Gdy sacrum przechodzi w profanum. Wrażenia z Sacrum Profanum: Interakcje w Krakowie, 25.08.2022
Czy można tak skonstruować wydarzenie, aby słowo nie przykryło muzyki, a wręcz weszło w dialog z dźwiękiem? Co zrobić, aby muzyka stała się zarówno pretekstem do rozmowy, jak i tłem dla dialogu i wymiany refleksji? Mam wrażenie, że bardzo podobne pytania nie tylko zadali sobie, ale również znaleźli na nie odpowiedzi muzycy wchodzący w skład zespołu Spółdzielnia Muzyczna Contemporary Ensemble. Zespół, we współpracy z Krakowskim Biurem Festiwalowym, 25 sierpnia zainaugurował autorski cykl muzycznych spotkań Sacrum Profanum: Interakcje|Przekraczamy granice stanowiących rozszerzenie festiwalu Sacrum Profanum. Właśnie – przekraczamy granice. Spółdzielnia Muzyczna doskonale wie, jak to zrobić. Jak przekroczyć granice zarówno gatunków muzycznych, jak i kontaktu wykonawcy z odbiorcą.
Przekroczenie pierwszej granicy nastąpiło dość szybko, bo już w momencie wejścia do industrialnej przestrzeni teatru KTO, w którym wydarzenie miało miejsce. We foyer spotykamy artystów, którzy, jak na prawdziwych gospodarzy przystało, nie kryją się za kulisami, gorączkowo „modląc się” o nieuronienie ani jednej nuty, tylko z nieukrywaną i nieudawaną radością zapraszają słuchaczy do zajmowania miejsc. Wydawałoby się, że to niewiele, a jednak od razu zyskuje się poczucie bycia mile widzianym. Poczucie, a nawet przekonanie, że muzyk-wykonawca jest na równi z odbiorcą. To tak jakby muzycy mówili do każdego z osobna: „dobrze cię widzieć, cieszymy się, że dziś z nami jesteś, zobacz, co dla ciebie przygotowaliśmy”. Właśnie dlatego powiedzenie o tym wydarzeniu „koncert” nie oddaje ciepłej, przyjacielskiej atmosfery wypełniającej zimną, loftową przestrzeń krakowskiego teatru. Jeszcze cieplej, a wręcz gorąco zrobiło się, gdy widownia w oczekiwaniu na poprzedzający koncert panel dyskusyjny zapełniła się po brzegi. Moderowana przez naszego redaktora Krzysztofa Marciniaka rozmowa, do której zaproszone zostały dyrektorka KBF Magdalena Doksa-Tverberg oraz dziennikarka i producentka Ula Nowak, w przeciwieństwie do tego, z czym bardzo często tego typu panele się wiążą, była krótką i bardzo konkretną wymianą poglądów. Dyskusja oscylowała wokół granic nakreślonych między poszczególnymi rodzajami muzyki a zmianami, jakie możemy zaobserwować w podziałach rozmaitych gatunków. Rozmawiano o tym, czy festiwal powinien zmieniać się wraz ze zmianami kulturowymi, narzucać odgórnie program i prezentować określony repertuar słuchaczom, czy może całkowicie podporządkowywać się aktualnym gustom społeczeństwa i zmieniać się razem z nim. Wreszcie padło też pytanie będące świetnym zakończeniem, a jednocześnie wprowadzeniem w dalszą część wydarzenia. Pytanie, które nie mogło zostać pominięte w tego typu dyskusji – czym tak właściwie jest sacrum, a czym profanum? Gdzie obie strefy się łączą, a gdzie rozdzielają? Czy istnieje w ogóle punkt wspólny? A może sacrum to po prostu pojedyncze zdarzenie, takie jak sierpniowy koncert? Z tymi pytaniami odbiorca został pozostawiony, ponieważ nie sposób dojść do jednej definicji świętości. Ale czy to właśnie nie wskazuje na brak granic w rozumieniu pewnych pojęć? Jedno tylko jest pewne – tego wieczoru sacrum, jakim niewątpliwie jest muzyka, przeszło w profanum, będąc tylko i aż spotkaniem z drugim człowiekiem.
Chcąc już skupić się na muzyce, która przecież była zarówno w centrum zainteresowania, jak i spajała każdy z elementów wieczoru, nie mogę chociaż krótko nie wspomnieć o kolejnej próbie wyjścia naprzeciw słuchaczowi podjętej przez wiolonczelistę Jakuba Gucika. Muzyk doskonale odnalazł się w roli konferansjera, subtelnie nakreślając odbiorcy charakterystykę każdej z prezentowanych kompozycji. Właśnie takie małe gesty nieustannie przypominały odbiorcom, że całe wydarzenie jest dla nich, dla nas, dla jedności, którą tworzymy z wykonawcami. Właściwa część koncertu rozpoczęła się od wykonania (jak się okazało prawdopodobnie polskiego prawykonania) Concerto de chambre №2 Brunona Mantovaniego. Utwór, w którym wydawałoby się, że każdy instrument potraktowany jest dość solistycznie, prowadząc krótkie, dość odrębne motywy, dał artystom doskonałą okazję do zaprezentowania umiejętności współdziałania – jak na kameralistykę przystało. Pisząc o tej kompozycji, warto także zwrócić uwagę na przenikliwe brzmienie klarnetu, które stapiało się z dialogującymi w tle fortepianem (Martyna Zakrzewska) i perkusją (Aleksander Wnuk). Z drugiej jednak strony już na samym początku nie zabrakło solowego popisu umiejętności i sprawności technicznej klarnecisty Tomasza Sowy. sugarcoating #2 Sary Glojnarić, będący następną propozycją koncertu, ponownie, w szczególności w końcowych fragmentach, pokazał, jak muzycy Spółdzielni potrafią z lekkim przymrużeniem oka bawić się, a jednoczenie z pełnym skupieniem współpracować na scenie. W tym przypadku tytuł jest mylący, ponieważ nastrój, w jaki Glojnarić wprowadza odbiorcę, nie ma nic wspólnego ze słodką sielanką czy lukrem. Stricte perkusyjnie potraktowany, wybijający się preparowany fortepian, piskliwie brzmiący klarnet oraz pizzicata wiolonczeli (Jakub Gucik) dawały poczucie niepokoju, a momentami – dyskomfortu. Ale czy właśnie nie za taką zmienność cenimy współczesność? Prawdopodobnie przede wszystkim za tę zmienność. Ponadto współczesność cenimy też za zabawę i czystą, dziecięcą, młodzieńczą i niczym nieskrępowaną radość, która niewątpliwie malowała się na twarzach członków zespołu w trakcie wykonywania następnego utworu. Gęsta masa brzmieniowa, rozmaite barwy instrumentów składające się czasem na jeden wielki klaster, nieco przedrzeźniające się skrzypce (Barbara Mglej) i klarnet to nic innego jak Torpor Wojciecha Blecharza.
I choć mogłoby się wydawać, że już do tego momentu Spółdzielnia przeprowadziła słuchacza przez dość zróżnicowane oblicza muzyki współczesnej, to zespół postanowił pójść o krok dalej i przekroczyć kolejną granicę. Tym razem grając z konwencją standardowego koncertu. Po wybrzmieniu ostatnich dźwięków kompozycji Blecharza muzycy wczuwający się w role dobrych gospodarzy zapraszają publiczność na lampkę (a może i dwie) wina do foyer teatru. I wszystko staje się jasne. Obiecane afterparty zaczyna się właśnie teraz, jeszcze w czasie trwania koncertu, bo przecież przed nami ostatni utwór wieczoru – Popular Contexts, Volume 7: Public Domain Music Matthew Shlomowitza. I ten moment chyba każdy zapamięta na długi czas. Absolutne poczucie swobody. Ludzie z kieliszkami rozsiadają się na szarych pufach zaraz przed wykonawcami. Inni gromadzą się przy wejściu do teatru. W ten upalny sierpniowy dzień przedstawiciele redakcji Glissanda wybierają „zaszczytne”miejsca na chłodnej podłodze. Panuje ścisk, ale tym samym poczucie bliskości. Ktoś robi zdjęcia, ktoś rozmawia, wymienia się spostrzeżeniami. Ale o to właśnie chodzi. Muzyka żyje razem ze słuchaczami. Towarzyszy im, a nie ich zagłusza. Kończy się pierwsza z czterech części Popular Contexts i nagle rozlegają się entuzjastyczne brawa, a przecież jesteśmy od najmłodszych lat uczeni, że nie klaszcze się miedzy częściami utworów, bo przecież nie wypada… Czy naprawdę nie wypada okazywać szczerej radości? W tamtym momencie pozwalamy sobie na więcej. Przecież nawet jedno z Popular Contexts zawiera sample oklasków… Jeden z muzyków żartuje, że jeszcze „tylko” trzy części przed nami. Wybucha śmiech. Przekraczamy kolejną granicę, łapiemy dystans, cieszymy się i to, co najważniejsze – wszystko odbywa się wspólnie. Zaraz po występie artyści mieszają się z odbiorcami, dołączają do rozmów. Zostają do końca, żegnają swoich gości. I to jest piękne.
Spółdzielnia, stawiając na płynne przejścia pomiędzy gatunkami, różnorodnymi stylami, czy poszczególnymi częściami wieczoru udowodniła, że nie ma takich granic, których nie dałoby się zatrzeć, a wspólnie można stawić czoła każdemu z podziałów. Udowodniła, że nie ma muzyki gorszej i lepszej. Tej trudnej w odbiorze, przeznaczonej do wykonywania w salach koncertowych i filharmoniach, ani tej, która powinna być zamknięta w przestrzeni klubowej. Udowodniła, że niezależnie od stylu jest tylko jedna muzyka. Ta poza wszelkimi podziałami. Muzyka wykonywana z pasją, która obroni się zawsze. Muzyka niosąca ze sobą szczere, nieudawane emocje, których tego wieczoru zdecydowanie nie zabrakło. Zaraz po wydarzeniu, wracając do Poznania, czekając na dworcu na kolejną przesiadkę, po cichu miałam nadzieję, że to wszystko, co słyszę, to nie tylko nadjeżdżające pociągi i liczne informacje o opóźnieniach połączeń, ale rozgrywająca się i towarzyszącą mi jedna z części Popular Contexts.