Pobalowane. Ephemera 2025

Urszula Świątek / 13 lip 2025

Bal w Operze

Pierwsze wrażenie z Ephemery 2025 – długa kolejka przed Teatrem Wielkim  Operą Narodową – pierwszy raz tu taką widzę. W dodatku, same fajne stylówy, alternatywne, charakterne. Prawie jakby mi się dni pomyliły i już była sobota, dzień rave’u; ale w sumie inaugurujące wydarzenie tegorocznego festiwalu obiecuje bal, czyli prawie to samo. W środku, już w ślicznym holu, światła też nieco imprezowe, powietrze zadymione, dymiarka na nieustannym chodzie, parkiet też na nieustannym chodzie *skrzyp skrzyp skrzyp*, dźwięk lodu w szklankach i tego takiego, jak siedzisz latem przy otwartym oknie i ktoś wyrzuca stertę szkła – po obu stronach sceny były ustawione bary. Nie, że tuż obok, ale na pewno w tej samej audiosferze. Nie wiem, czy teraz brzmi to jak narzekanie, bo nie wiem, czy narzekam – w którymś momencie, również przez „temat” imprezy, dźwięk wyrzucanych butelek przemienił się, uchem wyobraźni, w rozbijający się żyrandol.

Właśnie, wypadałoby zarysować wspomniany temat wieczoru, jeżeli nie oficjalny, to na pewno przewijający się dość wyraźnie. Jakby to zgrabnie ująć… „bal” to coś przedawnionego, ale wciąż silnie nacechowanego kulturowo, obecnego w pamięci i praktyce kulturowej kulturowej, dającego mnóstwo skojarzeń popkulturowych. Zresztą na instagramie Ephemery była nawet rolka, w której pytano o ulubione bale w popkulturze (instagram). Świetność, świece, lustra, srebrne naczynia, sztućce, tace, kryształy, wszystko się świeci, towarzystwo też świeci się jak może – w strojach, konwersacjach, w tańcu. Ale dziś dużo też mówi się o drugiej stronie lustra, o zbędności czy raczej aktywnej krzywdzie tego przepychu; o wykluczeniu, wyzysku.

Bal – utracona (?) świetność nielicznych, dekadencja, ale jakże estetyczna. I teraz pytanie, co można z tak naładowanym „tematem” zrobić? Pierwsze na scenie tego wieczoru zagrały i zaśpiewały nam Sofie Birch i Antonina Nowacka, przedstawiając swój projekt Hiraeth (wkrótce dostępny online: https://sofiebirchantoninanowacka.bandcamp.com/album/hiraeth). Przytaczając notkę programową: „To muzyka, która doskonale rozumie hipnotyczny urok nostalgii — przywołując zaginioną utopię, nieprzystającą do współczesnego świata ani jego technologii.” Artystki, w pięknych strojach z bufiastymi rękawami, krynoliną, złocistą tiarą; otoczone wspaniałymi instrumentami, m.in. cytrą, harfą, gitarą, otoczyły słuchających oniryczną wokalizą. Czytam teraz na bandcampie o założeniach projektu – ucieczka w naturę, z dala od ekranów, AI i DAWów, z akustycznymi instrumentami i magnetofonem kasetowym – co mi wyraźnie przypomina unoszący się dźwięk ptaków. Brzmiało to bardzo ambientowo, ciepło, otulająco – trochę żal, że nie zagrały tego podczas cyklu plenerowych koncertów W Brzask, bo w holu Teatru zostały przygłuszone przez wspomniane odgłosy otoczenia. Przez to trudno mi więcej powiedzieć o samym projekcie; czytając o jego koncepcie, tym bardziej wydaje mi się, że jego miejscem, czy miejscem jego wykonania, powinna być łąka, polana, trawnik, las. Co prawda zaproszenie Hiraeth do holu Teatr Wielkiego mogło być ciekawym eksperymentem, ale dla mnie skończyło się niemożliwością wczucia się; może uwierzenia w to, co słyszę. Z milszych rzeczy, gdy dryfująca uwaga wracała do muzyki, zaczęłm widzieć (okiem wyobraźni) na wysokich kolumnach pomieszczenia pęknięcia, pnącza, bogactwo kwiatów; romantyczne ruiny odzyskane przez naturę.

Następnie: Miłosz Kędra, biała suknia balowa i „emulator organów” – odratowane piszczałki z organów kościelnych. Z ruin przeniesienie w ciemne, wysokie i chłodne (ale oświetlone setkami świec?) przestrzenie kościoła. Dalej ambientowo, ale tym razem z dronem, który skutecznie dominował przestrzeń i  oddychające piszczałki. W pewnym momencie wykonu pomyślałm, że to taka służba instrumentów ambientowi (jako lekko negatywna uwaga, że te instrumenty mają ogromny potencjał), ale po czasie myślę, że to ambient służący instrumentom; dający im po wiekach przestrzeń na wyrażenie się takimi, jakie są – pompowane jak
z płuc powietrze – i z piszczałek oddech, westchnienia, świsty, dyszenie. Przyznam, że dużo lepiej mi się tego słucha w słuchawkach (
https://pointless-geometry.bandcamp.com/album/mi-osz-k-dra-their-internal-diapasons), bo moja podatność na rozproszenia jest ogromna, ale z drugiej strony w słuchawkach nie mam atmosfery sali, siedzenia z innymi na ziemi i widoku Miłosza w tej ślicznej sukni przy tym ślicznym instrumencie. 

No i LEYA, na których, przyznam, czekałm, i którzy, przyznaję, zrobili mi ten wieczór. Mimo wszystko siedziałm większość wydarzenia z jakimś poczuciem dysocjacji, przy tych ekstrawaganckich strojach, intensywnych LEDach; przy muzyce, którą najlepiej słyszę w skupieniu, ciszy, odosobnieniu i czasem dopiero w takich warunkach wyciągnę jakąkolwiek „treść,” którą to potrzebuję do zadowolenia, a może poczucia, że po coś tego słucham. A tu, na scenie, Marilu Donovan i Adam Markiewicz w zwykłych ubraniach, choć w towarzystwie swoich niezwykłych instrumentów (harfa i skrzypce elektryczne); ruchy sceniczne przeplatane najprostszymi, ludzkimi gestami. Było to dla mnie takim przywróceniem do rzeczywistości, które z ulgą przyjęłm; i przywrócenie jej treści (wchodzą tu kwestie autentyczności, ale nie potrafię powiedzieć czemu akurat czuję, że to odebrałm jako autentyczne). I pojawiły się po raz pierwszy tego wieczoru ze sceny, w ramach występu, słowa: callout o wolność uciśnionych, deklaracja miłości dla „innych,” oraz walki z tymi, którzy chcą ich/nas krzywdzić. Free Ukraine. Free Palestine. Free all the oppressed people. Ból pomyślenia o tym połączony z ulgą, że zostało to wspomniane, że siedzimy w tym zachwycającym holu, słuchamy niezależnej muzyki, ale myślimy, pamiętamy o tym, co najważniejsze, czuwamy; i może nawet działamy.

A muzycznie – coś pięknego. Na pewno zachęcam do przesłuchania (https://leya.bandcamp.com/album/i-forget-everything) i do wyglądania ich koncertów; chociaż właśnie byli na końcu trasy w Ephemerową środę. LEYA mniej mi zadziałali na wizualną wyobraźnię, tak jak poprzednie dwa występy, ale bardzo zadziałali na takie ogólne wczucie, pozwolenie na rozpłynięcie się w śliczności tego, co słyszę. Pomimo tego, że był to koncert z przerwami między utworami, elementami talkerki, rzucanym szkłem, na które artyści się uśmiechnęli. Żyrandole spadają – i dobrze. Immaculate vibes.

A na końcu, uczta, przygotowana dla nas przez Polę Sutryk i Polę Sulicką. Tym razem „temat” w pełnej krasie. Przytoczę opis, który służył również jako rodzaj medytacji przed samym posiłkiem:

Zakurzona sala balowa po dworskim przyjęciu. Ślady przepychu, który dawno przestał mieć znaczenie. Pleśniejące owoce, sczerniałe bułeczki, klejnoty porzucone w kątach. Pnącza i chwasty zarastają podupadłą scenografię – bal trwa dalej, ale nie dla tych, którzy go urządzili. To deserowa sytuacja końca i początku. My – jako stworzenia nowego świata – dojadamy resztki po cywilizacji, która sama siebie zjadła. (…)

Znowu zadziałało wewnętrzne oko. Walące się, szare, ciężkie mury i ciężkie drewniane ławy,  nadgryzione przez czas, wdzierająca się zieleń, bezwzględna; szkielet w kolii, pierścienie z ogromnymi kamieniami na paliczkach. Po jedzeniu już dawno ani śladu, zjedzone przez szczury, ptactwo, robactwo…

Tymczasem urokiem rzeczywistej uczty było raczej, właśnie, jedzenie – na stolikach, na srebrnych tacach, rozłożone klejnoty-żelki, „spleśniałe” ptysie, mętny sok lejący się z grzybni, kula najeżona truskawkami, srebrne rodzynki – tyle zdążyłm zobaczyć, bo wszystko szybko poznikało. Kolorem oświetlenia uczty był za to, mniej więcej, pomarańczowy, czerwony. Ale niekoniecznie dobrze tutaj oddam sam smak uczty, do której nie do końca miałm dostęp jako osoba z cukrzycą. I koniec.

Koniec?

Po czarujących słodkościach pozostały klejące się kieliszki, porozstawiane po kątach, chusteczki, resztki ozdób, jedzenia. Troszkę jakby „cywilizacja, która sama siebie zjadła” trwała w najlepsze i przypominała o sobie również na naszym „balu.” Nie, żeby poziom bałaganu ani pracy dla osób, które to sprzątały, był ogromny. Chyba cały wieczór coś takiego we mnie pozostawił – takie pytanie, czy to było odgrywanie dekadencji, czy po prostu dekadencja; czym są nasze festiwale, sztuka, którą się przede wszystkim konsumuje (a nie, np. tworzy razem); czym są nasze codzienności, w których takie obcowanie z muzyką jest normą. Nie mam pojęcia. Brzmię b_doomersko, a też nie o to mi chodzi, bo uwielbiam te rzeczy i są ostoją, i chcę, żeby festiwale się odbywały. Byle nie zatracić na rzecz kojącego czy eskapistycznego działania muzyki jej innych możliwych funkcji; np. jako forma oporu, głos radykalnej troski.

Od lewej: Sofie Birch & Antonina Nowacka fot. Zuza Sosnowska, LEYA fot. Mattia Spich, Miłosz Kędra fot. Mattia Spich

Wagary w Komunie

W czwartek – Wagary. Taki nagłówek miało wieczorne wydarzenie w Komunie Warszawa – i trochę żałuję, że nie zdecydowałm się na wagary. Disclaimer: nie dlatego, że z muzyką było cokolwiek „nie tak;” nie zdążyłm się odbodźcować po wczoraj, więc walka z ciągłą reakcją ucieczki skutecznie uniemożliwiła skupienie na tym, co się dzieje. Może tak, nie chcę skupiać się na sobie, chcę docenić osoby występujące, bo w końcu „nie jesteśmy tu dla przyjemności;” ale skoro już tak było, chcę chwilę poświęcić też na kwestię festiwali/koncertów a nadwrażliwości na bodźce, na sytuacje społeczne, i problemy ze skupieniem, jeśli coś nie leży bezpośrednio w zainteresowaniach.

Wydarzenie otwierające wieczór: Aleksandra Słyż na konsoli x Alex Freiheit przy mikrofonie, w sali wewnątrz budynku – presenting GHSTING. Całe pomieszczenie zadymione, całe w czerwonym LEDzie, całe w odbiorcach. Wciśnięci_te po każdym możliwym kącie, wszędzie ścisk, w przestrzeni między trybuną a drzwiami ścisk. Patrzę i myślę, ok, jak mam wyjść, jeśli będzie mi mdło – oczywiście odpalając mdłości. Duszno, to nie tylko moje wrażenie. Ale dobra, uwielbiam występy Siksy, więc ½ Siksy na pewno wkręci i niedogodności ustąpią. Ustąpią? Zwykle na Siksie stałm, przemieszczałm się po sali; można było w każdej chwili wyjść – o tyle, o ile nie chciało się stracić wątku zawiłej herstorii. No i live electronics to jednak nie bas. Rzeczy Słyż też bardzo lubię, ale w ephemerowy czwartek dodały tylko do opresyjnego otoczenia, wzmogły mdłości i niepokój. Oddalając się jednak, już po czasie, od wewnętrznych odczuć – ten duet to świetna odsłona opowieści zarówno Alex Freiheit, jak i Aleksandry Słyż; obie tworzą złożone światy i narracje, więc wychodzi z tego dwuwarstwowa, dwutorowa herstoria. Może opresyjna elektronika była tu zresztą jak najbardziej na miejscu; opowiadana herstoria również była opresyjna i mroczna, oprowadzająca nas po zaplamionych sekrecją i sekretami pokojach hotelowych. Trochę takie oprowadzanie po backrooms, zapleczach, przestrzeniach liminalnych; ale bez trzymania za rękę, raczej – popychanie prosto w serce akcji bezwzględną elektroniką i słowem. Może mdłości były wskazane.

GHSTING fot. Mattia Spich

Kończy się, wychodzimy, następnie dwie rzeczy na zewnątrz, oddychamy, oddychamy. Na scenie w trio: Julian Sartorius, Marek Pospieszalski i Artur Rumiński – perkusja preparowana, saksofon zmodyfikowany i wzmacniany, gitara generatorami i procesorami przetwarzana. I tu już będę kompletnie unreliable narrator, bo nie znalazłm w sobie zasobów, żeby skupić się na rozwijanej przez nich narracji – a improwizacja często wymaga zawieszenia wiary, oddania się mikroreakcjom, wyłapania momentów zagubień, powrotów, wyjść do przodu, wycofań, solówek, duetów i triów. Ale cała trójka to świetni muzycy, każdy z trochę innym idiomem, więc gdyby w przyszłości dalej razem działali, chętnie spróbuję znów. (Może dodam jeszcze, że dwa projekty Rumińskiego należą do mojej osobistej topki, więc rozmarzyłm się trochę o włączeniu sobie tej czy innej płytki Furii w słuchawkach. Albo roadtrip z II ARRM… To wciąż ten przewijający się wewnętrznie tryb ucieczki.)

Kolejne trio, Still House Plants. Dalej eksperymentalnie, ale mniej w stylu free impro, a bardziej post-rocka; pierwsze na festiwalu poczucie bycia na „tradycyjnym” koncercie z utworami, staniem pod sceną; gitarą, perkusją i wokalem na scenie. Z porywającym, głębokim wokalem – Jessica Hickie-Kallenbach; gdzieś bardzo z przodu, myślałm, że to może przez takie a nie inne zmiksowanie, ale na płytce jest podobnie (swoją drogą, polecam przesłuchać: https://stillhouseplants.bandcamp.com/album/if-i-don-t-make-it-i-love-u). Chociaż czasem wokal znika na rzecz eksploracji i swoistego zagubienia gitary samej w sobie; na gitarze Finlay Clark. Perkusja łamana, ale trzyma wszystko razem, pałeczki trzymane przez Davida Kennedy’ego. Całość z dużym ładunkiem emocjonalnym, zawodzeniem, może rodzajem nerwicy. A że mnie prześladowała tego dnia nerwica, odruch ucieczki w końcu wygrał i ruszyłm na wagary…

Tym samym ominęła mnie, jak słyszałm, świetna zabawa z Six Sex. Ale następnego dnia i tak mnie czekał rave, więc liczę na innych relacjonujących, żeby oddali sprawiedliwość artystce. I nie wiem, czy coś dodawać o licznych, wewnętrznych „przeszkadzajkach.” To trochę taki obustronny miecz – jeśli odczuwanie jest nastrojone pod to, co się dzieje, jest niesamowicie; jeśli nie, to męczarnia. Czy wystarcza, żeby była przestrzeń na odpoczynek od hałasu i tłumów? W sumie takowa przestrzeń była dostępna, parę osób sobie siedziało w korytarzu Komuny, sporo osób czilowało na trybunie naprzeciw sceny, niejako w oddali od tego, co się działo na niej; była też cała przestrzeń przed wejściem, do której  też świetnie docierały dźwięki koncertu – czemu to nie wystarczało? I czemu na Sunn O))) i rejwie Ephemera x Dragana Bar czułm się jak w domu? Tu akurat myślę, że mogła zadziałać najbardziej trzeci czynnik prowadzący w stronę shut_meltdownów – że czwartkowa muzyka zwyczajnie nie leżała w mojej strefie zainteresowań, nie pobudzała szczęśliwych miejsc mózgu i reszty ciała, nie była na tyle znajoma, jak muzyka z pogranicza noise’u/metalu oraz techno – dwa rejony muzyki, które ubóstwiam. I obecnosć przyjaciół_ek to kolejny ważny czynnik wewnętrznego spokoju. A więc, piątek:

A Bit of Sunn a Bit of Rave (bad joke, wiem)))

Przyznam się teraz do tego, że to harmonogram tego wieczoru przekonał mnie do zgłoszenia się do zrelacjonowania tegorocznej  Ephemery. Brzydkie zachowanie, szczególnie znając swoje krytyczne ułomności, a właściwie otwartą niechęć do myślenia o sobie jak o krytyczce_ku muzyki, ale Sunn O))), Danny L Harle oraz LSDXOXO (among others) jednego wieczoru to zbyt potężne połączenie, żeby nie ulec jego urokowi. Więc ten wieczór z góry miał być bardziej wyjściem na miasto niż uczestniczeniem w festiwalu – bliscy zostali zwołani i zwerbowani, outfity były obmyślone, pełna zajawka odpalona.

A, i te dwa rejony muzyki wyżej wspomniane? Jest jeszcze jeden: muzyka z odniesieniami do muzyki dawnej, (neo)średniowieczność wszelkiego rodzaju – i tak oto na sam początek piątkowego wieczoru, dar od losu, a raczej od organizatorek_ów Ephemery: Heinali & Andriana-Yaroslava Saienko present Гільдеґарда (Hildegarda). Płytka jest dostępna online i szczególnie polecam przeczytać notkę do albumu, wydanego swoją drogą przez Unsound (https://heinali-yasia.bandcamp.com/album/hildergard); chociaż, żałujcie, tu akurat okazało się, że na żywo to zrobiło nawet większe wrażenie niż wersja studyjna. Do tego wykonu nastroił, od samego wejścia do ogromnej sali w ATM Studio, miarowy puls, głębokie, niskie, przeszywające dudnienie. Wchodzą Heinali i Saienko, dudnienie przechodzi w dron, poziom hałasu już jest wysoki, prawie tak wysoki jak sufit ogromnej sali. Heinali twierdzi, że to nie jest historically informed performance, ale w praktyce trochę takim się zdawał – może i dron był modularny zamiast organowy czy z fideli, ale jednak dron, z jakością piszczałek, szczególnie w wyższych rejestrach; medytacyjny i przestronny, rosnący, coraz gwałtowniej oscylujący, bulgoczący, przykrywający w którymś momencie wokal improwizacją-niby-toccatą; a śpiew wzorowany na ludowym, ukraińskim, ale w praktyce bardzo podobny do sposobu wykonywania muzyki np. trubadurów; zdobne, prosto z piersi, otwarte, przeszywające; momentami wycofane, kontemplacyjne, niemal pod nosem. Śpiewane to autentyczne teksty łacińskie Hildegardy von Bingen, przygotowane do wymowy w konsultacji z profesorami Myroslavem i Oleksandrą Trofymukami.

Po tym występie publiczność była już przyzwyczajona do „zbyt” głośnych fal dźwięku, idealnie pod następny duet. Różne legendy zdążyłm usłyszeć czy wyczytać o przeżyciu, jakim jest koncert Sunn O))) i miałm pewien poziom lęku, jak moje ciało na nie zareaguje – czy to będą „dobre” bodźce, czy „złe,” czy moje zatyczki dostatecznie ochronią słuch, czy uda się wczuć w minimalistyczną treściowo, maksymalistyczną dźwiękowo masę. Czekamy. Dwie zakapturzone a la mnisi postacie schodzą po wysokich, metalowych schodach z boku sali, Truman Show-style, dymiarka intensywnie działa, LEDy intensywnie niebieskie; minimalistyczne trzy kółka świetlne za sceną i oczywiście ampowy ołtarz, półkole wzmacniaczy na scenie. I przeżycie jakim jest koncert Sunn O))) polecam; może bardziej jako przeżycie cielesne niż słuchowe; z hałasem typu wypychający-możliwość-myślenia-z-głowy. Masowanie mózgu, poruszanie się, żeby zobaczyć, jak różnie te fale trafiają, dłoń na wibrującym mostku, bujanie się, rodzaj transu; chociaż po jakimś czasie mi wjeżdżały myśli o krzywdzeniu słuchu; dopiero jak maksymalnie sobie wpychałm zatyczki w uszy, było słychać, co się „muzycznie” dzieje. Ale ogólnie doświadczenie ciekawe, jak najbardziej do przeżycia, gdy będzie następna okazja. Dodatkowym atutem Sunn O))) na żywo są ich ruchy sceniczne, potężne, czczące „the amp;” w pewnym momencie publiczność odpowiedziała artystom podnoszącym ręce w górę, w rodzaju gestu błogosławieństwa. Nowy wymiar „put your hands up” :))).

Sunn O))) fot. Ula Świątek

OCZKI, Dragana Bar x Ephemera

Zmiana lokalu, zmiana klimatu. Chwilę po 23 udało mi się dotrzeć na Filtry, złapać się z ekipą i załapać się na końcówki setów Vicky Nasty i Veronicami. W górnej sali, większej (Room 1) Veronicami działała z czymś w stronę minimal techno, z elementami industrialnymi – bardzo znajome, bardzo lubiane; bardzo gościnne przywitanie ze strony rave’u. W ogóle atmosfera na Oczki świetna; zagadała do nas na wejściu osoba w różowych szelkach odblaskowych, że jest safe space dostępny na dole, dokąd można się zgłosić w razie poczucia zagrożenia. Osób było sporo, a jeśli akurat powstawał masowy ruch po zakończeniu setu to schody się nieco blokowały, ale w gruncie rzeczy do przeżycia; szczególnie że można było otwierać okna i była dostępna przestrzeń na zewnątrz. Pomagało to, że były dwie sceny, chociaż ta na dole (Room 2) była malutka i trudniej było o wietrzenie, np. w którymś momencie detektory dymu chyba nie wytrzymały zadymienia (nie dziwię się! Widoczność spadła poniżej parunastu centymetrów) i rozbrzmiał alarm, niezwykle (i niebezpiecznie, cóż) pasujący do rozbrzmiewającego setu. Górna sala, duża, całkiem skutecznie mieściła tańczących, przynajmniej do jakiejś drugiej/trzeciej w nocy, kiedy zrobiło się nieco ledwo-można-tańczyć-bo-się-kogoś-uderzy-łokciem-czy-nogą-czy-głową; ale istniały dalej wypustki powietrza. Plusem były też liczne kanapy, miejsca do siedzenia.

Przez cały wieczór, sety były przeplatane performansami, każde inne, zaskakujące, piękne, celebrujące inność. Pierwsza osoba performerska: DIVAS w cudnym, kosmicznym stroju, później Ewa Dziarnowska ze słonecznikami, żółtym światłem i swojskim akcentem muzycznym oraz, podczas seta LSDXOXO, a może nawet na zasadzie b2b, Leon Dziemaszkiewicz, który absolutnie skradł show. Performanse świetnie przełamywały sety i podkreślały queerowy charakter imprezy – cudny sposób na celebrację czerwca.

Ale ok. 23:55 – jak dla mnie highlight tegorocznego festiwalu – aya ze swoim hexed!. Może to jej talkerka tak mi serce skrada, jak cała ściana dźwięku gineła nagle na rzecz zagadania do publiczności, jakichś żartów, slighty unhinged anegdotek, które miałm sobie zapisać, ale tego nie zrobiłm na rzecz zachowania wczuty, hmm. Na pewno coś w stylu „it’s about panic attacks on public transport,” chyba tuż przed utworem Heat Death, z refrenem „No more gravity, no more inertia / Heat death, everything stop / No more death knell, no more time will tell.” W ogóle, jak czytam teksty z albumu, są tak świetnie napisane; na żywo mało co rozumiałm, ale nawet bez zrozumienia tekstu, wystarczyła ekspansywna energia ayi i jej muzyki, co chwila zmieniające się idiomy, które wszystkie działały, szczególnie w „settingu” klubowym; i to wszystko w atmosferze intymności, połączenia z artystką. Jak coś jest tak dobre, nie umiem o tym pisać – na szczęście już wiele osób o hexed! i o twórczości ayi pisało, więc po więcej odsyłam w przestworza internetu.

Po tym intensywnym przeżyciu emocjonalnym, set Danny’ego L Harle i czysta rozrywka, ultimate y2k experience, niemalże ekstaza z samego tańczenia do vintage remiksów; nostalgia, retromania, retrofuturyzm, camp, hyperpop. Przez cały set przewijał się, raz na jakiś czas, robotyczny głos mówiący „Yes, my lord” i strasznie to wszystko bawiło i bujało. Set był zapowiedzią kolejnego, powstającego albumu Harlego. Can’t wait! Już tyle miałm „słuchawkowych” rejwów na przystankach autobusowych do jego poprzedniego albumu, Harlecore, że jeszcze więcej harlecore’u (samozwańcza łatka artysty) na pewno zostanie spożytkowane. Nie wiem, kiedy ostatnio się tak dobrze bawiłm na secie (no dobra, z 2 tygodnie wcześniej na Up to Date na secie Varg2™). Ephemero, jakby się udało Varga2™ ściągnąć na przyszły rok to chyba wybuchnę (pozytywnie).

Ostatni set, na którym zostałyśmy to kolejna legenda – LSDXOXO. Poznałm jego muzykę parę lat temu w ramach kolabów z VTSS (np. Goin Nuts, Sick Bitch). Ogólnie, spodziewałm się po secie niepohamowanego seksu, orgazmów, kinku; a było dość generyczne techno – nie, że złe – generyczne i po prostu nie to, czego się spodziewałm. Trochę z tej spodziewanej energii dostarczył za to Leon Dziemaszkiewicz swoim kompletnie unhinged performansem, który, z tego co udało mi się dostrzec, polegał na staniu się pastą do zębów, poprzez pomalowanie się na taki paściany niebieski, a później rozerwanie „tubki” przymocowanej taśmą do głowy, z której leciało i leciało, i leciało siano (My, chochołowi ludzie / Razem się kołyszemy / Głowy napełnia nam słoma / Nie znaczy nic nasza mowa), a to wszystko pod koniec zostało wymienione na ogromny, srebrny, hm, czepiec złożony z mnóstwa małych kwadratów/prostokątów, a składający się na coś w rodzaju kształtu plusa. Artysta na czterech punktach ciała zamocował czerwone lampki: w ustach, obu dłoniach i na kroczu, i zrobił T-pose. I już w takim ostatecznym stroju ruszył w stronę wyjścia z sali – a my niedługo za nim. Chwila przed czwartą, dzień właściwie wstaje; niezła wprawka pod wstanie na W Brzask w niedzielę.

Od lewej: DIVAS fot. Grzegorz Jasina, Leon Dziemaszkiewicz fot. Mattia Spich

Asian Dope Boys

Do Teatru Nowego, na Asian Dope Boys, trafiłm na chwilę w stanie totalnego niezregenerowania po dniu poprzednim (czy nawet tym samym); a na miejscu był jeszcze wyższy poziom energii i alternatywności, i eksperymentu, i jakiejś takiej atmosfery intensywnej, wymagającej uwagi, patrzenia, nie odrywania wzroku (a ja lubię zamykać oczy, jak czegoś słucham, ups.) Moja obecność w Teatrze trwała z godzinkę i akurat dane mi było posłuchać opowieści o śnie, mniej więcej o akceptacji śmierci ojca i życia ojca – jego ciemniejszej strony, ale też tej jaśniejszej, która trafiła „tam, gdzie miała.” To pierwszy raz na festiwalu jak łzy mi zaszczypały w oczach, które, po otwarciu, zobaczyły Ylvę Falk wylewającą sobie butelkę wody na głowę, którą później rzuciła gniewnie w publiczność. Nie byłm gotowa, po mocnym przeżyciu emocjonalnym, przejść w ekstrawagancką ekspresję; trochę takie wylanie wiadra zimnej wody na silne uczucia. Myślę, że doświadczenie Asian Dope Boys w całości musi być doświadczeniem nieziemskim, ale zmęczenie i przebodźcowanie znowu wygrało. Najchętniej spróbowałbym znowu, ale osobno od festiwali i mnóstwa innych wrażeń, po okresie dłuższego odbodźcowywania. It seemed like A LOT.

Asian Dope Boys fot. Kacper Dudziak

Czy z tego wszystkiego wstanę na W Brzask?

Należę do szkoły brzaskowej, która bierze przynajmniej krótką drzemkę przed wstaniem na W Brzask. Na miejscu, w kolejce, można było się bawić w to, kto należy do szkoły „prosto z wyjścia na miasto.” Chwilę później to przestało mieć znaczenie. Królikarnia, wszyscy rozstawieni na leżakach, kocykach. Intensywny śpiew ptaków, jak to o brzasku, trochę rozespania, trochę ekscytacji, jak to o brzasku, gra na pile, jak to o brzasku. Na pile – Andrzej Sławomir Kiełbowicz – a sama piła, wzbudzana smyczkiem, brzmiała mi jak połączenie thereminu i kazoo. O czwartej, a wschód słońca był oficjalnie o 4:14 tego dnia, więc to ten występ oficjalnie przywitał dzień, performans Bianki Scout z kilkunastoosobową grupą wolontariuszy i wolontariuszek (wybranych wcześniej w ramach otwartego naboru). Czerwona sukienka a la lata ‘60, czółenka, wielki łeb czarnego ptaka (kawki, czarnowrony?); okulary przeciwsłoneczne i długie rękawiczki – czerwone, białe, czarne; schody wejściowe Królikarni, kamień podbity zielenią, miękkie światło brzasku. Dużo było elementów tańca, piękna ruchu, rąk podkreślonych jaskrawymi rękawicami; dużo było części, których narracja mi nieco uciekała, bo a tu pająk zwisa znikąd, prosto z nieba, a tu ktoś żartuje, że „Coachella is lit this year,” pod zepsutym krzesłem ktoś uprawia jogę, a ktoś inny field recording. Tak to jest o brzasku. Osoby performerskie z czasem zniknęły za potężnymi drzwiami Królikarni, a słońce dalej nie wychyliło się znad drzew i pałacu, ale liście już powoli barwiły się na złoto.

Ledwo dotarliśmy, a już była piąta nad ranem; do gry przygotowywali się Harry Górski-Brown na dudach i Wojciech Rusin na autorskich, w-jakimś-sensie dudach. I generalnie, czekam na płytę. Chyba mam słabość do powolnych, wypełniających przestrzeń form, które puchną, nabrzmiewają, aż się rozlewają w oscylującą improwizację na minuty bez końca, ale się tego nie czuje i chce się więcej, jak ucichną. I do tego dudy. Fis Ais ∞.

W Brzask fot. Ula Świątek

Po festiwalu, posłowie

Chodźmy na festiwale, festiwale są nieironicznie super. Słuchajmy przeróżnej muzyki, doświadczajmy przeróżnych form sztuki, dzielmy się przeróżnymi doświadczeniami. Pomimo nadmiaru wrażeń, bawiłm się naprawdę świetnie. Przecudna jest ta wyrazistość i nietypowość Ephemery – wcale nie tak efemeryczna. Świetnych ludzi żeście zaprosili; poprzeżywam sobie jeszcze trochę ten rok, a później już tylko będę wyczekiwać pomysłów i line-upów na kolejny!