Tam, gdzie tradycja przeplata się z nowym – relacja z XII Festiwalu Tradycji i Awangardy Muzycznej KODY
Pierwszy tydzień września przeminął pod znakiem szczególnie zintensyfikowanych doznań wizualno-brzmieniowych, spotęgowanych dodatkowo słoneczną aurą napawającą optymizmem. To również dzięki niej można było rześko czerpać przyjemność z dawno wyczekiwanych wydarzeń. W dniach 2–5 września w Lublinie odbyła się bowiem dwunasta już edycja festiwalu KODY, którego rokrocznym celem jest przybliżanie twórczości kumulującej zarówno nowe brzmienia, jak i tradycyjne akcenty. Nierzadko łączy ona obydwa te elementy w spójną całość, aby tym samym nadać nowe znaczenia pewnym toposom, tkwiącym w świadomości człowieka od dawien dawna. I chociaż pandemia pokrzyżowała plany organizatorom, którzy pierwotnie przygotowywali tę ucztę muzycznych premier na wiosenne majowe dni, to przy okazji nowej, okrojonej, co prawda, wersji festiwalu, zadbano o komfort odbioru dla tych, którzy z różnych względów nie mogli pojawić się na koncertach osobiście. Tym razem słuchacze mogli więc wybrać pomiędzy odbiorem stacjonarnym we wnętrzach lubelskich instytucji kulturalnych a śledzeniem streamingów. Taki rozwój wypadków wpłynął zresztą na poszerzenie zasięgu odbiorców, który wykroczył poza Polskę, a nawet Europę (Syria, Zjednoczone Emiraty Arabskie), o czym świadczą udostępnione przez organizatorów wydarzenia statystyki. Zatem w jaki sposób zaskoczono publiczność w tym roku? Jak wybrzmiały hasła zamieszczone w książeczce programowej, symbolicznie definiujące charakter proponowanych dzieł? Niniejszy tekst będzie próbą odkodowania jawnych i ukrytych znaczeń, pozostając jednocześnie zbiorem subiektywnych odczuć rodzących się pod wpływem zasłyszanych współbrzmień i rozdźwięków.
Chcąc przyporządkować poszczególne pozycje repertuaru do spontanicznie wytypowanych przeze mnie kategorii, można posłużyć się najprostszym kluczem – podziałem opierającym się na skojarzeniach. Podjęto zagadnienia ważne i wciąż aktualne, z jednej strony za sprawą najnowszego utworu Zygmunta Krauzego Copernicus – Our Planet [Kopernik – Nasza Planeta] poruszającego kwestie ekologiczne, z drugiej zaś poprzez nową wersję opery multimedialnej Rafała Ryterskiego Anonymous, w której dochodzi do swoistego rozliczenia się z pozornymi wartościami, którymi rządzi się świat wirtualny. Natomiast pierwiastek tradycyjny pojawił się dwukrotnie, przy czym za każdym razem wyeksponowano go z nieco innej strony. Mowa o Diabelskich skrzypcach, inscenizacji opatrzonej podtytułem L’opera del villaggio, w której współgrały ze sobą elementy wywodzące się z polskiej tradycji ludowej, jak i zabiegi czysto eksperymentalne. Nieco inny wydźwięk miało za to spotkanie przygotowane w ramach Nocy Tańca, przy okazji którego zapoznano wszystkich zebranych z tajnikami różnorodnej w charakterze muzyki tradycyjnej prezentowanej in crudo. W repertuarze zaplanowanym na cztery dni nie zabrakło również mocno wyeksponowanej elektroniki (Rafał Ryterski), improwizacji orkiestrowych (Jerzy Kornowicz) czy wokalnych impresji wybrzmiewających w stosunkowo nowych kompozycjach (Jagoda Szmytka, Wojciech Blecharz), jak i w utworach wielkich mistrzów (Witold Lutosławski, Krzysztof Penderecki). Ponadto kameralnemu gronu odbiorców zaserwowano pełną charyzmy interpretację dźwiękową utrzymanych w stylu minimalistycznym fotografii Andrei’a Baciu. Na pierwszy rzut oka tak różnorodne tematycznie zestawienie może wprowadzić w stan konsternacji, jednak w gruncie rzeczy poszczególne punkty programu łączą się ze sobą w sposób mniej lub bardziej oczywisty.
W poszukiwaniu strefy komfortu
Kilka rozważań o naszym istnieniu zamknięte w dwunastu kompozycjach. Chociaż, prawdę mówiąc, można było odnieść wrażenie, że stanowią one jedną płynną całość. Koncert inaugurujący KODY, który miał miejsce w Sali Koncertowej lubelskiej Filharmonii im. Henryka Wieniawskiego, uświetnił sekstet wokalny muzyki współczesnej proMODERN, znany m.in. z opracowania Stimmung Karlheinza Stockhausena, wykonanego podczas dziesiątej edycji festiwalu w 2010 roku czy projektu proMODERN shakespired. Tym razem oś spotkania stanowił materiał ich najnowszej, wydanej w 2019 roku płyty Comfort Zone, której to tytuł prowokuje do dyskusji nad interpretacją tego, czym tak naprawdę jest komfort i w jakich przestrzeniach go poszukujemy. Wśród wybranych utworów z albumu pojawiła się m.in. Ecloga VIII Krzysztofa Pendereckiego. Tekst pochodzący z Bukolików Wergiliusza, będący podstawą wspomnianej kompozycji, przepełniony jest wątkami magicznymi, wpisującymi się w mitologiczną obrzędowość. Tego wieczoru wybrzmiał on za sprawą wysokiej klasy głosów operujących kunsztownymi technikami wykonawczymi. Życiodajne wdechy i wydechy, polifoniczne sploty krzykliwych motywów, złowieszcze parlando i natarczywe tremolo, czy też wprawiające w niepokój szepty i burdony złożyły się na dźwiękowy obraz przedstawiający całą gamę emocji. Z jednej strony było to poczucie wytchnienia skutkujące dostosowaniem własnego oddechu do tego będącego elementem scenicznego wykonania, z drugiej zaś ciągłe zmiany nastroju powodowały nieoczekiwane napięcia ciała w trakcie słuchania, co powodowało chęć wstrzymania powietrza. A to nie jedyny utwór, za pomocą którego wyeksponowano bogactwo możliwości składających się na pracę oddechem.
Konceptualne sky-me, type-me Jagody Szmytki na cztery głosy i megafony zaskoczyło złożonością artykulacji, zalewając uszy zgromadzonych w sali słuchaczy nawarstwiającymi się turkotem, warkotem, syczeniem, głębokimi oddechami, śmiechem, wznosząco-opadającymi westchnieniami i jękami przeplatanymi solowymi wstawkami słownymi, stanowiącymi zlepek wybranych kwestii używanych w codziennej komunikacji za pomocą różnego rodzaju mediów. Abstrakcyjnie złączone ze sobą sentencje co chwilę wyłaniały się z szumów mających imitować zakłócenia telekomunikacyjne. Użycie megafonów nie przyczyniło się wyłącznie do amplifikacji nachodzących na siebie głosów, ale wykorzystano je również jako instrumenty perkusyjne. Czy nadana w ten sposób struktura utworu jest w stanie doprowadzić odbiorcę do stanu ukojenia? Nie, ale dosadnie daje nam do zrozumienia, że w tak gęsto udźwiękowionych przestrzeniach poruszamy się na co dzień, niemalże nie zwracając na to uwagi.
Z kolei utwór Comfort Zone Wojciecha Blecharza osadzony został w metronomicznej pulsacji, przywołującej wyobrażenie bezustannie drżącej struny świata. Dostosowano do niej głośne i stopniowo intensyfikowane wdechy i wydechy wzmagające poczucie kontroli nad sytuacją brzmieniową. Stopniowo zostały one dopełnione rozwibrowanymi burdonami i rytmicznymi rozdrobnieniami osadzonymi w ustalonym wcześniej tempie. Słuchając kreowanych w taki sposób wyobrażeń dźwiękowych, miało się poczucie uczestniczenia w procesie nakręcania ogromnego zegara. Współbrzmienia utworzone w ramach tej swoistej mantry rzeczywiście były w stanie zapewnić słuchaczowi tytułową strefę komfortu, a to przede wszystkim dzięki ustalonej koncepcji metrycznej, utrzymującej odbiorców w ogólnym ładzie i porządku. Podobne odczucia towarzyszyły mi podczas odbioru tajemniczo wybrzmiewającej Lord Tennyson Song Witolda Lutosławskiego. Jednogłosowe wykonanie a cappella tej krótkiej pieśni utrzymanej w stylu niemalże aforystycznym po raz kolejny doprowadziło do chwilowego wewnętrznego wyciszenia.
Tym, co pozwoliło na wcześniej wspomniane poczucie płynnego przechodzenia z utworu do utworu, były elektroniczne Interludia #1, #2, #4 i #5 Rafała Ryterskiego, które skutecznie wyrywały (niekiedy dość brutalnie) z wcześniej wytworzonej mistycznej mgły utkanej z ambientalnych plam dźwiękowych. Nagromadzenie przesterowanych brzmień, zapętlonych formuł słownych, basowych akcentów rozpływających się w zwolnionym tempie, które skutecznie przepełniały wnętrzności dreszczem, wzbudziły raczej ciekawość niż rozdrażnienie. Trzeba jednak przyznać, że szczególnie intensywne doznania zapewniło Interludium #2, zdominowane przez agresywne tempo 150 BPM. Dwa ostatnie interludia zostały skomponowane w oparciu o dźwięki otoczenia, przy czym w #4 wykorzystano odgłosy manifestacji ulicznej, a w #5 oscylowano wokół miejskiego zgiełku potęgowanego przez samochody i okrzyki przechodniów. Na pierwszy plan wysunęły się głucho wybrzmiewające kroki osoby nagrywającej, która po pewnym czasie przeszła z zatłoczonej i hałaśliwej ulicy do strefy wyciszonej, jaką w tym przypadku mogła być klatka schodowa i mieszkanie. Kontrast między tymi przestrzeniami został wprowadzony stopniowo, a pewnego rodzaju kodę uczyniono z najzwyklejszego, choć w tym przypadku znamiennego oddechu, będącego wyrazem ulgi.
Pierwszy dzień festiwalu wypełniły także trzy premiery. Dwie z nich obejmowały improwizacje orkiestrowe Jerzego Kornowicza. Były to Fantomy – performance I i II. Sekcja smyczkowa w liczbie 20 muzyków Polskiej Orkiestry Sinfonia Iuventus im. Jerzego Semkowa wykonała je pod kierownictwem samego kompozytora. Warstwy brzmieniowe stworzone poprzez stopniowe dołączanie się kolejnych instrumentów, począwszy od kontrabasu, po chwili wyewoluowały do chaotycznej masy, która stopniowo rozciągała się i kurczyła. Efekty te spotęgowały glissanda, crescenda i diminuenda, nie pozwalając zatrzymać się tej specyficznej dźwiękowej machinie. Przywołało to na myśl literacką konwencję groteski. Natomiast, jeśli miałabym zwizualizować tę muzykę, jednym z pierwszych skojarzeń, które pojawiły się w mojej głowie, były pełne, kuliste kształty.
Punktem kulminacyjnym wieczoru była natomiast premiera nowej kompozycji Zygmunta Krauzego Copernicus – Our Planet. Zespół wokalny i smyczki poprowadził Marek Wroniszewski. Utwór ten zasadzał się przede wszystkim na fragmentach listu Mikołaja Kopernika do papieża Pawła III. Zawierał okrzyki „Ojcze! Ojcze święty!” i dopełniające krótkie frazy sugerujące prośbę o zaakceptowanie odkryć nadawcy, spisanych w księgach O obrotach sfer niebieskich. Poszczególne zdania uzupełniane były komentarzem sekcji smyczkowej. Śpiewano unisono, bądź stopniowo wprowadzano głos po głosie. Następnie pojawiły się nowe hasła, jak „zbiorowisko wszystkich piękności”, w wykonaniu wszystkich muzyków jednocześnie. W tej kompozycji istotne są również pojedyncze słowa pochodzące z tekstów porozumienia Paryskiego Szczytu Klimatycznego. Niestety bardzo często zlewały się one z brzmieniem orkiestry, co wpłynęło na ich niezrozumienie, a trzeba przyznać, że warstwa tekstowa występująca tutaj w postaci pewnego rodzaju apelu była kluczowa dla interpretacji. Główne zasłyszane hasła to: „Słońce”, „Księżyc”, „kosmos”, „klimat”, „zmiany”, „redukcja”, „emisja” czy „kultura-natura”, „kobieta-mężczyzna”. Pod względem muzycznym Copernicus – Our Planet rzeczywiście wpisywała się w powyższe kategorie, a to ze względu na prostą, czy może zredukowaną tkankę niepozbawioną jednak siły wyrazu uświadamiającej nasze – jako ludzi – miejsce we wszechświecie.
O brzasku i o zmroku. Karpaty udźwiękowione
Skromne oświetlenie kameralnego wnętrza Sali Czarnej w Centrum Kultury skupione było w środkowej części niewielkich rozmiarów sceny. Jednak to nie muzycy mieli zostać w ten sposób wyeksponowani, a fotografie rumuńskiego artysty Andrei’a Baciu zmieniane co jakiś czas na sztaludze, by w ten sposób wytyczyć szlaki improwizacji. Utwór Lśnienie pochodzi z cyklu Partytury Fotograficzne i został przygotowany przez grupę kompozytorów i muzyków w składzie: Szábolcs Esztényi, Hubert Zemler, Ryszard Latecki, Tadeusz Wielecki, którzy za pomocą instrumentów zbudowali wyjątkową atmosferę. Tym samym stworzyli specyficzny język opisu minimalistycznie ujętych krajobrazów górskich zmieniających się w wyniku następstwa pór roku. Pierwsza fotografia przedstawiała zardzewiałą klamkę starych drewnianych drzwi i została zilustrowana subtelną prezentacją instrumentów perkusyjnych. Kolejna ukazywała już górę spowitą mgłą, do której komentarz dźwiękowy wyrażono poprzez preparację fortepianu, wibracje instrumentu sztabkowego pocieranego smyczkiem, delikatny świst trąbki, co chwilę później przekształciło się w masę dźwiękową sugerującą tętent końskich kopyt. Następne zdjęcie to znów krajobraz górski zilustrowany brzmieniem trąbki imitującej trąbę pasterską, nawoływania i echo. Nie zabrakło też fotografii ukazującej zbocza gór porośnięte trawą. Szczególnie wyraźnie wykorzystano tutaj instrumenty perkusyjne. Pocieranie membrany tamburyna czy uderzanie w misę powodujące głuche, stłumione brzmienie, dopełniane dźwiękami fortepianu i harmonii złożyło się na wykreowanie wyobrażenia o majestatycznych Karpatach. Pozostałe fotografie różniły się od siebie przede wszystkim kolorystyką. Były to dzieła ukazujące biel śniegu, pośród której tonęły ogołocone z liści drzewka, sprawiające wrażenie dorysowanych pionowych kresek, ale też zdjęcia zdominowane przez brudny odcień żółci. Za cechę wspólną tych prac można uznać natomiast subtelność uchwyconych chwil, ich prostotę, która powinna inspirować do eksploracji ukrytych znaczeń. Mimo oszczędnej formy, ukazane krajobrazy stanowiły punkt wyjścia do bogatych w skojarzenia improwizacji muzycznych dopełnianych interesującym instrumentarium, wywodzącym się niekiedy z przedmiotów użytku codziennego.
Na diabelską nutę
Wędrując od refleksji nad życiem doczesnym i skutkami nadmiernej eksploatacji środowiska, przez uwrażliwienie na piękno natury zamkniętej w fotografiach, zatrzymujemy się wokół problemu duchowości i jej postrzegania w kulturze ludowej. Posłużyła do tego inscenizacja zwana operą wiejską Diabelskie skrzypce w wykonaniu Radical Polish Ansambl, zespołu nadającego muzyce wiejskiej nowe, nietuzinkowe brzmienie za sprawą awangardowych kreacji. Ważną rolę odegrali aktorzy-śpiewacy. Szczególnie wyrazista była kreacja Maniuchy Bikont, operującej silnym i przenikliwym głosem, plastycznie przechodzącym z uwarunkowań wykonawstwa tradycyjnego do współczesnych, eksperymentalnych technik wokalnych. W roli Energumenusa (łac. opętany przez diabła), charyzmatycznie wprowadziła słuchaczy do fabuły przedstawienia. Po raz kolejny pojawił się wątek oddechu –wielokrotnie przetwarzany elektronicznie, połączony z charczącymi i mruczącymi dźwiękami, wykreował nastrój niezwykle ponury. Ponadto, artystka, znana wcześniej m.in. z członkostwa w kapeli Tęgie Chłopy, także w tym przypadku zachwyciła pełną muzycznego smaku techniką gry na tubie.
W przedstawieniu bardzo wyraźne pojawiły się wątki diabelskie. Już sam tytuł sugeruje nawiązanie do kaszubskiego instrumentu ludowego, służącego niegdyś do odprawiania wrzawy obrzędowej. Za sprawą Mikołaja Pałosza otrzymały one całkiem nowe życie. Wykorzystano do tego specjalną ich odmianę, diabelskie skrzypce Lejarena Hillera rozbudowane do wersji wirtuozowskiej. Niejednokrotnie wybrzmiały więc solo charakterystyczne rytmy z wykorzystaniem możliwości melodycznych tegoż instrumentu. Było to ciekawe doświadczenie słuchowe, jednak sam aspekt perkusyjny niknął w tle i często słyszalny był tylko głuchy pogłos. Do akcji scenicznej wprowadzono liczne wątki tradycji ludowej, motyw zawierania paktu z diabłem i opisy rytuałów wprowadzone podczas narracji. Pojawiły się melodie oberkowe i mazurkowe, pieśni, lamenty i wiwaty, co napędzało bieg wydarzeń. Ognisty charakter muzyki został podkreślony za sprawą brzmienia perkusji Piotra Gwadery. Natomiast za warstwę elektroniczną odpowiedzialny był Cezary Duchnowski.
Wędrówkę po zaświatach w wyobrażeniu ludowym zakończył akcent wpisujący się w kanon współczesnej mitologii, a to poprzez nawiązanie do zdarzenia z 1978 roku w lubelskiej wsi Emilcin, gdzie rzekomo miało dojść do spotkania jadącego furmanką pana Wolskiego z istotami pozaziemskimi. Ile w tym prawdy, trudno ocenić, jednak pokazuje to, że wizualizowanie świata magicznego jest silnie zakorzenione w ludowości. W rolę Wolskiego wcielił się Michał Brzozowy, udzielając wywiadu na temat całego zajścia dziennikarce zagranej przez Maniuchę Bikont. Diabelskie skrzypce to wyjątkowe połączenie eksperymentów muzycznych z wątkami ludowymi udowadniające, że te dwie tak pozornie oddalone od siebie kategorie mogą stanowić zgraną całość i brzmieć po prostu dobrze. Ci, którzy chcieliby przekonać się o tym osobiście lub po raz kolejny doświadczyć wrażeń, mieli szansę dokonać tego jeszcze podczas tegorocznej edycji festiwalu Avant Art we Wrocławiu.
W przedsionku wirtualnego piekła
Około dwugodzinny koncert, w programie którego znalazła się premiera nowej wersji opery multimedialnej Anonymous Rafała Ryterskiego, stał się przyczynkiem do zastanowienia się nad codziennością ludzi żyjących w XXI wieku. Dzieło to ukazuje problem współczesnej komunikacji. Cztery postaci, z których każda uwikłana jest w sieć łączącą przypadkowe osoby aktywne czy może nawet nadaktywne w przestrzeni internetu. Podjęto wątek niezrozumienia, agresji słownej, naszego uzależnienia od reakcji na portalach społecznościowych, ale też tak delikatnych sfer, jak postrzeganie i kształtowanie swojej seksualności i osobowości. Dla niektórych to zaangażowanie przeradza się w prawdziwy koszmar, a w sieci nikt tak naprawdę nie jest anonimowy.
Ryterski wykreował intensywną przestrzeń dźwiękową, wypełnioną mocnymi uderzeniami i elektroniką, istną kakofonią i agresywnymi zagraniami w wykonaniu Anonymous Ensemble. Do tego doszedł silny przekaz wizualny. Na ekranie zawieszonym tuż nad muzykami i aktorami pojawiała się fuzja barw, pikseli, szybko zmieniających się obrazów, które wirowały, migały i natarczywie przenikały się, tworząc toksyczną papkę wywołującą poczucie przebodźcowania. Nagłe wyciszenie, oznaczające czas przerwy między częściami, przyniosło długo wyczekiwaną ulgę. Chęć odcięcia się od natarczywych dźwięków i obrazów okazała się wówczas bardzo silna. W mojej głowie pojawiła się myśl – ile czasu człowiek byłby w stanie wytrzymać takie natężenie? Być może autor chciał pokazać słuchaczom skalę problemu skupionego wokół nieustannego bombardowania nas informacjami, coraz nowszych wersji aplikacji i możliwości, jakie z nich wynikają. Osobiście był to dla mnie bardzo ważny koncert, po którym jeszcze długo dochodziłam do siebie w upragnionej (choć pozornej) ciszy, analizując wszystkie zawarte w operze wątki.
Odganiając złe duchy
Ostatnim punktem w programie festiwalu była Noc Tańca przygotowana przez Macieja Filipczuka, Ewę Grochowską i Pawła Grochockiego. Nawiązano także współpracę z grupami warsztatowymi w ramach Praktyk Lokalnej Kultury. Tematem przewodnim spotkania zorganizowanego w Wirydarzu ustanowiono działania ochronne wywodzące się z wierzeń ludowych. Płynnie przechodzono ze sfery sacrum do profanum. W repertuarze znalazły się tańce (m.in. suwak, chodzony), pieśni zalotne, a nawet pogrzebowe. Konwencja tego „balu maseczkowego”, jak zostało to określone w książeczce programowej, polegała na czynnym uczestnictwie wszystkich zainteresowanych. Można więc było dołączyć do tańca w dowolnym momencie, zaśpiewać zwrotkę pieśni czy udać się w korowodzie procesji. Na tę okazję zostały przygotowane śpiewniki, zachęcano też do przyniesienia własnych instrumentów, zwłaszcza dzwonków. Z czasem coraz więcej osób dołączało do proponowanych aktywności. Jedni spontanicznie klaskali w dłonie, inni dali się ponieść muzyce granej przez kapelę i dołączyli do tańczących par. Była to więc okazja do przyjrzenia się różnym rytuałom przejścia i odwołaniom do świata duchowego, przechodzących od symboli magicznych do pojęcia religijnego, tak jak zastanawiał się nad tym James George Frazer w Złotej gałęzi.
XII Festiwal Tradycji i Awangardy Muzycznej KODY pełen był nawiązań do relacji międzyludzkich czy związków człowieka z naturą i światem duchowym. Niejednokrotnie kompozytorzy prowokowali do rozważań nad rolą jednostki we wszechświecie, kierując słuchaczy drogami krętymi i wyboistymi po różnych wymiarach ludzkości, wychodząc też poza zasięg ich oczu, odwołując się do toposów i archetypów. Wszystko to działo się poprzez niejednorodną stylistycznie muzykę, odwołującą się do wielu sfer naszej egzystencji. Po raz kolejny doszło do zespolenia się tradycji z awangardą, co doprowadziło do poruszającej uszy i serca fuzji brzmień, silnie oddziałującej na sposób myślenia o otaczającej nas rzeczywistości.