Transmisje więzi i zestrajanie osobliwości. Radio Azja 2019
Radio Azja to przede wszystkim zaproszenie. Ten szczególny rodzaj, któremu nietrudno ulec. Ci, którzy skorzystali z niego w tym roku, otrzymali pięć dni wyjątkowych muzycznych zjawisk. To jedno z tych zaproszeń, które – gdy opadnie kurz i wybrzmią ostatnie dźwięki – sprawia, że nie sposób pozbyć się uczucia, że było warto. Nie tylko dlatego, że organizatorzy po raz trzeci udowodnili, że nawet jeśli odczarowaliśmy otaczającą nas rzeczywistość, to wciąż istnieją jej aspekty wypełnione potencją (o)czarowania. Jedynego powodu nie stanowi również fakt, że Radio Azja zaprasza do uczestniczenia w wytwarzaniu zestawów relacji, w których – zgodnie z propozycją Christophera Smalla – zawiera się znaczenie doświadczania muzyki. To po prostu świetnie pomyślane wydarzenie prezentujące różnorodność nurtów i estetyk sprzęgających współczesne i tradycyjne muzyczne osobliwości Azji.
Kolejka do szatni. Na tyle krótka, by nie zdążyć odczuć zmęczenia spowodowanego utknięciem i wystarczająco długa, by stać się okazją do rozmów, zdawkowych uwag i krótkich wymian zdań. Foyer TR Warszawa powoli wypełnia się uczestnikami festiwalu. Drzwi prowadzące na widownię otwierają się. Siadanie, czekanie na spóźnialskich, wstawanie, przepuszczanie, siadanie. Tym, którym nie udało się znaleźć wolnego miejsca pozostaje usiąść na poduszkach tworzących pierwszy rząd widowni. Światła gasną. Oklaski. Każdy z pięciu wieczorów będzie podzielał ten schemat. Gdy zapalą się światła, wszyscy w akompaniamencie skrzypiących krzeseł ponownie zaczną zajmować przestrzeń foyer, prowadząc rozmowy w kolejkach do szatni i festiwalowego sklepu. Najbardziej słyszalną różnicę będą stanowić pojawiający się na deskach teatru wykonawcy.
Otwarcie tegorocznej edycji przypadło w udziale duetowi Jana Jelinka i Asuny. Wydarzenie wyjątkowe, bo nie tylko obejmujące dwa początkowe wieczory festiwalu, ale też będące pierwszym spotkaniem artystów na scenie po wydaniu płyty. Album Signals Bulletin stanowił jedynie zapowiedź potężnych konstruktów dźwiękowych, które pulsującym brzmieniem wypełniły przestrzeń TR-u. Już na poziomie studyjnego wydawnictwa można było doświadczyć wzajemnego zrozumienia twórców o różnych przecież wizjach i technikach pracy . Jelinek gościł na Radio Azja w ubiegłym roku (w duecie z Masayoshi Fujitą) i jest postacią uznaną w świecie minimalistycznej elektroniki. Niemiec pracuje na krótkich odcinkach materiału, a Japończyk operuje długimi, gęstymi sygnałami. Podczas koncertu zaprezentowali opowieść o dźwiękach budujących przestrzeń, a w zasadzie nie o jednej, lecz wielu przenikających się. Narastające, wibrujące brzmienia wpędzały w poczucie bezczasu, a jedynym, co przypominało o jego upływie był zegarek, który Asuna na zmianę zakładał i ściągał z nadgarstka. Za plecami artystów znajdował się ekran, na którym na żywo wyświetlał się obraz z kamery umieszczonej nad ich stanowiskami. Opanowani siedzieli przed gąszczem kabli i klawiszy sprawiali wrażenie architektów, którzy nie tylko poskromili elektronikę, ale również zaklęte w niej dźwięki. Nie była to jednak muzyka przytłaczająca. Przez dwa wieczory Jelinek i Asuna zapraszali do zanurzenia się w falach ambientu i choć oba koncerty różniły się nieznacznie ze względu na zawarty w nich element improwizacji (drugi był krótszy, ale też wydawał mi się bardziej od pierwszego harmonijny), to były konsekwentnie budowanymi narracjami wciągającymi odbiorcę w nową czasodźwiękową rzeczywistość. Rzeczywistość wypełnioną relacjami nie tylko między poszczególnymi dźwiękami, ale także między przestrzenią teatru, technologią, wykonawcami i odbiorcami. Brak fizycznej bariery oddzielającej scenę i widownię sprawił, że po zakończeniu obydwu koncertów można było podejść do stanowisk, przyjrzeć się syntezatorom i organom, zrobić im zdjęcia i wymienić się uwagami, co też wiele osób robiło. Co cierpliwsi doczekali się przyjścia Asuny, który przez chwilę opowiadał o swoim sprzęcie, by następnie udać się z Jelinkiem do festiwalowego sklepu i za ladą prowadzić dalsze rozmowy z uczestnikami wydarzenia.
Night przemierzając Himalaje w poszukiwaniu dźwięków i instrumentów przeszłości powoli odchodzących w niepamięć, znaleźli czas, by pojawić się trzeciego wieczoru na scenie TR-u. I skradli moje serce. Na zaproszenie odpowiedzieli zaproszeniem, traktując publiczność jako szóstego członka muzycznej podróży, splatającej przestrzennie i czasowo bogactwo nepalskich tradycji muzycznych. Pięcioosobowa obecnie formacja powstała w Katmandu jako trio grające awangardowy metal. Do Warszawy przylecieli jako zespół świadomie łączący estetyki, sprzęgający udokumentowaną przez nich sferę muzyczno-instrumentalną z wyobrażoną dźwiękową mapą Nepalu. Czerpiąc inspiracje z bogatej spuścizny, opracowali autorskie kompozycje, i to je właśnie zaprezentowali. Oś występu stanowił koncept-album Ramite – The Music Volume 1 oparty na powieści Jasona Kunwara – lidera zespołu. Znów wybrzmiała muzyka wszechogarniająca, tym razem jednak subtelna i pełna spokoju. Każdy głos i instrument pełnił rolę przewodnika, jednocześnie tworząc dźwiękowy krajobraz opowieści. W jej recepcji nie przeszkodziła nieznajomość języka, czy mówiąc szerzej, niepełne rozumienie kodów kulturowych, którymi posługiwali się artyści. Członkowie zespołu, poza światem zaklętym w m.in. takie instrumenty jak tungna (bezprogowa lutnia), sarangi (bezprogowy instrument smyczkowy), czy paluwa (liść używany jako instrument dęty), posłużyli się uniwersale, jakim jest radość czerpana z muzyki. Nie chcę przez to powiedzieć, że był to występ obliczony na wzbudzenie w widzu takiego poczucia. Ale był śmiech i taniec. Były dwa bisy. Miło jest przeżyć koncert z uśmiechem niezstępującym z twarzy. Jeszcze milej, patrząc na wykonawców i publiczność, wiedzieć, że nie jest się w tym odosobnionym.
Chłód grudniowego wieczoru. Dwie stacje metrem. Klub 999. Za drzwiami oddzielającymi wnętrze od ulicy stoi Shigeru Ishihara (wtedy nie wiem jeszcze wcale, że on to on). Wita się po angielsku, a ja odpowiadam tym samym. Pieczątka na wewnętrznej stronie nadgarstka i kurtka do szatni. Jest kilka minut po 22. Od ścian odbija się rave’owy huk w odsłonie zaproponowanej przez Nintendoom. W klubie, nie licząc barmanów, obecnych można policzyć na palcach obydwu rąk. Póki co znajduję się jeszcze na nepalskich bezdrożach, ale pędzące BPMy sukcesywnie wytrząsają mi z głowy to poczucie. Salami i korytarzami spaceruje (nie)znajomy Shigeru Ishihara (wciąż nie jestem pewien, ale zaczynam się domyślać) – połowa WaqWaq Kingdom, składu, który ma zagrać koncert po Nintendoom. Do opisu muzyki wykonywanej przez japoński duet mieszkający w Berlinie użyto już wielu określeń i porównań – od rave’u, przez techno, dub, dancehall, footwork, tribal bass, do polirytmii soundtracków starych gier. Niezależnie od kategoryzacji na pierwszy plan wysuwa się niesamowita charyzma i energia, jaką WaqWaq Kingdom zapewniają podczas występów na żywo.
Koncert rozpoczął się z kulturalnym opóźnieniem. W przypadku duetu ciężko mówić o „rozkręcaniu się”. Pierwsze fale dźwięku przetoczyły się przez klub, hipnotyzując liczne już grono. Potem było tylko lepiej. Wciągające podkłady Shigeru Ishinary, niesamowite wizualizacje i magnetyczne wokale Kiki Hitomi nie pozostawiały cienia wątpliwości. Zawładnęli rzędem dusz znajdujących się na parkiecie i chyba nikt, a na pewno nie ja, nie miał im tego za złe. Wręcz przeciwnie. Dałem się porwać energii, która jakby tłumiona w studyjnych nagraniach, wyzierała z każdego głośnika w sali (duży ukłon w stronę osób zajmujących się nagłośnieniem, również za pozostałe koncerty). Przede wszystkim transmitowali ją jednak sami artyści, odziani w fluorescencyjne szaty. Łatwo było się zatracić i popaść w poczucie bezczasu, toteż z niemałym rozczarowaniem zaakceptowałem koniec dźwiękowego zjawiska, w którym przepadłem na ponad godzinę. Jego miłą kontynuacją, choć odnoszącą się już do innych muzycznych estetyk, była kameralna impreza zorganizowana piętro niżej. Złaknieni rave’u mogli zostać przy scenie, którą opuścili WaqWaq Kingdom, i oddać się w ręce projektu Mødule i Scalmeriya. Ja natomiast powierzyłem resztę nocy SHINS-K & Mo Chan didżejujących b2b na dolnym poziomie swój Dj set. Dołączyła do nich również Kiki Hitomi i mimo początkowych problemów z nagłośnieniem reszta nocy upłynęła w towarzystwie remiksów wyselekcjonowanych japońskich przebojów począwszy od lat 60-tych, na współczesnej muzyce kończąc.
Czwarty wieczór. Czworo niezwykłych muzyków. Unsounded Sound Project – przedsięwzięcie koreańskich artystów czerpiących z muzycznych tradycji własnej kultury, ustanawiających je jako punkt wyjścia do poszukiwania nowych środków wyrazu muzycznej ekspresji, meandrujących między formami i tym, co przeszłe, teraźniejsze i przyszłe. Początkowo na scenie pojawiło się jednak troje muzyków i trzy autonomiczne stanowiska – gayageum (klasyczna koreańska cytra) i towarzyszące jej po obu stronach szamańskie bębny, misy i gongi. Koncert rozpoczął się solową kompozycją zagraną na gayageum. Równie liryczny, co niepokojący utwór, okazał się być jedynie wstępem do gut – autentycznego szamańskiego rytuału. Za plecami artystów wyświetlano, sprzężone z wykowywaną muzyką, teksty. Koreańskiej modlitwie przy akompaniamencie bębnów towarzyszyło wezwanie „pozwólcie mi wypędzić z Was złe duchy”. Na scenie pojawiła się czwarta postać, póki co jedynie tańcząca, pozostawiająca niepewność co do jej roli i znaczenia. Postacią tą był mudang – szaman odpowiedzialny za odprawienie rytuału. Odziany w pięciokolorowe szaty symbolizujące żywioły, dał do zrozumienia, że poza tańcem i wprowadzaniem w trans, ma również obowiązek przewodnictwa śpiewem. Powagę wydarzenia przerwała kompozycja, w trakcie której szaman zapraszał na scenę poszczególnych uczestników wydarzenia. Ich zadaniem było wybranie jednej z trzymanych przez szamana flag (symbolika kolorów objaśniano na ekranie). W zależności od wyciągniętego koloru mudang podejmował odpowiednie działania, po których zapraszał do wspólnego tańca, po czym oklaski żegnały schodzącego ze sceny. I gdy byłem już pewien, że to koniec tworzenia relacji pomiędzy wykonawcą i odbiorcą, szaman rozpoczął wędrówkę wśród publiczności, obsypując zgromadzonych koreańskimi cukierkami o smaku dyni, po czym zniknął za sceną. Teatr wypełniła kompozycja na bębny i gong, po której znów wybrzmiało gayageum. Krótkie interludium i najpiękniejszy moment całego festiwalu – requiem inspirowane koreańską pieśnią pogrzebową, na które składały się nakładane na siebie, nagrywane i zapętlane w czasie rzeczywistym ścieżki jednego z wokalistów. Zanim zbudował wszystkie warstwy, z półmroku spowijającego scenę zaczęła wyłaniać się biała postać zwiastująca przybycie dzwonkiem trzymanym w dłoni. Równie przerażający, co pociągający taniec postaci w białych szatach i masce tego samego koloru, w połączeniu z narastającym podkładem i łamiącym go złowieszczym dzwonkiem sprawił, że mimo sporządzonych notatek, ciężko mi zgrabnie opisać to, co nastąpiło w ramach tego koncertu później. Wiem, że był bis poprzedzony długim i zasłużonym aplauzem, za który jeden z wokalistów, przepraszając za swój angielski, podziękował, zapowiadając improwizowany utwór. Znów brawa i ostatni utwór, w który artyści zaangażowali publiczność propozycją wybijania rytmu oklaskami. Niby prosta, powszechna praktyka, ale podziękowania ze strony artystów i możliwość uczestniczenia w akcie performatywnym wystarczyły, by skwitować ten wieczór jako wyjątkowy.
„Mniej znaczy więcej”. Te właśnie słowa stanowią motto pięcioosobowej grupy, która zawiązała się zaledwie dwa lata temu na Tajwanie. Ostatni wieczór festiwalu upłynął więc pod znakiem minimalizmu, który nieco paradoksalnie, powołując się nie tylko na sam koncert, ale i nazwę zespołu, odnosi się do pełnego brzmienia Go Go Machine Orchestra. Gitara elektryczna, pianino, perkusja i marimba (jeden muzyk), a także stanowisko elektroniczno-didżejskie (dwoje muzyków) składają się na ową orkiestrę, której nie brak głębi, harmonii, a niekiedy monumentalności. Nie brak jej również wspomnianego minimalizmu, który choć okraszony ornamentami, sprawia wrażenie skrupulatnie zaplanowanej, architektonicznej całości. Absorbująca warstwa wizualna w połączniu z dźwiękową stworzyły widowisko, w którym nie sposób wskazać jedną wysuwającą się na pierwszy muzyczny plan postać. Koncert stanowił bowiem całość, zespół składowych, które wprawna ręka (w połączeniu z równie wprawnym uchem) mogłaby rozpisać na poszczególne plany budujące spójną dźwiękową przestrzeń. O sile projektu stanowi fakt, że skupiając się na poszczególnych wykonawcach, odcinając się od reszty instrumentów i proponowanych przez nie muzycznych warstw, można było przeżyć koncert równie odmienny, co kompletny. Gdy więc udało się skusić artystów brawami do bisu, po raz drugi wybrzmiał jeden z utworów składających się na zamkniętą, skonsolidowaną całość. W oderwaniu od zaproponowanego przebiegu koncertu brzmiał równie dobrze.
Trzecia edycja festiwalu skończyła się z pewnością zbyt wcześnie. Początkowo sceptycznie podchodziłem do formuły jeden dzień – jeden koncert, ale ostatni wieczór uświadomił mi, jak miłe są nawet tak krótkie spotkania. Czuję, że nawet nie muszę, bo Radio Azja wyrosło na wydarzenie, którego w festiwalowym kalendarzu zabraknąć po prostu nie może, ale i tak trzymam kciuki za kolejną edycję. Co więcej, nie mogę się jej doczekać. Mam nadzieję, że nie tylko ja potrzebuję przestrzeni, w której można doświadczyć wytwarzających się w obrębie muzyki relacji (niezależnie od tego, na jakiej płaszczyźnie miałyby one przebiegać) i która samym swoim istnieniem zachęca mnie do jej odkrywania, jednocześnie pozwalając odkryć siebie samego.