Komitywa, partycypacja i… kotek. MINU Festival 2024.
MINU zawdzięcza swoją nazwę imieniu kota jednego z producentów – z czym organizatorzy zdecydowanie się nie kryli. Oprawa wizualna tegorocznej, trzeciej edycji festiwalu to starannie wymodelowana kocia łapka. Czy stoi za tym jakieś głębsze znaczenie? Nie, ale z takich decyzji wyłania się obraz całego wydarzenia – na luzie, ale to nie znaczy, że „po łebkach”.
Team produkcyjny to zaledwie trzy osoby (Mikkel Schou, Dylan Richards i asystent Roberto Beseler Maxwell), co już po pierwszym rzucie oka na bogaty program, wydaje się niezwykle imponujące. Czy oznacza to, że obserwowali oni wydarzenie zza kulis, czuwali nad artystami i płynnym przebiegiem festiwalu? Tak, ale nie tylko – jako kompozytorzy pojawili się na scenie, wykonywali swoje utwory, występowali w składach instrumentalnych, stali za barem, zabawiali gości i gasili pożary (niemalże dosłownie…). W pierwszym odruchu jako strażniczka obiektywności i obyczajowości festiwalowej chciałam się tym faktem oburzyć. Jak to, kuratorować festiwal, na którym się występuje? Gdzie tu dystans? Co z finansami? Po krótkiej chwili zwątpienia przyszła jednak inna refleksja – zaraz, zaraz, to jest naprawdę dobrze zorganizowane wydarzenie. To nie osławione kolesiostwo, uprawiane pokątnie i ukryte za kulisami. To otwarte na innych koleżeństwo, trochę jak zaproszenie na domówkę u znajomych – z myślą „zobaczcie, co robimy i pokażcie nam, co wy robicie”, ubrane w dodatku w dużą dozę profesjonalizmu. Wspólnotowość, której tak desperacko szukamy w świecie muzycznej awangardy, najwyraźniej kryje się w wietrznej Kopenhadze.
Główną ideą MINU jest jednak tajemniczo brzmiące expanded music (muzyka poszerzona). Z całą pewnością było multisensorycznie, zmysłowo i interesująco.
Słuchaj ludzkiego (?) głosu
Dużo było pytań o ludzkie powiązania z technologią i odczłowieczanie głosu za pomocą elektroniki – z tych zagadnień zrodził się w zasadzie cały blok programowy. Człowiek nie został jednak całkowicie zastąpiony przez technologię, nie zabrakło miejsca na imponujące głosy operowe czy instrumenty akustyczne. Stopniowo jednak odłączaliśmy się od możliwości ludzkiego ciała na rzecz stopienia się z technologią.
Do udziału w tworzeniu kompozycji zostaliśmy zaproszeni w … lahgo adil’i dine doo yeehosinilgii yidaaghi Ravena Chacona podczas koncertu otwarcia. Każdy mógł wybrać swój własny instrument, wśród których znalazły się rozmaite instrumenty perkusyjne (nawet gumowy kurczak). Następnie otrzymaliśmy partyturę, którą mieliśmy wykonać zgodnie z własnym gustem – skrywała ona w środku niespodziankę, która wzbudzała niemałe zaskoczenie w uczestnikach i badała ich reakcję na nią. Wykonano również American Ledger No. 1 tego samego kompozytora. Partyturę można było śledzić podczas wykonania, została powieszona na płachcie za zespołem. W utworze działy się rzeczy przeróżne – od rąbania drewna, przez wrzucanie monet do metalowego kubła, aż po odpalenie zapałki. Tym, co cenię sobie jednak najbardziej w kompozycji, jest świadome użycie dźwięku – bez względu na zastosowane środki i treści programowe, brzmienie było interesujące, spójne z akompaniującymi instrumentami, a jednocześnie różnorodne fakturalnie.
Rewolucja przemysłowa nastąpiła w utworze INTERVALL Pinquins & Kjersti Alm Eriksen. Skomplikowaną konstrukcję wprawiali w ruch performerzy. Z maksymalistycznego chaosu instalacji wyłaniały się subtelne dźwięki przesypywanych nasion słonecznika, przesuwających się sznurków, metalowych elementów.
Only birds know how to call the sun and they do it every morning to propozycja Kaja Duncana Davida, którą wykonał kompozytor i zespół SCENATET w klimatycznym klubie Mayhem. Nie jestem pewna, czy akurat ta sala sprawdziła się akustycznie w przypadku delikatnej kompozycji Davida. Brzmiała ona bardzo przyjemnie, rozchodziła się po uszach spokojnie. Kompozytor modyfikował swój głos przez użycie vocodera i talkboxa. Towarzyszyły mu instrumenty: EWI, gitary elektryczne, perkusja MIDI, syntezator. Przetworzenia elektroniczne były subtelne i delikatne. Utwór opowiada o rozwoju mowy, jej mistycznych znaczeń oraz zastępieniu ludzkiego głosu przez AI. Najchętniej posłuchałabym tego wykonania w letni poranek podczas cyklu koncertów W Brzask, gdzie znakomicie skomponowałby się z prawdziwymi trelami ptaków. Podobnie przyjemny w swoim odbiorze, choć już nieco bardziej nokturnowy był ANGEL DEATH TRAPS Alexandra Schuberta – notabene cykl pieśni. Doskonale płynął i otulał w wykonaniu futurystycznego NEKO3, również w towarzystwie przetworzonego głosu i pytań o zespolenie technologii, człowieka i natury.
Endolphins Hanne Lippard było instalacją ukrytą w starym bunkrze znajdującym się w niepozornym podwórku. Nawet w zimne, listopadowe południe zadbano nie tylko o doświadczenia słuchowe, lecz także rozgrzanie od środka – przy wejściu otrzymałam kubeczek gløggu. W środku z sześciu głośników rozmieszczonych w okręgu wydobywały się słowa kojarzące się z instagramowym feedem – o podróżowaniu, piękności i kochaniu siebie. Powtarzały się, multiplikowały i nakładały na siebie do momentu, aż straciły na znaczeniu. Towarzyszyła im intonacja artystki, która wydawała się spieszyć z poszczególnymi zdaniami, jednocześnie przedłużając rytmicznie poszczególne słowa. Sam tytuł utworu jest mocno sugestywny – Endolphins to połączenie słów endorfiny i delfiny. Szybka dawka dopaminy, dostarczana zazwyczaj przez media społecznościowe, tu nie przychodziła ze względu na surowe wnętrza i brak treści wizualnej. Podobno przez powtarzalność słów nakładających się na siebie miało być transowo, jednak nie udało mi się wejść w ten stan. Kontrast pomiędzy treścią a wnętrzem sprawdził się całkiem nieźle, jednak samej kompozycji brakowało nieco głębi.
Intymną relację z technologią nawiązali performerzy w Materize autorstwa Sól Ey. Taniec, cielesność, a to wszystko połączone w dźwięk przez kontrolery ruchu. Tancerze wchodzili w bliskie relacje z publicznością – przez kopiowanie ich, dotyk czy taniec dookoła wybranych postaci – ale również ze sobą, zamieniając się w kłębowisko kończyn.
Całkowite oderwanie się od społeczności na rzecz elektroniki zaproponowali Gianluca Elia & Lorenzo Colocci w LSWR. Specjalnie stworzona aplikacja umożliwiała komunikowanie się anonimowo z innymi użytkownikami czatu – czyli publicznością. Komunikator szybko został jednak przejęty przez AI, co doprowadziło do jego stopniowej destrukcji. Czat stał się partyturą, granice bardzo szybko się zatarły – nie wiadomo było, co jest intencją kompozytorów, co dodaje AI, a co sama publiczność. Jednocześnie wysyłano nam kolejne lokalizacje koncertów i krótkich występów na żywo, za którymi podążaliśmy po chaotycznej przestrzeni KU.BE.
Otwórz uszy, nie zamykaj oczu
Wzrok i słuch na MINU były zmysłami równoważnymi. Choć to dźwięk otrzymał laur zwycięstwa ze względu na tematykę festiwalu, to jednak duża część utworów opierała się na syntezie ucha i oka. Udawało się to raz lepiej, raz gorzej – ale z pewnością nie były to nudne treści.
Jedną z moich ulubionych kompozycji do obserwowania i słuchania na żywo jest Piano burning Annei Lockwood. Być może przez nieprzyjemne doświadczenia z zajęciami z fortepianu obowiązkowego w szkole muzycznej jest to dla mnie iście terapeutyczne doznanie. To drugi raz, kiedy miałam okazję uczestniczyć w akcie palenia fortepianu 1 – i znów dotarło do mnie, jak dobrych zdolności organizacyjnych wymagało to wystąpienie. Podczas festiwalu Unsound w 2021 roku wianuszek ludzi otoczył ciasno barierki wokół pianina płonącego na błoniach. Szmer pękającego drewna faktycznie był szmerem, bo nie nagłośniono go dostatecznie. Tu zorganizowano występ zgoła inaczej.
Rozpoczęło się od wrzucenia rozpałki do pudła rezonansowego pianina – co znacząco przyspieszyło pierwszą część utworu, ale było też niezwykle imponujące. Ogień buchnął w instrumencie niemal od razu. Zwyczajowo według partytury podpala się instrument z tyłu, co daje trochę czasu wykonawcy. Rob Durnin wykazał się stalową siłą woli i grał na pianinie, aż płomienie nie dotknęły jego rąk. Przewracał nawet płonące nuty, a ogień zajął już prawie połowę klawiatury, kiedy w końcu zdecydował się odejść od instrumentu (wciąż z dużą dozą spokoju). Po tym nastąpiła jednak kolejna część utworu – słuchanie pękających strun instrumentu i cichego trzaskanie drewna. Nagłośnienie było fenomenalne i dość odważne – mikrofony umiejscowiono tuż przy pianinie. Momentem kulminacyjnym utworu jest zwykle jego zapadnięcie się i przewalenie na ziemię, co było dość ryzykowne dla sprzętu. Cieszę się jednak, że zdecydowano się na to rozwiązanie, bo dźwięki zostały potraktowane z należytą troską i mogły wybrzmieć w noc. Publiczność rozmawiała dość swobodnie, co nieświadomie przełożyło się na zbieranie ich głosów przez mikrofony pojemnościowe i odtwarzanie ich wraz z odgłosami destrukcji instrumentu. Ta atmosfera była jednak niesamowita i tylko dodała treści wykonaniu. Co ciekawe, pianino nie było odgrodzone w żaden sposób od publiczności, co doprowadziło do ciekawych interakcji – na przykład odpalenia od niego papierosa. Instrument (a w zasadzie jego szczątki) faktycznie zapadł się i roztrzaskał o ziemię. W powietrzu wybuchły iskry i kawałki podpalonego papieru nutowego.
Z wielką ekscytacją czekałam na koncert zamknięcia festiwalu Bonegarden nazywany rozszerzonym monodramem. Tematyka oscylować miała wokół zjawiska nadmiernego dzielenia się swoją traumą i fetyszyzacji zemsty. W tym celu nagrano film i zaangażowano znakomitych wykonawców_czynie – Loré Lixenberg i Timo Tuhkanena, kompozytora i reżysera produkcji, a także zespół Microtonal Electric Guitar Quartet. Lixenberg spisała się znakomicie, charyzmatycznym głosem przykuwała uwagę i nie pozwalała oderwać się od spektaklu. Ciekawy był także ambientowy epilog instrumentalny wykonany na gitarach elektrycznych. Niestety sam pomysł mógłby zostać wyegzekwowany lepiej, bo tematyka filmu była niezwykle ciekawym punktem wyjścia dla dalszych rozważań. Główna bohaterka szuka zemsty w wirtualnej rzeczywistości, gdzie może odebrać swojemu oprawcy wszystko i w ten sposób zdobywać kolejne poziomy. Pomysł rodem z Czarnego Lustra, jednak samo libretto i zdjęcia do filmu były zwyczajnie nudne. Niemniej poziom wykonania nadrobił te niedostatki.
Dużo bardziej spektakularny okazał się koncert dyplomowy Michaela Hope (I Love You) For Instrumental Reasons. Naładowany treścią po same brzegi, a jednocześnie przyjemnie strukturalny – z wyraźnymi segmentami i nawiązaniami do akademickiej tradycji. Cały występ to w zasadzie kartki z pamiętnika kompozytora, tak osobiste, że aż na granicy komfortu słuchacza, a jednocześnie wyraźnie teatralne. Olbrzymie spektrum emocji, od wściekłości przez smutek, radość, żarty aż po pełne dumy i czułości spotkanie z rodzicami. Można się zastanawiać, czy jest jeszcze miejsce dla krzyczących ze sceny kompozytorów, pełnych frustracji na warunki świata sztuki – ja uważam, że jak najbardziej, jeśli jest to prawdziwe (lub przynajmniej nie do odróżnienia od prawdy). Podcast o coli zero wykonany przez zwierzęta rolne, które przez kilkanaście minut spierają się o wyższość jednego napoju nad drugim, to przezabawne oczko puszczone w stronę anglojęzycznych podcasterów i żart, który wracał w rozmowach do końca festiwalu. W innej sekwencji Hope zagłuszał monologiem o wewnętrznych rozterkach swoje własne dzieło wykonywane przez zespół instrumentalistów; jednocześnie krzycząc, że nikt go nie rozumie, i że jest lepszy od wszystkich zgromadzonych na tej sali. Sama kompozycja była klasyczna w swoich awangardowych tendencjach – instrumentalna, bez dodatkowej treści, przyjemna dla słuchacza (i chętnie wysłuchałabym jej także poza dodatkowymi kontekstami nałożonymi przez Hope’a). Kompozytor chaotyczny, ale prawdziwy, spowiadał się z najczarniejszych myśli i największych nadziei. W pewnym momencie ubrał kabaretki, połączył je z mundurem policyjnym i opowiadał swoją historię wśród publiczności siedzącej na piętrze, niezagłuszany już instrumentami. Spowiedź zakończyła się ostateczną partycypacją – zaproszeniem całej publiczności na scenę i prośbą o komentarz. „Jeśli coś Wam się nie podoba, powiedzcie mi to teraz. Jeśli chcecie, możecie porozmawiać z moimi rodzicami – mamo, usiądź w jednym z foteli”. Następnie kompozytor zaczął krążyć między publicznością i łączyć ją w pary i grupy z poleceniem „porozmawiajcie o tym, czego teraz doświadczyliście”. Tak zakończył się koncert, choć tak naprawdę trwał jeszcze długo po zejściu Hope’a ze sceny. Kompozytorowi udało się coś niezwykle trudnego w przypadku dużego nagromadzenia treści – utwór zapisał mi się w pamięci i wciąż jestem w stanie odtworzyć jego przebieg i emocje, które mi towarzyszyły. Warto przy tym wspomnieć, że to w zasadzie debiut – polecam obserwować Michela Hope’a i śledzić jego karierę.
Jedz, słuchaj i wąchaj
Wraz z rozwojem szeroko rozumianego food designu jedzenie weszło w świat sztuki performatywnej i zadomowiło się w nim 2. Nie zabrakło go też na MINU – choć nie w formie wystawnej uczty, a symbolicznej, pokazowej kanapeczki z bazyliowym pesto. O przygotowywaniu jej opowiadała kompozycja Yrttitarha, podczas której performer korzystał z ziołowego ogrodu rozproszonego po przestrzeni (w tym przypadku holu KU.BE). Towarzyszyły mu kamery, które na żywo pokazywały proces na kilku ekranach; oprócz tego pojawiły się też audiowizualne ustępy przygotowane przez kompozytorkę Tytti Arolę. Kroiła ona na nich zioła, wykorzystywała dźwięki sprzętów kuchennych i własny wizerunek pośród zieleni liści. Sam pomysł jest ciekawy i poszczególne komponenty spójnie oscylowały wokół wybranego tematu, jednak wykonanie pozostawiło mnie tylko z jedną myślą – wiele hałasu o nic. Kompozycja dostarczyła mi podobnej dozy doświadczeń i emocji jak oglądane o północy w telewizji programy kulinarne – i nie wspominam tu tych nowoczesnych produkcji serwisów streamingowych, a ponure mieszanie ciasta w beżowej kuchni, okraszone kilkoma przypadkowymi ciekawostkami historycznymi. Tu również miałam poczucie podobnego zdania się na los i nieapetycznego połączenia składników. Szum blendera, odgłos noża uderzającego w drewnianą deskę, po chwili audiowizualna, elektroakustyczna kakofonia bez punktów kulminacyjnych. W tym wszystkim niezwykle poważny performer Kalle Hakosalo krążący pomiędzy stacjami kuchennymi i przygotowujący z namaszczeniem kilka kanapeczek, które otrzymała publiczność. Proces przygotowywania sam w sobie miał być głównym daniem tej instalacji, ale dźwiękowo był nudny; niczym nie różnił się od przygotowywania pesto w domu, żaden dźwięk nie został podkreślony, wyjęty z towarzyszącego mu kontekstu czy choćby wystarczająco nagłośniony.
O podobny pomysł oparli się Niels Lyhne Løkkegaard & Remember Sound (Niklas Brandenhoff, Dylan Richards) w swoim The Bakery. W niepozornym hangarze stworzyli oni różową piekarnię, w której trio przez pięć godzin wytwarzało wypieki i dźwięki. Myśl przewodnia: „rozmiękczenie” granic (między artystą a odbiorcą, ale też między performerami). Po wejściu uderzył mnie zapach słodkich jak ulepek kokosanek, do ręki dostałam kawę i usiadłam przy długiej ławie. Świeczki błyskały ciepło, na stole rozrzucono mandarynki – klimat nostalgicznej wigilii klasowej. A jednak jakiś zgrzyt pochłaniał mnie stopniowo, prawie niezauważalnie – rozstawione na stoliku głośniki skrzecząco powtarzały fragment ritornello, które zapadało się w sobie i rozpoczynało od nowa. Po chwili utwór wtopił się w przestrzeń i został jej częścią, a nawet zaczął kojarzyć się z komfortem starych płyt winylowych w przytulnym, ciepłym domu. Towarzyszył mu gwar rozmów i odgłosy otwartej piekarni, przy której trójka kompozytorów tworzyła swoje wypieki. Kokosanka smakowała jak ta od mojej mamy. Spędziłam tam trzy godziny i trochę żałowałam, że nie przyszłam wcześniej. Zupełnie szczerze, momentami żałowałam też, że ritornello zostało przerwane przez segmenty performatywne. Być może poprzednie akty sprawiały inne wrażenie, ja jednak trafiłam na trzy z nich: Sounding Coconut Macaroons, Softening for saxophone i salonik.
Pierwszy z występów oceniam pozytywnie przez brak nadęcia i komiczny wydźwięk. Niklas Brandenhoff siedział przy małym stoliku, ubrany w czapkę z króliczymi uszami. Przed nim postawiono cztery mikrofony. Niewzruszony wyjął telefon, z którego czytał manifest, jednocześnie napychając sobie buzię lepkimi kokosankami. Jego słowa zostały wybełkotane do publiczności, a zrozumienie treści stało się prawie niemożliwe. Odczytałam ten występ jako parodię występów publicznych – czy to politycznych, czy akademickich, w których treść staje się tak niezrozumiała, że równie dobrze mogłaby zostać odczytana w ten sposób.
Niestety nie byłam w stanie wychwycić żadnej treści z Softening for saxophone wykonanego przez Nielsa Lyhne i Jamesa Blacka. Panowie w ciszy rozłożyli wokół siebie chleb tostowy, do którego następnie przyciskali dwa saksofony. Sami założyli rękawice do pieczenia i z namaszczeniem przesuwali łopatką do nakładania kremu po instrumentach. Następnie z uśmiechem przystąpili do rozmawiania o sprawach trudnych, czyli byciu mężczyzną, emigracji do Danii i swoich rodzinach. Dźwiękowo nie działo się tu prawie nic – dźwięk plastiku na saksofonie byłby ciekawy sam w sobie, gdyby go nagłośnić. Zupełnie nie zrozumiałam, po co był im chleb tostowy (który po skończonym performensie został, oczywiście, wyrzucony do śmieci). Jedną z idei Softening for saxophone i całego konceptu The Bakery było publiczne nawiązywanie przyjaźni – choć, niestety, nieco bardziej hermetyczne niż zakłada sama idea. Najbardziej odczułam to podczas ostatniego segmentu ronda, który miał być salonikiem swobodnej wymiany myśli, a przybrał formę podcastu nagrywanego przez pięciu mężczyzn (w którym omawiali głównie pieczenie gofrów). Jak dla mnie – zakalec. Przepis na The Bakery był jednak świetny i zdecydowanie warty powtórki, być może na bazie nieco innych składników.
Całym ciałem
Fantastycznych doświadczeń słuchowo-cielesnych dostarczył mi duet RAGE Thormbones (Weston Olencki & Mattie Barber). Podczas ich koncertu zrozumiałam w pełni znaczenie słów muzyka ekspandowana – bo czułam, jakby wibrowała głęboko w moich kościach. W programie znaleźć można było jedno zdanie o koncercie breaking ships: They play loud (Grają głośno). Trudno odmówić tutaj racji. Grają głośno, ale jest to głośność ciepła, staranna, wyważona. Amplifikowany puzon dudnił wibrująco basem. Siła nie wynikała z oddechu czy instrumentu – ten wyposażony był w tłumik. To amplifikacje elektroniczne, które doskonale współgrały z akustycznymi instrumentami, nadając im pięknej, mruczącej barwy. Przeciągnięte dźwięki pozwalały na całkowite zatopienie się w brzmieniach. Słuchałam na leżąco, pozwalając na to, żeby wibracje rozeszły się po całym ciele. Doskonałe wyważenie programu i spokojne zmniejszanie natężenia dźwięku pozwoliło na chwilę oddechu pomiędzy mocnymi częściami. Wspaniałe, medytacyjne doświadczenie, niemal na granicy świadomości.
Zachwyt i podziw towarzyszyły mi także podczas koncertu ANIMAL. Ash Fure wykonała niesamowity set techno akupunktury, wymagający umiejętności i wytrzymałości fizycznej. Samodzielnie zbudowany instrument z pleksi pozwalał na manipulację światłem i dźwiękiem jednocześnie, tworząc przy tym zapierające dech doświadczenie audiowizualne. Wymagało ono szybkich ruchów kompozytorki, która przez godzinę wymachiwała planszą, zaginała ją, wykrzywiała – i tworzyła tym samym nowe doświadczenie soniczne dzięki odbijaniu dźwięków z głośników. Subbasy zderzały się z krótkimi dźwiękami quasi-staccato. Otulał je biały szum, który tworzył ostinatowy akompaniament. Aż trudno uwierzyć, że za całość odpowiadała jedna osoba. Synteza światła i dźwięku pochłonęła mnie całkowicie i pozostawiła oniemiałą.
Ciało poza granice wszystkiego co do tej pory widziałam i słyszałam, wyniosła Kupalua. Brazylijska artystka stworzyła występ z pogranicza drag shows, erotyki, wulgarności i nowej muzyki. Trudno opowiedzieć o nim bez zdradzania szczegółów – a myślę, że kluczowe jest doświadczenie tego setu na żywo. Z pewnością były to utwory dla osób powyżej osiemnastego roku życia i to nie w znaczeniu netfliksowej, delikatnej nagości. Artystce udało się coś, o czym myślałam, że już się muzyce współczesnej nie uda – zaskoczyła mnie i pokazała rzeczy, których nigdy wcześniej nie widziałam i nie słyszałam. Ciekawskich odsyłam na stronę internetową artystki. Powiem jedynie, że była w swojej cielesności niezwykle komfortowa i przeniosła to także na publiczność. Set był intymny, bliski, pełen interakcji i zaskoczeń. Modyfikacje głosu, eksperymenty z nagłośnieniem i traktowanie swojego ciała jako elektronicznego przedłużacza, którym wytwarzała sprzężenia – niezwykle ciekawy spektakl, który pozostawił mnie w stanie przyjemnego zaskoczenia.
Nowa muzyka, nowa przytulność
Mam problem z ubraniem festiwalu w jakąś ramę – czy było kameralnie? Biorąc pod uwagę program, nie można tego powiedzieć. Zaaranżowano go tak, że z powodzeniem mógłby konkurować z wielkimi, światowymi festiwalami. Lokalizacje również były urozmaicone – od imponującej sali koncertowej w konserwatorium, przez podziemny bunkier, boisko do koszykówki, klub na obrzeżach miasta, aż po ekstrawaganckie centrum kultury KU.BE. A jednak nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że na festiwalu jest w pewnym sensie domowo i ciepło, tak, jakbyśmy wszyscy już się znali.
Być może klucz do tego stanu tkwi w decyzjach kuratorskich. Festiwal nie ma motywu przewodniego, ale gdybym miała taki wskazać, bez wahania powiedziałabym: partycypacja. Kompozytorzy i team producencki włączali publiczność w wydarzenia festiwalowe nieustannie; nie było dnia, w którym nie można było w jakiś sposób przyczynić się do ostatecznego kształtu kompozycji lub chociaż jej zasmakować (dosłownie!).
Czy MINU Festival to najlepszy duński festiwal muzyki współczesnej (co słyszałam czasem w nieformalnych, festiwalowych dyskusjach)? Nie wiem, byłam tylko na dwóch. Jest festiwalem przygotowanym starannie, z dużą dozą czułości do swojego fachu, wykonawców i publiczności. Być może jednak dla dobrego wydarzenia wystarczy grupa ludzi, którzy lubią siebie, swoją twórczość i chcą się nią podzielić? Ja to kupuję i mam nadzieję, że team producencki nigdy nie straci werwy.
https://glissando.pl/relacje/unsound2021/ relacja z Unsound Festival 2021 ↩
Przytoczyć można choćby wegańską ucztę podczas warszawskiego festiwalu Ephemera ↩