W okowach nijakości – 48. Poznańska Wiosna Muzyczna

René Libert / 1 maj 2019

Każda wiosna (…)  zaczyna się, od tych horoskopów ogromnych i oszałamiających, (…), w każdej (…) jest to wszystko: nieskończone pochody i manifestacje, rewolucje i barykady, przez każdą przechodzi w pewnej chwili ten gorący wicher zapamiętania (…).

WiosnaSanatorium pod Klepsydrą Brunona Schulza

 

I tej poznańskiej nie można było tego odmówić – rytmiczne kroki mieszkańców ożywiały uśpione dotąd ulice, warkot samochodów zastąpiły odgłosy dzwonków rowerowych, a nad tym wszystkim rozciągał się czysty błękit będący ostatecznym świadectwem nadejścia zmian. Chciałoby się, żeby i ta muzyczna Wiosna przyniosła rewolucję – coś, co na zawsze pozostanie w pamięci jako żywe i wciąż obecne wspomnienie, by ascetyczne modlitwy, muzyczne arboreta czy preludia i fugi sprowokowały, zachwyciły, sprawiły, iż da się poczuć, że Poznańska Wiosna też może burzyć mury, a nie tylko tworzyć małe wyłomy w ścianie, przez które przebije się delikatne światło nowych możliwości i odczytań. Przecież świat już wiele razy udowadniał, że nawet najdrobniejsze rzeczy mogą przynieść rewolucję. Niestety nadzieje te były płoche i kruche, bo program samego festiwalu odzwierciedlał swoim kształtem krzywą Gaussa – równie szybko wznoszącą, co opadającą. Może więc by ów schemat choć we wspomnieniach przełamać, zacząć należy od rozczarowań, by zakończyć na euforycznym spełnieniu?

fot. Agata Ożarowska

 

Nieustająca stagnacja

„Festiwal nie odrzuca tradycji”, „w programie kompozycje starych mistrzów przeplatały się z utworami twórców młodego pokolenia”, „obok kompozycji obecnych już od wielu lat w kanonie muzyki współczesnej wykonawcy zaprezentowali utwory młodych kompozytorów”… Jakkolwiek by nie spróbować ograć tego słowami, napisać inaczej, znakiem firmowym Poznańskiej Wiosny stało się zestawianie ze sobą utworów starszych generacji kompozytorskich z dziełami twórców działających obecnie. Z jednej strony można to uznać za wspaniały ukłon wobec tradycji, z drugiej na wykonawcach spoczywa ogromny ciężar dziedzictwa fonograficznego i performatywnego utworów. Tak dzieje się choćby w przypadku Veni Creator Wojciecha Kilara, bo nie sposób zapomnieć pełnego ascezy wykonania Orkiestry Aukso i chóru Camerata Silesia pod dyrekcją Anny Szostak uwypuklającego to, co w tym utworze najpiękniejsze. Kompozycję podczas koncertu inauguracyjnego (28.03. godz. 19:00) zaśpiewało ponad stu chórzystów, zagrała duża orkiestra. Kiedy spojrzeć na wielkość Auli Novej, taka ilość wydaje się wystarczająca, by słuchaczy zewsząd otoczyły szkliste akordy instrumentów smyczkowych czy prosty, ale nasycony dźwięk quasi-średniowiecznego wielogłosu. Znów płoche te nadzieje… Niepewność wykonawców, ich niezrozumienie i chłodna obojętność wobec tej kompozycji były nie tylko zdumiewające, ale wręcz zastraszające, bo odnoszę nieodparte wrażenie, że nikt z obecnych na scenie nie zadał sobie trudu, by utwór poznać. Kolejnym rozczarowaniem okazało się wykonanie Koncertu na kontrabas i orkiestrę op. 12 Tadeusza Kasserna. Donat Zamiara – asystent w klasie kontrabasu poznańskiej akademii oraz solista, który wraz z orkiestrą wykonał utwór – z zachwytem porównuje dzieło Kasserna do Koncertu skrzypcowego op. 35 Szymanowskiego. I rzecz nie w samym porównaniu, a w zachwycie nad kolorystyką, brzmieniem i nastrojem dzieła, a zatem nad wszystkim, z czego on jako solista utwór odarł, pozostawiając suchą i bezbarwną melodię, nie zawsze poprawną intonacyjnie. I po raz kolejny westchnienie zawodu mimowolnie wydobywa się z naszych ust. Odniosłam wrażenie, że jedynym promieniem światła w tych wykonawczych pomrokach była kompozycja Katarzyny Taborowskiej Chorea („Pląsawica”), w której z barwnej masy brzmieniowej niczym pociski wystrzeliwały pojedyncze, niekontrolowane odgłosy wydobywające się nie tylko z instrumentów, ale również z ust muzyków. Inspiracja zespołem Tourette’a stała się więc namacalna, a sama koncepcja utworu czytelna, ale i niosąca ze sobą element zaskoczenia.

 

Starszy repertuar przeważał również podczas koncertu Wizjan Piano Duo (30.03., godz. 17:00). W wykonaniu Mateusza Wizjana usłyszeliśmy II Sonatę fortepianową Grażyny Bacewicz i technicznie i interpretacyjnie niczego zarzucić by się nie dało, gdyby nie zapomniał on wziąć pod uwagę akustyki małej przestrzeni, jaką jest Sala Kameralna Akademii Muzycznej. Nadmierne użycie pedału sprawiło, że zarówno szybkie przebiegi, jak i piony akordowe zlewały się w bezkształtną masę, z której z trudem wyłaniał się właściwy utwór. Podobne odczucie wywołały wykonane przez Julię Wizjan Wariacje na temat bułgarskiej pieśni ludowej „Dilmano, Dilbero” op. 3 Alexandra Vladigerova. Odprężenie po dźwiękowym chaosie zapewniła kompozycja Liber arborum Moniki Kędziory. Każda z sześciu miniatur nosiła jako tytuł łacińską nazwę jednego z drzew: limby, brzozy, lipy, kasztanowca, akacji i dębu. Małe zagęszczenia fakturalne, czytelne schematy formalne, ale jednocześnie nieoczywiste melodyczne kształty pozwoliły odnaleźć spokój po wcześniejszej burzy.

Podczas koncertu finałowego (04.04., godz. 19:00) muzycy Sepia Ensemble zaprezentowali nowszy repertuar, jednak wrażenie było niczym po inauguracji – odegranie nut, nawet jeśli precyzyjne, to trochę za mało, by mówić o muzyce. Potrzebna jest jeszcze interpretacja, której namiastkę dało się odnaleźć w utworach przeznaczonych na mniejsze składy: quasi-polifonicznym W&V Jaromira Gajewskiego czy Betelgeuse Marcela Chyrzyńskiego.

Koncert wieńczący Wiosnę Muzyczną zamiast stać się apoteozą, godnym zwieńczeniem zapraszającym słuchaczy na kolejną edycję, stworzył powoli dogasającą całość, która sprawia, iż można sądzić, że po niej nie wydarzy się już nic.

By piąć się na szczyt

Z przestrzeni nijakości wykonawczej słuchaczy wyrwały dwa koncerty: Orkiestry Amadeus (31.03., godz. 19:00) oraz Kwartetu Śląskiego (1.04., godz. 19:00). Zdecydowane kontrasty rejestrowe i barwowe, płynnie budowane kulminacje i pełnia brzmienia… Wszystko to w Punctum Katarzyny Kwiecień-Długosz miało swoje odzwierciedlenie, a wykonane przez orkiestrę pewną ręką prowadzoną przez Annę Duczmal-Mróz nabrało jeszcze większej wyrazistości. W Epigramach Jerzego Kornowicza, gdy orkiestra towarzyszyła Łukaszowi Długoszowi i Agacie Kielar-Długosz, zdarzały się chwile, gdy dyrygentka pozwalała orkiestrze na nieco zbyt głośną dynamikę, przez co soliści momentami nie byli słyszalni. Te niedociągnięcia wykonawcze zrekompensowało jednak wykonanie Preludiów i fugi Lutosławskiego, w których zaznaczyła się płynność przechodzenia tematów pomiędzy poszczególnymi głosami oraz precyzja i czytelność formy.

fot. Agata Ożarowska

Równie wiele komplementów należy się Kwartetowi Śląskiemu, który z wielkim pietyzmem zaprezentował Reflections on the Theme B-A-C-H Gubajduliny inspirowane niedokończoną fugą lipskiego kantora i postarał się o to, by każde nawiązanie czy przywołanie tego barokowego dzieła uwypuklić. Równie wyraziście wybrzmiał II Kwartet smyczkowy Pendereckiego mieniący się feerią glissand, flażoletów i ćwierćtonów.  Brzmieniowym (a zarazem wizualnym) urozmaiceniem koncertu był utwór Ewy Fabiańskiej-Jelińskiej Confessiones, w którym kompozytorka zaproponowała przestrzenne rozmieszczenie muzyków. Z każdej strony dobiegał do nas odgłos innego instrumentu, a także pomruki i nucenia. Muzycy zaczynają w odosobnieniu, by zakończyć utwór razem na scenie. Dźwiękowo również – z początku dość odlegle, by później przejść w unisono.

Gdy wybrzmiały ostatnie dźwięki, trudno było powstrzymać gorzki uśmiech żalu, że takich koncertów było tak mało…

Dalbergia Duo fot. Agata Ożarowska

 

Spod znaku perkusji

Proporcja 1:9 wydaje się niezbyt obiecująca, ale to dzięki dwóm z osiemnastu koncertów Poznańska Wiosna zyskała więcej barw. Koncertów poświęconym właśnie perkusji.

Jednym z nich był recital Dalbergia Duo (29.03., godz. 19:00) – żeńskiego duetu, który zaprezentował kompozycje przeznaczone na dwie marimby. Smyczek, pałki, ubijacze do mleka… To i jeszcze więcej pomogło wyzyskać z instrumentów różnorodne brzmienia, które nawet jeśli już gdzieś zasłyszane, pojawiły się w nowym kontekście. Utwór In the pink Marty Śniady niejako umuzyczniał wideo przedstawiające kobiety poddające się różnym zabiegom, głównie kosmetycznym, zwracając uwagę na ich uprzedmiotowienie i nieco mylnie definiowane pojęcie piękna. Comforting music Piotra Peszata również wykorzystywało warstwę wizualną. Był to jednak ironiczny uśmiech w stronę publiczności, wzbudzenie w niej coraz większej konsternacji, kiedy tekst, obraz i muzyka zupełnie ze sobą nie współgrały. Peszat świadomie wprowadza do dzieła elementy absurdalne, by nakłonić widzów do zastanowienia się nad nową muzyką, nad tym, czy bez żadnych dodatków może jeszcze dotykać głębszych wymiarów. Chanson – solide Artura Zagajewskiego zwracało się w stronę spektralizmu. Wibrujące dźwięki wydobywane przez położone na sztabkach ubijacze do mleka stanowiły burdonowy kontrapunkt do materiału dźwiękowego złożonego z długotrwających brzmień wydobywanych smyczkiem. Jeśliby chcieć podsumować koncert jednym słowem, można rzec – „różnorodnie”. Podczas dyskusji odbywającej się krótko po zakończeniu z publiczności wyłonił się nieśmiały szept o nowym obliczu instrumentu. Tak śmiałej tezy bym nie stawiała, niemniej jednak Anna Rutkowska i Julianna Siedler-Smuga starały się wyzyskać z każdego utworu jak najwięcej, zarówno pod względem technicznym, jak i interpretacyjnym, pokazując, że możliwości jest wiele. To wystarcza, by w porównaniu z innymi wydarzeniami plasować ten koncert wysoko.

Barłomiej Miler fot. Agata Ożarowska

I wreszcie wieczór, który przyniósł nie tylko koncert, bo propozycja Bartka Milera i Michała Janochy była czymś znacznie bardziej interesującym. Starannie dopracowana kolejność kompozycji pozwoliła stworzyć spójną narrację nie tylko w skali mikro, ale i makro. Początkowy chaos – Hùndùn („Chaos”) Michała Janochy – szkliste i subtelne brzmienia elektroniki i zmienne rytmy perkusyjne, w których niepodobna przy pierwszym zetknięciu znaleźć prawidłowość zastąpiło brzmienie improwizacji klarnetowych – krótkich motywów, które były kontynuacją wcześniejszego pozornego nieuporządkowania. By upłynnić przejścia między utworami, Bartek wprowadził element teatralny związany z ograniem kawałka papieru – jak sugerowało zachowanie, partytury, czyli nieznanych hieroglifów, z którymi próbuje się mierzyć na wielu instrumentach. Z każdym kolejnym utworem można było stwierdzić, że tak naprawdę aktorów na scenie jest więcej, bo warstwa elektroniczna składająca się z wcześniej nagranych przez Bartka i Michała dźwięków wchodziła w dialog, czasem uporczywie się narzucała, innym razem subtelnie się wyłaniała zza innych myśli muzycznych, które w tym czasie dominowały. Z tego powodu, mimo iż większość prezentowanych utworów była znana i wykonywana w Polsce w ciągu ostatnich lat (jak np. Home Work Françoisa Sarhana, które znalazło się w repertuarze Alka Wnuka), stały się one zupełnie nową jakością. Zatem właśnie recital Bartka Milera był tak długo oczekiwaną rewolucją, zaskoczeniem, które wywoływał nie tylko każdy utwór z osobna, ale również koncepcja całości tak, iż miałam wrażenie, że perkusista z pomocą Michała Janochy opowiada swoją własną historię wypełnioną wewnętrznymi zmaganiami z muzyką, która czai się gdzieś w podświadomości i przychodzi w najmniej oczekiwanych momentach, atakując, uwodząc, wołając.

Chciałoby się dla podsumowania użyć słów o tym, że „ta jedna wiosna miała odwagę wytrwać, pozostać wierną, dotrzymać wszystkiego”, co obiecała – rewolucji, zmian, obudzenia ze snu, ale zamiast tego na usta ciśnie się gorzka refleksja o tym, że po obietnicach „te przesady i te kulminacje, te spiętrzenia i te ekstazy wstępują w kwitnienie, wchodzą całe w bujanie chłodnego listowia, we wzburzone nocą wiosenne ogrody i szum je pochłania. Tak wiosny sprzeniewierzają się sobie — jedna za drugą, pogrążone w zdyszany szelest kwitnących parków, w ich wezbrania i przypływy — zapominają o swych przysięgach, gubią liść po liściu ze swego testamentu”. Zbyt dużo nijakości wkradło się do festiwalowej rzeczywistości, by te dobre koncerty mogły przyćmić rozczarowania dotyczące być może nie tyle samego programu, ile wykonawców.

Mam nadzieję, że z każdą kolejną Wiosną odwagi do zmian, pokazywania nieoczywistości, do ruszenia w posadach świata muzyki będzie więcej. Będę czekać, bo wiem, że nie można wziąć nikomu za złe, „że uczy się czytać świat naraz na sto sposobów, (…) kombinować na oślep, gubiąc sens i podejmując go na nowo”. W końcu Wiosna znajdzie drogę, a wtedy z przyjemnością zasiądę na widowni, patrząc pewnie w przyszłość Festiwalu i wierząc, że z raz obranej ścieżki już nigdy nie zboczy.