłej sali wyścielonej czerwonym dywanem pojawiła się zarówno czołówka krajowej sceny minimalistycznej/improwizowanej, jak i dwie reprezentantki nowej fali syntezatorowej czy związany z toruńsko-bydgoską sceną X-Navi:ET. Wielką zaletą było oddzielenie artystów od polskiego kontekstu – przed danym wieczorem nie było informacji kto się pojawi na scenie. Dało to przyczynek do zastanowienia się nad obecną kondycją polskiej muzyki – jak wypada na całym Unsoundzie, gdy siłą rzeczy nie działa fraza „dobre jak na Polskę”. Na pewno postacią, która najbardziej się wybijała był Hubert Zemler. To paradoksalne, bo przecież nie dość, że jest perkusistą, to jego muzyka jest nader minimalistyczna i opiera się na operowaniu ciszą. To chyba jedyny artysta, który występował aż trzy razy, zresztą zupełnie zasłużenie: w świetnym projekcie Zebra a Mit z Kamilem Szuszkiewiczem, Wojtkiem Traczykiem i Olgierdem Dokalskim; z innym wybitnym perkusistą Pawłem Szpurą (ich występ w The Secret Lodge w pewnym momencie zaczął przypominać Nissenmondai); a także uzupełniając zespół Billa Drummonda. To, co wydawało się charakterystyczne, to fakt, że polską muzykę elektroniczną w dużej mierze na Unsoundzie reprezentowały kobiety. Nowy projekt VTSS, TRY, wydawał się dowodem na to, że artystka ma dużo do powiedzenia i szuka własnej estetyki, choć na razie nie jest na tyle oryginalna, żeby nie budzić skojarzeń z syntezatorowym techno z czasów świetności wytwórni Opal Tapes czy L.I.E.S. Podobne zdanie można wyrazić, choć mniej przekonująco, o FOQL. Obie zresztą stoją za Oramics – kolektywem, który stara się walczyć z seksizmem na polskiej scenie klubowej – a VTSS działa też w Brutażu. Poly Chain również wpisuje się w ten krajobraz, ale fajnie i nienaiwnie łączy ambient z tempem cztery-na-cztery. Z zupełnie innej bajki jest Ter – jej chyba w tym momencie najbliżej do poprzednich edycji Unsoundu, bo materiał z Bacchus Where Are You? dzięki nieoczywistym inspiracjom afrykańskim umyka łatwemu zaszufladkowaniu. Wciąż jednak miało się wrażenie, że od czasów sukcesów Kuby Ziołka (który wystąpił tym razem w niezbyt przekonującym duecie z Wacławem Zimplem) brakuje postaci, które mogłyby zaistnieć na szerszą skalę poza polską świadomością. Niby Lutto Lento ma taki potencjał, jednak jego debiutancki album Dark Secret World to stosunkowo niewdzięczny materiał w porównaniu do innych dokonań – w mało subtelny sposób zawłaszcza kulturę Jamajki i zbyt mocno jest utrzymany w estetyce industrialnej, by stwierdzić, że to odrębny byt poza panującymi w ostatnich latach tendencjami. Zdaje się jednak, że BNNT, duet na perkusję i ciężko dostępną gitarę-rakietę, ma w tym momencie już na tyle oddzielny pomysł na siebie, by dzięki wyczuciu znaczenia gestu (zakładali kominiarki dokładnie na czas trwania koncertu), scenografii, udziałowi saksofonisty Matsa Gustaffsona i oczywiście repertuarowi z Multiverse wyjść gdzieś dalej 3. Ma to już za sobą przecież Księżyc – zapomniany w latach 90. zespół avantfolkowy z Lublina teraz otwierał Unsound w rozszerzonym składzie z Pawłem Romańczukiem i jeszcze bardziej zapomnianą w swoim czasie Svitlaną Nianio z kultowego Cukor Bila Smert’.
Zresztą dzień pierwszy był swoistym manifestem tego, że Unsound chce zwrócić uwagę na Europę Wschodnią – ten wieczór należał również o ukraińskiego kolektywu cxema. Były PR-owiec inicjatywy opisuje jeżdżenie na rave’y zaraz po koczowaniu na Majdanie, co daje obraz tego jak kontekst polityczny jest wpisany w te wydarzenia. Trzeba jednak wziąć pod uwagę to, jak bardzo niestabilna jest sytuacja ekonomiczna w Kijowie i jak bardzo tamtejsza młodzież jest pozbawiona perspektyw, więc chyba nie przesadzę twierdząc, że tego typu przestrzenie są dla nich jedną z niewielu form nie tylko eskapizmu, ale po prostu gromadzenia się. Stąd siła estetyki cxemy i jej przesłanie trafiły daleko poza Ukrainę. Podobnie wstrząsające były historie opowiadane przez kazachską didżejkę Nazirę, która współorganizuje imprezy w bunkrach, ponieważ nie ma ku temu innych miejsc. Nazira jest członkinią berlińskiego Room4Resistance, które przeprowadza chyba najbardziej świadomą refleksję na temat tego czym są bezpieczne przestrzenie i jak działają te wszystkie utopijne idee w dzisiejszej scenie klubowej. Czy chce się brać udział w tego typu wydarzeniach to już indywidualna decyzja, ale by ją podjąć warto by imprezy wyraźniej sygnalizowanły swoją agendę, by było czytelne jakiego rodzaju społeczność chcą wokół siebie zbudować i czego należy się spodziewać po przyjściu na ich wydarzenia.
To bardzo ważne i ciekawe kwestie, ale w tym wszystkim jednak trochę uciekło to, co właśnie zawsze było tym, co przyciągało na Unsound – jako piszącej o nim o wielu lat brakuje mi po prostu w dzisiejszym dyskursie muzycznym… dosłownej rozmowy o muzyce, co staram się nadrobić w tym tekście. To właśnie konsekwencja przerzucenia środka ciężkości na scenę klubową, której społeczne konsekwencje spędzają wielu sen z powiek. Na szczęście było nader wiele okazji by przeżyć coś interesującego estetycznie. Wspominałam już o The Secret Lodge i polskiej scenie, ale tak naprawdę przez cały tydzień było dużo zaskoczeń. Laurel Halo, kiedyś twarz nowego techno, wykonała utwory ze swojego całkiem przebojowego Dust z Elim Keszlerem, perkusistą należącego bardziej do uniwersum wolnej improwizacji, dzięki czemu bardziej uwidocznił się ich jazzowy idiom. Sporym wydarzeniem było pierwsze wykonanie gamelanowych interpretacji kompozycji Moondoga – outsidera, którego twórczość oddziaływała zarówno na bitników (przyjaźnił się z Ginsbergiem), pokolenie Woodstocku (Janis Jopin miała w repertuarze jego utwór), jak i masę innych. Tego samego dnia zaprezentował się duet Visible Cloaks inspirujacy się japońską muzyką elektroniczną lat 80., szczególnie mając na uwadze Haruomiego Hosono, jednak ich ambientowe pejzaże wpisują się również w określenie „cyfrowa psychodelia” (czemu towarzyszyły jedne z najlepszych wizualizacji, jakie widziałam na festiwalu kiedykolwiek). Warto też zwrócić uwagę na Laurę Cannell grającą na festiwalu nieznane średniowieczne kompozycje przy użyciu skrzypiec i dwóch fletów. Interesujące były też nowe spojrzenia na jungle – z jednej strony oszczędny i chłodny nowy materiał Lee Gamble, z drugiej wplątujący je momentami Lanark Artefax , który stawia na efektowność i robi to na tyle przekraczając granice patosu, że broni się na tle innych tego typu producentów. Nowy nabytek Hyperdubu, Klein, tworząca kolaże z r&b, wpływów nigeryjskich i internetowych znalezisk też dobrze rokuje i to nawet po występie w trakcie którego miała zepsuty komputer, rozpoczęła od puszczenia didżejsetu z dużą ilością słów „czarnuch” i „suka” a potem wprawiła publiczność w stan zakłopotania wplątując w swój występ sampel oznajmiający ganiacym głosem, że chłopcy są źli. Mogę jeszcze tak wymieniać w nieskończoność, np. transowy pokaz dużej ilości sprzętu Black Zone Myth Chant, ale też warto po prostu przyznać, że wszyscy wymieniani przeze mnie wcześniej producenci i didżeje są szalenie nieszablonowymi muzykami ze świetną selekcją czy też umiejętnościami. Mimo upływu lat, świat muzyki przyzwyczajony do formuły koncertowej albo najwyżej do smutnych, zwykle białych kolesi za laptopami grających z Abletona, wciąż ma problem z przyznaniem, że didżejowanie czy granie muzyki klubowej jest zajęciem wymagającym wiedzy i kreatywności. Sytuacja kiedy to ta muzyka zdominowała Unsound sprawiła, że wielu stałych bywalców kupujących karnety z automatu konfrontowało się z sytuacją, „ej, może ten Intergalactic Gary jest fajniejszy niż kolejne nudne drony?”. To chyba największy sukces tegorocznego Hotelu Forum i imprez na Kamiennej.
Stąd pozostaje konkluzja, że „Flower Power” to najlepiej przemyślany i wyegzekwowany temat w historii Unsoundu pod względem muzycznym, ale też dzięki nawiązaniu współpracy z takimi instytucjami jak Repeater Books czy ArtNews, programowi filmowemu (gdzie była chyba jedyna okazja, by obejrzeć w Polsce filmy Hyperstition czy The New Radical) czy zaproszeniu do programu dyskusji twórczyń xenofeminizmu albo Mata Dryhursta. Pozwalało to na rozważanie tego, co się dzieje na festiwalu na zupełnie nowym poziomie. Miało się wrażenie, że tegoroczna edycja bardziej niż którakolwiek inna oddaje ducha pisarstwa Marka Fishera, któremu zresztą był poświęcony jeden z paneli – zmarłego w tym roku śmiercią samobójczą teoretyka kultury, dzięki któremu jak wspominał Lee Gamble, muzyka elektroniczna zaczęła być rozważana na serio.
Andżelika Kaczorowska
Thomas Pynchon, Wada ukryta, tł. Andrzej Szulc, Albatros, Warszawa 2011 s. 103. ↩
Martin Guttridge-Hewitt, “The Only Constant is Struggle” — DJ Sprinkles Talks Homophobia, Liberal Bullshit, and Why Music is Aural Capitalism, https://thump.vice.com/en_uk/article/9avypv/the-only-constant-is-struggle-dj-sprinkles-talks-homophobia-liberal-bullshit-and-why-music-is-aural-capitalism, dostęp 07.11.2017, tł. autorki. ↩
W ramach wyjaśnienia – gitara-rakieta jest jedyna w swoim rodzaju, a tak wyjaśnia jej historie sam zespół BNNT:
Od 2002 roku to już czwarta wersja barytonowego pocisku i pierwsza z aluminium (poprzednie były robione na bazie żywic) Jestem bardzo ciekaw jakie jest źródło tej plotki o handlu. Jedną z poprzednich wersji sprzedałem kolekcjonerowi – może to ten trop. W każdym razie nie kupiłem ich w Thomanie ani Riffie. Wersję aluminiową pomógł mi zrobić Bartosz Górka, wprowadził też kilka drobnych usprawnień technicznych. Natomiast konstrukcja zasadnicza z rozstawieniem przystawek i rozdzieleniem sygnałów z nich na oddzielne tory zakończone w oddzielnych wzmacniaczach pozostaje niezmienna i jak dotąd nie znalazłem odpowiednika w innych instrumentach. Fred Frith używał dość podobnego rozwiązania, gdzie na główce gitary miał zamocowany dodatkowy pickup jednak on dzielił struny zaciskiem zupełnie rozdzielając dźwięki w instrumencie, a moja konstrukcja zaprojektowana była z myślą o graniu slajdem (Frith: http://www.loopers-delight.com/LDarchive/201008/msg00374.html). Myśl jednak podobna – skracanie struny na progach działa w obie strony więc po każdej stronie jest inny dźwięk. ↩