Pierrot maluje babcię. KODY 2022
Na tle białej ściany znajdują się dwa czarne kwadraty jak z obrazu Malewicza. A jednak – dwa. Samotny w swej ostateczności kwadrat zyskał towarzysza. Na ich powierzchni zamontowane są kołeczki, również czarne, ułożone w różne kształty. Wokół kołeczków można owijać nici różnej grubości i koloru, można także zatknąć na nie białą lub szarą nakładkę, oznaczającą kolejno dźwięk cichy lub głośny. Do kwadratów umieszczonych na sztalugach malarskich podchodzą dwie niesłyszące kobiety i zaczynają tworzyć – początkowo niepewnie, potem z coraz większą swobodą. Sporządzone w ten sposób partytury graficzne mają zostać odczytane przez powołany specjalnie w tym celu zespół muzyków w 2023 roku podczas festiwalu Avant Art. Warsztaty Different Lines, w ramach których powstały, przygotował muzyk i kompozytor Paweł Romańczuk.
Temat tegorocznej, 14 edycji odbywającego się w Lublinie między 11 a 15 maja Festiwalu Tradycji i Awangardy Muzycznej KODY stanowiło hasło Kody w kwadracie. Multiplikacje, jednak te dwa czarne kwadraty, które można było oglądać przed rozpoczęciem warsztatów Different Lines pierwszego dnia festiwalu, okazały się najbardziej geometrycznym elementem wydarzenia, jaki udało mi się wychwycić. Reszta przypominała raczej kolejną część warsztatu, to znaczy zapełnianie dostępnej przestrzeni barwą, asymetrycznymi, swobodnie budowanymi kształtami i dźwiękiem – zarówno tym realnie wybrzmiewającym, jak i wyobrażonym, potencjalnym.
Barwy można było znaleźć już w tytule pierwszego festiwalowego wydarzenia – Blue and Yellow. Recital dla Ukrainy. Koncert dedykowany osobom, które opuściły swój kraj szukając schronienia przed wojną, był własną inicjatywą wiolonczelisty Ernsta Reijsegera. To, co artysta odsłonił przed słuchaczami zebranymi w Kaplicy Paryskiej bazyliki oo. Dominikanów, było piękne i niezwykłe. Reijseger uderzał w pudło wiolonczeli, pocierał o nie smyczkiem lub zwilżonymi palcami, wprowadzał instrument w wir i przejeżdżał po nim smyczkiem, zakładał na struny spinacze, szurał nóżką o posadzkę, chwytał ją jak gitarę, śpiewał z nią i chodził. Zdawał się bardzo wrażliwy na wszystkie dźwięki dookoła i natychmiast czujnie na nie reagował, gdy spostrzegł taką możliwość. Wiolonczela w jego rękach naśladowała głosy rozmawiających ludzi, ptaki, syreny, strzały. Na koniec zaś ucichła, jak umierający człowiek.
Ernsta Reijsegera można było usłyszeć także następnego dnia, w towarzystwie śpiewaków z Cuncordu e Tenore de Orosei – zespołu wykonującego sakralne i świeckie tradycyjne pieśni Sardynii. Wspólnie dali koncert zatytułowany Twarz Boga. Wydarzenie rozpoczęło się w szczególny sposób – po chwili oczekiwania cichy dźwięk dobiegł zza pleców słuchaczy siedzących w ławkach kościoła dominikanów. Idąc od głównego wejścia bazyliki ku prezbiterium, muzycy co jakiś czas przystawali w małym kółeczku, bardzo blisko siebie. Śpiewak unisono z wiolonczelą zaśpiewywał kolejny wers pieśni, a reszta odpowiadała mu we współbrzmieniu, które po nasyceniu się dźwiękiem przechodziło w kolejne, powolnym, obfitującym w ornamenty ruchem. Z części świątyni, z której nadchodzili, biło ciepłe, żółte światło – jakby ich głosy ją oświetlały.
Momentami we współtworzonej przez nich muzyce brakowało mi surowości, czasem wiolonczela mimo wszystko wygładzała w jakiś sposób to, co robili śpiewacy. Ale gdyby spytać w trakcie słuchania koncertu: Co jest więc w twarzy Boga?, to muzycy zdawali się odpowiadać: dobroć, serdeczność, bliskość, ciepło, także wesołość i energia. Ja im uwierzyłam, choć w obliczu wydarzeń, do których nawiązywał poprzedni koncert trudno było przełknąć te najlżejsze i najweselsze fragmenty.
Tego samego dnia, nieco wcześniej można było wysłuchać koncertu Piotra Damasiewicza W głąb siebie – w głąb dźwięku. Reinterpretacje ludowych tematów Lubelszczyzny. W muzyce zainspirowanej nagraniami Antoniego Bednarza i Kapeli Braci Bednarzów z Nowej Wsi było także słychać liczne wpływy innych, pozaeuropejskich tradycji. Damasiewicz wcześniej spotykał się już z repertuarem Antoniego Bednarza, czego śladem są warte uwagi nagrania na stronie projektu Radical Songbook. Przy okazji koncertu na KODACH również pokazał, że jest muzykiem twórczym i holistycznie myślącym o dźwięku.
W tym aspekcie podobny był do Joanny Freszel, wykonującej partię wokalną Pierrot lunaire Arnolda Schönberga podczas sobotniego koncertu Wokół Pierrota. Niewielka sala Teatru Starego w Lublinie była idealnym miejscem do odbioru dzieła. Interpretacja Freszel stanowiła przeciwieństwo wyrównania i harmonii. Czerpała z wielu estetyk, a niemal w każdej znajdowała granicę przesady, dziwaczności i ją przekraczała. Jej sprechgesang był eklektyczną mieszaniną szeptu, stłumionej mowy, klasycznego śpiewu solowego, śpiewu głosem naturalnym – z emisją zbliżoną do mowy; wplatała weń także naśladowanie głosu dziecka, a nawet dźwięki podobne do meczenia kozy. Efektem było stworzenie postaci niepokojącej, sprawiającej wrażenie chorej lub nie do końca ludzkiej. Czasem w wirtuozowskim tempie zmieniała sposób wydobycia dźwięku, innym razem robiła to stopniowo, z pełną uwagą. Operowała mnóstwem barw, a dynamika, której używała – raz będąc tak cichutka, że niemal skrywała się pod brzmieniem zespołu, raz wyraźnie się ponad nie wybijając – dodatkowo tę kolorystyczną różnorodność potęgowała. Spektrum jej możliwości wokalnych, a zwłaszcza świadomość własnego głosu budzi podziw. Gra instrumentalistów z flow unit pod dyrekcją Szymona Bywalca była zróżnicowana i wyczulona na zmiany w muzyce, a jednocześnie całość nie traciła na spójności, co wzmacniało jeszcze skierowanie uwagi słuchacza na to, co robiła śpiewaczka.
Ostatniego dnia festiwalu w Centrum Kultury w Lublinie miał miejsce koncert duetu akordeonowego Frąckiewicz / Łuc. Biorąc pod uwagę ekspresyjność i budowę utworu, nie zaskoczyło że najmocniej w pamięć zapadł finałowy punkt programu: Evil Nigger Juliusa Eastmana w aranżacji Piotra Peszata, prezentowanej już na Sacrum Profanum parę lat temu. Jego punkowa energia uwidaczniała się chyba nawet bardziej ewidentnie w akordeonowej wersji, a wykonawcy bardzo porządnie krzyczeli w trakcie „one, two, three, four!”. W finale usłyszeliśmy fragmenty dyskryminującego osoby LGBT+ przemówienia abp Jędraszewskiego przerywane nienawistnymi krzykami tłumu, z których ciężko było wychwycić jakiekolwiek konkretne słowa. Także i tu barwy grały istotną rolę – światła spowijały muzyków kolorami tęczy. Część z utworów, które wykonali na koncercie, można odnaleźć na ich płycie Dualabilis, zaś ostatnią kompozycję – na winylu wydanym przez Ośrodek Międzykulturowych Inicjatyw Twórczych „Rozdroża”.
Inny duet, którego można było posłuchać na festiwalu, tworzą flecistka Ewa Liebchen i pianistka Emilia Sitarz. W piątkowe popołudnie w wirydarzu klasztoru dominikanów artystki rozpoczęły wykonywanie utworu Mortona Feldmana z 1986 roku For Christian Wolff. Dla słuchaczy przygotowane było kilka rzędów plażowych leżaków, których obecność była dla mnie miłym zaskoczeniem, nawet jeśli z początku musiałam chwilę powalczyć z samą sobą, by opuścić głowę na oparcie i zwolnić się z obowiązku wyrażania swoją postawą najwyższego skupienia.
Koncert podziałał na mnie jak lekarstwo. Latające w górze ptaki, chmura płynąca po niebie tworzyły z muzyką całość, którą chciało się kontemplować. Szybko po rozpoczęciu utworu zaczęłam wyraźniej odbierać także dźwięki płynące spoza estrady. Głosy ptaków – jeden z nich w pewnym momencie wydawał się wejść w dialog z muzyką – spadająca na ziemię moneta, rodzic szepcący z dzieckiem na widowni, szelest mojej kurtki ze sztucznego materiału. Odczuwałam także inne zmysły: wzrok, dotyk. Uświadomiłam sobie spięcia w ciele, poczułam, ile rzeczy mnie lekko uwiera lub po prostu – ile czuję i zauważam. Poczułam miły dotyk chłodnego, delikatnego wiatru i spokój, który otworzył mnie na świat i płynące z niego sygnały. Na wszystko był czas. Świadomość raz odpływała lekko od muzyki, potem znów do niej wracała. Rozrzedzone myśli falowały powoli. Nie zawsze zauważałam moment zmiany w muzyce, podobnie jak nie zauważa się często, jak chmura przepływa z jednej krawędzi nieba na drugą.
Po pewnym czasie, pomimo pełnego docenienia wartości leżaka, odczułam jednak boleśnie brak kocyka. Być może były gdzieś dostępne, ale w takim wypadku musiałam je przegapić. Pogoda zmieniła się w trakcie koncertu całkowicie – od błękitnego nieba, przez coraz to gęstsze chmury aż po zajście słońca i w ostatnich dziesięciu minutach – deszcz. Spora część osób w międzyczasie wyszła, niektórzy wycofali się pod zadaszenie. Na widowni pozostała garstka osób. Utwór wybrzmiał jednak do końca.
Jednym z najgłośniejszych wydarzeń festiwalu był koncert nowopowstałego Ensemble E pod kierunkiem Matsa Gustafssona. Ich praca nad utworem Opus One, skomponowanym przez lidera zespołu zaczęła się od tego, że muzycy byli poproszeni o podzielenie się z resztą kilkoma tradycyjnymi melodiami, z którymi czuli się blisko związani. Jak powiedział saksofonista, ważne było dla niego, by tradycje, z których pochodzą, nie tracąc swej tożsamości, złączyły się w jedno. Słuchając sobotniego koncertu zespołu pomyślałam o tytule dzieła i odniosłam wrażenie, że utwór jest opowieścią o powstaniu muzyki – o ciekawości, badaniu możliwości dźwiękowych przedmiotów dookoła, słuchaniu, ale także komunikowaniu się za jej pomocą. Pozostawałam bardzo zadowolona z własnej interpretacji, dopóki Gustafsson nie powiedział, że według niego tytuł jest nudny i być może go w przyszłości zmieni.
Napięcie pomiędzy dążeniem do sklejenia całości z odmiennych elementów, a rozczłonkowaniem i dekonstrukcją całości utartej i sprawdzonej było dla mnie wyczuwalne przez cały czas trwania utworu. Momentami miałam wrażenie, jakbym znalazła się w laboratorium – jakby każda istniejąca możliwość, każde połączenie i każda skrajność musiała być zbadana, wypróbowana. Było w tym coś dziecięcego i ogromnie wciągającego. Na koniec grająca na suce Sylwia Świątkowska została sama i przez dłuższy czas słuchaliśmy trójmiarowej tanecznej melodii w jej wykonaniu. Grała coraz ciszej, a zakończyła, na gest Gustafssona, cichutkim glissandem w górę, na granicy słyszalności. W Polsce utwór będzie można jeszcze usłyszeć w przyszłym roku w ramach trasy In Between na festiwalu Avant Art w Krakowie, Wrocławiu i Warszawie, natomiast do 30.06.2022 w Galerii Rozdroża w Lublinie otwarta pozostaje wystawa partytur graficznych Matsa Gustafssona.
W Opus One nawiązania do kultury ludowej były wyraziste. Trudno jednak przeoczyć fakt, że bezpośrednio się do niej odnosiła mniej niż połowa wydarzeń, choć przecież w swej pełnej nazwie festiwal stawia zjawiska tradycji i awangardy na równi. KODY wydają się odpowiednią przestrzenią, by połączyć otwartość na nowe z czujnym i uważnym podejściem do wiejskiej tradycji, a moim zdaniem ta szansa nie została w pełni wykorzystana. Wiele punktów w programie odnosiło się natomiast do tradycji europejskiej muzyki artystycznej. To ciekawe i spójne podejście, by słowa tradycja i awangarda rozumieć możliwie szeroko, było mi jednak szkoda, że tradycja wiejska nie dostała tu tyle przestrzeni, na ile zasługuje.
Dla tradycyjnych praktyk muzycznych typową cechą jest współuczestniczenie. Momentami brakowało mi go w atmosferze festiwalowych koncertów, gdy na wysokiej, oświetlonej estradzie stawali muzycy za mikrofonami, a słuchacze siedzieli z mądrymi minami, więcej lub mniej rozumiejąc z tego, co się dzieje między wykonawcami. Remedium na tę sytuację oferowały towarzyszące głównym wydarzeniom warsztaty. Warsztaty to próby i poszukiwania. W ich ramach dużo łatwiej przychodzi zadanie artyście pytania czy wymiana myśli, można też wejść na dużo głębszy poziom zrozumienia. Z przypadkowo usłyszanych głosów publiczności, wiem, że część osób odczuło muzykę Feldmana jako straszliwie nudną. Niektórym na pewno po prostu nie odpowiadała, ale być może część zareagowałaby inaczej, gdyby ktoś ich do niej wprowadził. Tegoroczne warsztaty adresowane były do osób niewidzących, niesłyszących, młodzieży oraz muzyków. Ucieszyłby mnie widok w przyszłorocznym programie festiwalu także takich otwartych dla wszystkich zainteresowanych – aby każda chętna osoba mogła odczuć w praktyce to, z czym styka się jako odbiorca.
Mnie się to przytrafiło. Jednym z najprzyjemniejszych doświadczeń na KODACH było dla mnie towarzyszenie przez krótki czas młodym uczestnikom warsztatów Srebrzysty śmiech fontanny, które miały przygotować ich do wykonania krótkich utworów Sławomira Wojciechowskiego, Martę Śniady i Piotra Tabakiernika (nawiązujących do Pierrot lunaire). Prowadzący zachęcali wszystkich do twórczego podejścia, kilkukrotnie padało pytanie: „Co zrobiłybyście z tym teraz innego?” Każdy ze skomponowanych utworów badał inne przestrzenie dźwiękowe, dotykał innych kwestii i w inny sposób odnosił się do oryginalnego dzieła. Tak samo też wszystkie młode wykonawczynie (i jeden wykonawca) wnosiły do finalnego całokształtu coś własnego i ciekawego.
Równie wspaniałe okazały się Nowe ścieżki interpretacji partytur graficznych przeznaczone dla muzyków. Sala prób Ośrodka Rozdroża, w której się odbywały, jest duża i jasna. Gdy weszłam, na pulpitach czekały już przygotowane partytury Romana Haubenstocka-Ramatiego. Pierwsza wzięta na warsztat była niebiesko-żółta. Jeden z dwójki prowadzących, trębacz Anders Nyqvist zaproponował interpretację wywiedzioną z ukraińskiego folkloru śpiewanego, w którym w wielu pieśniach zwrotka kończy się na pustej oktawie. Żółta część miała być odczytana jako dolna oktawa, zaś niebieska – jako górna. Muzycy tworzący tło mieli pozostać na tej samej wysokości, ale ponieważ w partyturze widać było drobne różnice w sposobie nałożenia koloru, mogli modulować barwę i głośność swojego dźwięku. Solista wybierał obraz i decydował, kto będzie grał z której jego części. Przed każdym utworem mógł też zmienić ustawienie muzyków w przestrzeni. Cały zespół składał się z trąbki, tuby, dwóch głosów wokalnych i instrumentów pasterskich (fujary wielkości człowieka i drugiego, mniejszego instrumentu pochodzącego z tradycji rumuńskiej), tak więc skład sam w sobie był intrygujący, a do tego każdy kolejny interpretowany na bieżąco utwór miał nieco inną barwę i atmosferę. Świetnie się ich słuchało.
Po krótkiej przerwie przyszła pora na partytury innego twórcy – Ollego Bonniéra. Ten szwedzki malarz i przyjaciel prowadzącego warsztaty tubisty Per-Åke Holmlandera, w 1948 roku stworzył partytury graficzne dwóch utworów: Plingeling i Pling. Tytuły oznaczają w szwedzkim dźwięk, jaki wydaje dzwoneczek. Partytura Plingeling składała się z jednego długiego arkusza, zapełnionego maleńkimi kolorowymi kropeczkami rozmieszczonymi rzadziej lub gęściej. Była piękna. Można ją czytać w dowolny sposób, a jedyny komentarz twórcy ujawnia zachwyt nad niezbadaną siłą i ruchem kryjącym się w pauzach, w pustce. Jak mówił Holmlander, najważniejsze jest to, co pomiędzy kropeczkami. Stanęliśmy w półkolu przed partyturą, a pomiędzy został postawiony sekundnik, który miał nam ułatwić wspólne odnalezienie się w tym samym momencie. Podzieliliśmy w wyobraźni arkusz na poziome paski i każdy zajął się jednym z nich. Wspólne utrzymywanie ciszy i przerywanie jej, przynosiło dużo radości. Brak narzuconych sztywnych ram interpretacji dawał wolność, można było więc włożyć w działanie siebie w najprostszym sensie, bez żadnych oczekiwań – swoje bycie tu i teraz. Jednocześnie być całym sobą i tworzyć całość z innymi.
Podczas konferencji prasowej związanej z projektem In Between Norway & Poland Mats Gustafsson powiedział:
W czasach, w których żyjemy, z wojną za rogiem i katastrofą klimatyczną, w rzeczywistości pozbawionej równowagi, myślę, że potrzebujemy dzielić się muzyką, sztuką, życiem, wszystkim znacznie bardziej, na wyższym poziomie – by sprawić, że świat zacznie wyglądać trochę inaczej.
Nie wiem, czy muzyka i sztuka są w stanie sprawić, że w większej skali coś się na świecie zmieni na lepsze. Ale nie mam wątpliwości, że jako ludzie potrzebujemy dzielić się tym, co jest dla nas ważne i słuchać siebie nawzajem. Wspólne tworzenie i muzykowanie, a także spotkania jak festiwal KODY, dają taką możliwość.