Przebudzenie z hibernacji. Ephemera 2021

Patryk Wojciechowski / 20 wrz 2021

Szesnaście miesięcy. Dokładnie tyle minęło od ostatniego muzycznego wydarzenia na jakim byłem przed wyruszeniem na pierwszy dzień Ephemery. Czemu o tym wspominam? Ponieważ myślę, że wiele osób, które znalazły się w czwartek 26 września w Chmurach i Hydrozagadce, było w podobnej sytuacji. Poza tym, robię to z prostego kronikarskiego obowiązku. Czytacie relację człowieka, dla którego festiwalowo-imprezowa rzeczywistość, była przez jakieś 3-4 lata chlebem powszednim. A potem zupełnie zniknęła. Przestała istnieć. Nie ma sensu zakładać, że perspektywa odcięcia się od tego świata, nie będzie miała wpływu na moje postrzeganie tego, co festiwal miał mi do zaoferowania. Być może wymuszona przerwa nauczyła mnie żyć bez tych wrażeń. Albo wręcz przeciwnie: obniżyła moje oczekiwania, co pozwoliło cieszyć się muzyką, jak kiedyś.

Na koncert otwarcia – będący kooperacją pomiędzy Ephemerą i Lado w Mieście – ruszałem mocno zmieszany.  Wprawdzie wizja doznawania muzyki na żywo napawała mnie radością, jednak konieczność zderzenia się z ludźmi i przebywania w niewielkiej przestrzeni wydawała się być sporą ceną.  Koncert Resiny pozostawił mnie dość obojętnym. Przestrzeń zdawała się być niezbyt odpowiednia dla – odnoszącej coraz to większe sukcesy w Polsce i nie tylko artystki. Do moich uszu docierał miks głośnych rozmów, stukania butelkami i walczących o uwagę dźwięków wiolonczeli. Resina starała się zaczarować publikę korzystając z piętrzących się loopów, wspieranych w punktach kulminacyjnych żywiołową perkusją. Założenie było właściwe, wykonanie solidne, a jednak jej występ nie wzbudził we mnie większych emocji. Czy koncerty jeszcze do mnie trafiają? Szesnaście miesięcy postu i zero radości z pierwszego zetknięcia z dźwiękami na żywo? Wyjąłem telefon i wrzuciłem tweeta o treści „Jestem na pierwszym koncercie po długiej przerwie i czuję się, jakbym wybiegł w grze poza tekstury”. Pomyślałem, że nie potrafię już chyba przeżywać odpowiednio tego typu wydarzeń. Zupełnie jakbym był graczem, który po uruchomieniu gry zamiast skupić się na wykonywaniu powierzonych mu zadań, kręci się po mapie bez celu i w efekcie zostaje wciągnięty w cyfrowy niebyt. Otaczający mnie ludzie również zdradzali oznaki wysiłku związanego z próbą odnalezienia się w tej sytuacji. To mnie nieco uspokoiło.

for. Helena Majewska

 

Nie tracąc nadziei, przyszykowałem się na występ MC Yallah i Debmastera, który miał rozpocząć się chwilę po koncercie Resiny.  W zasadzie to właśnie oni byli dla mnie niekwestionowanymi headlinerami tego wydarzenia. Od pierwszego kontaktu z mikrofonem wiadomo było, że kenijska raperka zabierze zebranych w szaloną, basową podróż i nie przestanie dopóty, dopóki nie opadnie zupełnie z sił. Tak też się stało. Na szczególne wyróżnienie zasługuje jej techniczna maestria. Jeśli bywacie na rapowych koncertach gwiazd z USA czy Polski, być może już na wstępie szykujecie się na słuchanie playbacku (w najlepszym wypadku pół-playbacku). Trudno się dziwić, takie są obecnie realia w rapgrze. Nie chcę demonizować tego rozwiązania – w określonych warunkach potrafi ono działać na korzyść. Szczególnie wtedy, gdy artyści wchodzą w rolę entertainerów (co robi np. Scarlxrd). Niestety, nazbyt często raperzy uciekają się do tej strategii z powodu zwyczajnego braku umiejętności bądź problemów wydolnościowych. Oczywiście, nawijanie zwrotek na żywo to nie byle wysiłek, ale w moim świecie raper_ka jest od rapowania. Bo jeśli nie tym, to czym właściwie ma zaimponować publice? W każdym razie, MC Yallah przerapowała każdą zwrotkę od deski do deski unikając przy tym jakichkolwiek potknięć.  Jej kontrola wokalu, na co składa się m. in. zarządzanie oddechem i panowanie nad barwą głosu to wzór dla występujących na żywo kolegów i koleżanek po fachu. . Łatwość, z jaką zmieniała flow, nieustannie wprawiała mnie w zdumienie. Publika ewidentnie podzielała mój entuzjazm.  Po solidnej dawce basówy i nawijania wyszedłem z Hydrozagadki zadowolony. Zaraziłem się najwyraźniej pozytywną aurą, którą roztaczała wokół siebie MC Yallah. Kenijka emanowała radością, występowanie przed publicznością przynosiło jej ewidentnie wielką frajdę. To podejście w połączeniu z jej imponującymi umiejętnościami i świadomą selekcją bitów zrodziło występ kompletny – czasem naprawdę nie trzeba niczego więcej. 

 

Piątkowe wydarzenie w Szkole zapowiadało się na najmocniejszy punkt całego festiwalu. Niestety, wiadomość o odwołaniu występu bbymuthy mocno mnie zasmuciła. Dobrze, że będzie szansa złapać ją na krakowskim Unsoundzie (o ile oczywiście uda jej się zjawić). Awaryjną sytuację pomogła uratować LYZZA, która załatała dziurę w lineupie. O ile mam sporo sympatii do jej DJ-skich dokonań, tak muszę otwarcie stwierdzić, że jej interakcje z mikrofonem zaliczam do średnio udanych. Mimo ewidentnych starań jej popisy wokalne po prostu nie brzmiały dobrze. Głos wydawał się być kruchy, a próby śpiewu kończyły się bolesnym fałszem. Szkoda, bo bity tłukły jak trzeba i zdradzały jej wiedzę na temat panujących obecnie w muzyce elektronicznej trendów. W zaprezentowanych utworach euforyczne, transowe sample kontrastowały z niskim basem i energicznymi uderzeniami stopy. Pobrzmiewały w tym echa post-clubu (który zresztą intensywnie ogrywała jako DJ) i wpływy trapu ze Stanów. Właściwie, myślę, że sprawdziłyby się lepiej jako instrumentale pozbawione wokalu.

 

1988 otworzył swój set „Below The Clavicle”, czyli najlepszym – moim zdaniem – utworem z ostatniej  płyty Eartheater i w zaledwie kilkanaście sekund skupił całą moją uwagę. Jak się później okazało, było to tylko – nieco mylącym – preludium do tego, co przygotował tego dnia dla warszawskiej publiki. Agresywne grime’owe szlagiery mieszały się z energetycznymi breakami i muzyką basową, a to wszystko uzupełniały sprytnie wplecione gościnne występy. Nath udowodniła na scenie, że rozwijanie jej wizji popu przesiąkniętego hiphopową estetyką następuje powoli, ale konsekwentnie – ograniczenia warsztatowe były wyczuwalne, ale sprawnie tuszował je atrakcyjny brzmieniowo koncept. TONFA zafundowała spory zastrzyk chropowatego brzmienia prezentując niepublikowany utwór ze Zdechłym Osą. Ich niskie wokale i sceniczne obycie robiły wrażenie. 1988 wykorzystał należycie swój slot i dowiódł, że zasługuje na regularne bookingi na elektronicznych festiwalach.

 

Brak dostępnego opisu zdjęcia.

fot. Filip Preis

Może być zdjęciem przedstawiającym w budynku

fot. Filip Preis

fot. Filip Preis

fot. Filip Preis

Wejście Alyony Alyony na scenę spotkało się z wybuchem euforii. Po kilku minutach zrozumiałem dlaczego. Szczerze mówiąc, twórczość ukraińskiej raperki z jakiegoś powodu omijała mój muzyczny radar. Sam też nie włożyłem specjalnego wysiłku, aby te zaległości nadrobić. Jak się jednak okazało, nieznajomość jej dokonań zupełnie nie przeszkodziła mi w czerpaniu przyjemności z jej występu. Alyona potwierdziła, że kluczowym czynnikiem w przypadku rapowych koncertów jest sceniczna prezencja. Raperka imponowała charyzmą i łatwością, z jaką odnajdywała się na scenie. Znacząco pomagała jej w tym bardzo aktywna (również wokalnie) hypewoman. Ich duet generował ogromne pokłady energii i zachwycał donośnym i pewnym siebie flow. Co zabawne, jeśli chodzi o sferę muzyczną, bity przywodziły mi momentami na myśl czasy polskiego  hip hopu z przedziału 2006-2010. Prostota rytmu (żeby nie powiedzieć prostactwo) plus niezbyt doszlifowane dźwięki z popularnych wtyczek VST to coś, co jest dziś muzycznym skansenem i raczej nie budzi miłych skojarzeń. A jednak, w przypadku tego koncertu nawet to, jakoś się broniło. W pewnym sensie pozbawione bajerów i fajerwerków podkłady współgrały z atmosferą, którą kreowała Ukrainka. Nie rozumiałem wersów, które nawijała do mikrofonu, ale czułem, że wiem, co próbuje mi przekazać. Cieszy mnie, że ten występ spotkał się z tak dobrym odbiorem. Rap musiał znaleźć w końcu swoje miejsce na unsoundowo-ephemerowej scenie. Organizatorzy zadbali przy tym, żeby wybory nie były nazbyt oczywiste. W tym zdominowanym przez mężczyzn muzycznym gatunku kobiety nadal są marginesem, ale ta sytuacja się szybko zmienia. Emancypacyjny kontekst w twórczości raperek jest odczuwalny, nawet jeśli te bezpośrednio się do niego nie odnoszą. W przypadku występów na żywo, staje się to tym bardziej zauważalne. Słuchając koncertów MC Yallah i Alyony Alyony czułem, że obie wkładają w nie ogromne pokłady energii i pasji. Czy generuje je chęć udowodnienia mężczyznom, którzy od lat – w mniejszym lub większym stopniu – traktują rapową scenę, jak swoją własną, że te czasy się kończą? To chyba zbyt daleko idący wniosek, ale jedno jest pewne – raperki potwierdzają, że są gotowe, a marginalizowanie ich roli w oparciu o wytykanie technicznych ograniczeń nie ma najmniejszego sensu i jest zwyczajnie nieprawdą. MC Yallah i Alyona Alyona dobitnie tego dowiodły.

Przeskok z buzującego mocą hiphopowego kotła do ambientowych improwizacji na leżaku wydawał się być niemożliwością. I faktycznie był. Niestety, koncertowe emocje niezbyt dobrze radzą sobie ze zmniejszaniem ich intensywności. Jeśli dajemy się ponieść mocno ożywionym brzmieniom, ciężko chwilę później wyostrzyć zmysły na propozycje o znacznie mniejszym wrażeniowym natężeniu. W tym miejscu dochodzimy do pierwszego problemu, jaki miałem z Ephemerą. Program festiwalu nie był chyba planowany z myślą o uczestnikach, którzy celowali w  uczestniczenie we wszystkich muzycznych wydarzeniach. Pomysł obcowania pod osłoną nocy z subtelnymi dźwiękami takich postaci jak Félicia Atkinson, Sofie Birch, KMRU, Earth Trax czy Aleksandra Słyż był sam w sobie strzałem w dziesiątkę.Te piękne nokturny zostały zaplanowane na piątkową noc, kiedy większość ludzi – dotkliwie styrana po tygodniu pracy czy innych obowiązków – szuka raczej mocnych wrażeń aniżeli łagodnych uniesień. W zasadzie nieistotne są tu moje czy kogokolwiek preferencje. Poprzedzający wydarzenie o nazwie infinity o’clock event w Szkole zrobił wrażenie i czekałem na dokładkę, która zaspokoi na niego apetyt. Z żalem dałem ostatecznie za wygraną i po kilku próbach wykrzesania z siebie wystarczającej dawki uwagi, odpuściłem i pożegnałem z senną aurą w Nowym Teatrze, gdzie wydarzenia trwały do poranka.

Może być zdjęciem przedstawiającym 1 osoba i stoi

fot. Helena Majewska

Występ Siksy zdawał się być za to właściwym wejściem w sobotni dzień. Transowe riffy wprawiały głowę w ruch, a sprawna deklamacja zahaczająca momentami wręcz o (no cóż) rapowanie zapewniała sporą dozę estetycznych wrażeń. Duet Siksa przygotował spektakl, który ma poruszać u odbiorcy konkretne emocjonalne struny. I robi to. Ktoś powie – infantylne. Zgoda, momentami takie bywa. Osadzenie sztuki w bajkowej rzeczywistości, wspieranie się prostymi alegoriami zwierząt i symbolami, które kojarzymy z dzieciństwa mogło niektórych dystansować. Osobiście nie miałem z tym problemu, czułem, że ta strategia ma sens i że została ona dobrze wykorzystana. Ciężko mieć również zastrzeżenia do przekazu zawartego w Cudownym i pożytecznym. Przedstawione w spektaklu sytuacje, inspirowane codziennością i koniecznością funkcjonowania w kapitalistycznym świecie, łączyły dwa motywy przewodnie – hipokryzja i interesowność. Przystępność i dosłowność sprawiały, że płynące z dzieła przesłanie zyskiwało na mocy.  Uśmiechałem się pod nosem regularnie doceniając trafne puenty i porównania, niejednokrotnie byłem też oczarowany wokalną sprawnością Alex i dlatego daję Siksie okejkę.

Impreza w Lunaparku obdarowała mnie DJ-skim setem, o jakim marzyłem od startu festiwalu. CCL jest osobą specjalizującą się w brzmieniach basowych z gęstą i różnorodną rytmiką. W swoich setach skupia się na powolnym budowaniu narracji z wykorzystaniem długich, technicznych przejść i zaskakującej selekcji. Zaskakującej nie znaczy chaotycznej. Największą umiejętnością CCL jest bez wątpienia zdolność do ukazywania wielu odcieni jednego koloru przy jednoczesnej ogromnej trosce o spójność. Prezentowane utwory mają, za każdym razem konkretny wspólny mianownik, który jest rozbudowywany bądź ukazywany w nieco zmienionej formie. Czasem może to być linia basu, innym razem charakterystycznie połamany loop perkusyjny czy wokalny sampel. Podczas ich występu możemy momentami odczuć, że słuchamy tak naprawdę jednego, 15-minutowego utworu. Wspomniane aspekty w połączeniu z zapomnianą sztuką dostosowywania prezentowanej muzyki do pory dnia i okoliczności (występ zaczął się o 17), sprawiły, że przeżyłem cudowne dwie godziny totalnego zatopienia w dźwiękach. Chwilami czułem, że słucham tak naprawdę DJ Sprinkles w wydaniu dubs&breaks. A biorąc pod uwagę, że zagrany przez Terre Thaemlitz set z Hotelu Forum w 2017 roku uważam za wzór sztuki didżejskiej, to chyba jasne, jakiej rangi jest to komplement. Dobrze wypadła również Loraine James, która zadbała o odpowiedni balans dekonstrukcji i tanecznego groove’u. Występ Aya został niestety przerwany przez problemy techniczne, co bardzo mnie zasmuciło bo spodziewałem się eklektycznego i zaskakującego grania.  A właśnie, prawie bym zapomniał. Wprawdzie narzekałem na nocne ambienty w piątek, ale za to kocham pomysł tanecznej imprezy rozpoczynającej się o godzinie 17 w sobotę. Normalizujmy imprezowanie o ludzkich porach. Brawo!

W delektowaniu występami na scenie Konkret, która znajdowała się na terenie klubu Hocki Klocki, przeszkadzało mi niestety nagłośnienie. O ile w trakcie setów Young Majli czy DOGHEADSURIGERI było ono jeszcze znośne, tak potem, po zwiększeniu głośności, produkowało jedynie jeden wielki przester i jazgot. Na szczęście znalazło się wiele osób, które nie podzielało moich rozterek i dało się porwać do tańca.  Bardzo dobrze, ponieważ wszystkie występujące osoby zagrały na miarę swoich (wysokich) możliwości. Bardzo cieszy, że w ramach Euforii szansę na zaprezentowanie się dostało sporo osób z naszej rodzimej sceny. Najwyższa pora! Miejmy nadzieję, że ta tendencja utrzyma się również w czasach, kiedy wszystko wróci do normy, a bookowanie zagranicznych artystów nie będzie takim problemem, jakim jest obecnie. I nie chodzi tu tylko o wpisywanie lokalnych DJ-ów i DJ-ek w festiwalowy repertuar, ale też obsadzanie ich w bardziej atrakcyjnych slotach niż te typowo warm-upowe. Poważnie, porozmawiajmy o tym, że dobrzy producenci, to niekoniecznie dobrzy  didżeje . Zagraniczne nazwiska z atrakcyjną dyskografią robią wrażenie na plakacie, ale niejednokrotnie nie potrafią przełożyć studyjnej jakości na występy na żywo. Mamy za to w Polsce osoby, które na graniu i diggowaniu zjadły zęby. Nie będę rzucał ksywkami, ale chyba każdy zna choć jedną taką postać w swoim mieście. Doceńmy je w końcu, bardzo proszę.

Swoją drogą, kiedy tak sobie spacerowałem po terenie Lunaparku spotykając co chwilę znajome twarze, dotarło do mnie, że jednym z największych sukcesów Ephemery jest to, że się w ogóle odbyła. Fakt, że społeczność, która podziela ten rodzaj muzycznej (i nie tylko) wrażliwości, miała okazję się spotkać, zamienić parę słów i współprzeżywać, jest bez wątpienia wielkim triumfem. Być może w innych realiach nie budziłoby to aż tak wielkich emocji. Jednak hibernacja, o której pisałem na początku tej relacji, faktycznie miała miejsce. W tym wypadku znaczenie oczywistego przywileju, jakim jest spędzanie czasu z ludźmi, którzy podzielają twoje zainteresowania i entuzjazm, urasta do zupełnie innej rangi. Yeah, listening to music is great but have you ever tried doing it with other people?

 

fot. Helena Majewska

 

Domknięciem festiwalu był spektakl Andrzej Nowak. Koncert, za którego scenariusz odpowiadają Filip Lech i Piotr Kurek. Nie miałem bladego pojęcia o jego głównym bohaterze. Postanowiłem jednak nie zmieniać tego stanu rzeczy i obejrzeć przedstawienie z perspektywy osoby nie wdrożonej w temat. Przede wszystkim dobrze się bawiłem (na co wcale się nie nastawiałem po przeczytaniu opisu spektaklu). Przedstawiona historia przesiąknięta była dystansem i poczuciem humoru. Z zaciekawieniem wysłuchiwałem kolejnych wypowiedzi znajomych i współpracowników Andrzeja Nowaka. Spektakl oferował stały dopływ różnego rodzaju bodźców (muzyka była akurat jednym z najmniej atrakcyjnych) – w znacznej większości w całkiem nienachalny sposób. Czy wyszedłem z tego wydarzenia bogatszy o wiedzę, która zwiększy moje muzyczne kompetencje lub pozwoli lepiej zrozumieć kulisy funkcjonowania branży muzycznej? Niekoniecznie. Ale chyba nie o to chodziło. Zdaje się, że twórcy chcieli stworzyć po prostu opowieść o Andrzeju Nowaku i przedstawić ją w atrakcyjnej dla widza formie – wg mnie wykonali tę misję z powodzeniem. Gratulacje.

 

Reasumując, największą bolączka festiwalu Ephemera była dla mnie jego fragmentaryczność. Krzysztof Stefański i Piotr Tkacz pisali dla Ruchu Muzycznego o „sieci efemerycznych nitek” – bardzo mi się to określenie podoba. Pozostając przy tym porównaniu, stwierdziłbym, że wspomniane nitki nie prowadziły do żadnego kłębka. Z drugiej strony, pojedyncze wydarzenia oferowały naprawdę sporo. Szczególnie na tle tego, co ostatnio dzieje się w stolicy. Ephemera uwydatniła także problem, z jakim mierzy się obecnie warszawska scena klubowa czyli niedostatek odpowiednich miejscówek. Nie jest to w żadnym wypadku przytyk do istniejących już klubów. Chwała im, że przetrwały bardzo trudne czasy i dalej funkcjonują. Sprawdzają się one świetnie w przypadku mniejszych eventów. Od festiwalu oczekuję jednak festiwalowych przestrzeni i nagłośnienia. Niemniej mając na względzie obecną kondycję branży eventowej, taka roszczeniowość jest trochę nie na miejscu. Nie możemy zapominać, że budzi się właśnie po dotkliwym knockoucie. Staje na nogi po usłyszeniu „osiem, dziewięć…” W tym świetle Ephemera zalicza solidny skok w rozwoju względem poprzedniej edycji. Młodsza siostra Unsoundu ma szansę dorównać rodzeństwu już za rok. Musi tylko zadbać o kilka kluczowych detali.