„O” jeden nawias za daleko

Krzysztof Marciniak / 25 lip 2023

W pierwszej kolejności pragnę przestrzec Osoby Czytelnicze, że może nie będzie tu agresji, ale temat, który poruszamy nie powinien był nigdy wyjść poza kolegia redakcyjne tych kilku statecznych czasopism krytyczno-kulturalnych, w których publikuje się jeszcze polemiki. „Glissando” jest jednym z nich. A to jest sytuacja, w której tego typu rozmowę trzeba niestety przeprowadzić publicznie. O ile więc forma może będzie strawna, o tyle tekst, który w nie-polemicznym trybie został nadesłany redakcji „Glissanda” w odpowiedzi na mój i Moniki Żyły nie-manifest „P” jak pokolenie jest skandaliczny w złym tego słowa znaczeniu i nie namawiam nikogo do lektury mojej – niewątpliwie również zbyt emocjonalnej i osobistej – odpowiedzi.

Nie-polemika

To nie jest więc klasyczna polemika, gdyż Autor opublikowanej na łamach „glissando.pl” nie-polemiki dopuścił się językowych ciosów poniżej pasa tak bolesnych i szkodliwych, że w zasadzie nie sposób w tej sytuacji skupić się na argumentach. Nie mniej istotne jest to, że jego tekst rozlał się następnie po mediach społecznościowych, w których ukazały się kolejne agresywne wypowiedzi pisemne Autora. „Glissando” zareagowało na to z wielodniowym opóźnieniem, a zwyczajową „moderację” komentarzy w soszialach pozostawiło kilku osobom zaprzyjaźnionym z kolektywem, które chyba z poczucia środowiskowej przyzwoitości próbowały oddolnie ogarniać ten bajzel. W tym miejscu pragnę szczególnie podziękować przynajmniej Ninie Fukuoce, Joannie Zabłockiej, Marcie Koniecznej, Danielowi Brożkowi i Asi z „Dziewiętnaście czwartych”.

Są trzy problemy z tekstem, na który tu odpowiadam. Po pierwsze Autor uzurpuje sobie prawo, żeby porównywać swój los wprost do ofiar wojny i ludobójstwa (tych sprzed 80 lat, nie aktualnych). Po drugie obwinia krytykę muzyczną o to, że odkąd ją uprawia, balansuje na granicy śmierci. Po trzecie, i to jest właśnie o jeden nawias za daleko, miał czelność moją współautorkę Monikę Żyłę pouczać na temat swojej koncepcji postapokaliptycznej kultury g..łtu – czy może cudzej koncepcji, pod którą raczył się podpisać. I to nie jest żart ani musicological fiction. Nikt was nie wkręca. W moim przekonaniu ten człowiek przekroczył wszelkie akceptowalne granice dyskursu krytycznego o sztuce i nikt w odpowiednim czasie nie zwrócił mu na to uwagi. Nie wierzę jednak, że publikując swój tekst w „Glissandzie”, nie zdawał sobie sprawy z inby, jaką wywołuje.

Zrzuty ekranu

Nie bez rozbawienia pozwolę sobie do tekstu włączyć skriny publicznie dostępnych wypowiedzi Autora (oraz, za ich zgodą, innych Komentator_ek) z profilu „Glissanda” na fejsbuku. Kolejne merytoryczne argumenty osób komentujących jego tekst są tam przez niego dyskredytowane, a próby przekonania go do powstrzymania agresywnego tonu i wyrazy troski o jego stan zdrowia – wyszydzane. Na pewno nie pomogło to kolektywowi przedyskutować na chłodno i podjąć odpowiednich decyzji dotyczących reakcji na dyskusje w mediach społecznościowych po publikacji tekstu. Osobiście puściłbym tekst bez tytułowego nawiasu (to nie cenzura, to „Glissando” jest, nie Truth Social czy inna patoprawicowa szczujnia na czyjkolwiek gender) i ostrzegłbym Autora o możliwych konsekwencjach bredni jakoby jego dorobek przerastał, pod względem innym niż zawiła kwiecistość tekstu, osiągnięcia Józefa Patkowskiego – twórcy Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia *XD*. Pamiętam, jak kiedyś red. Filip Lech uchronił mnie przed pomyleniem w recenzji postaci znudzonego dźwiękowca ze – zmarłym rok wcześniej – Rolfem Juliusem (dzięki Filip). Szkoda, że żadne spośród wyczulonych na inbogenność redaktor_ek „Glissanda” nie zrobiło tego przynajmniej z tytułowym nawiasem.

Nie kolegujemy się, ale nie namawiam do bojkotu Autora. Jako doświadczona przemocą, wysoko funkcjonująca osoba nieneuronormatywna uważam jednak, że żadne argumenty (choćby medyczne) nie usprawiedliwiają takiego stężenia agresji słownej, a czytelnicxx mają prawo oczekiwać od kolektywu redakcyjnego, że żadna osoba nie będzie na łamach pisma pouczana w agresywnej polemice, jak ma sobie radzić z kulturą g…łtu. To nie zadziałało. Po wielu latach redagowania „Glissanda” i mając w pamięci, jak na początku 2013 roku wspólnie z Agnieszką Grzybowską, Janem Topolskim i Elizą Orzechowską inicjowaliśmy proces przekształcenia pierwotnej redakcji pisma w kolektyw wyrażam w tej sprawie najsilniejszy możliwy sprzeciw.

Exegi monumentum aere perefere

W wewnątrzredakcyjnej dyskusji wytknięto mi jednak, że nie odpowiadam na argumenty merytoryczne Nie-polemisty, zacznijmy zatem od czegoś lżejszego. Autor twierdzi, że funkcjonujemy w odrębnych intelektualnych światach; w tekście można przeczytać też słowa dezawuujące środowisko muzykologiczne (nihil novi). W pierwszej kwestii ma absolutną rację. Najlepiej świadczy o tym fakt, że Autorowi najwyraźniej nie jest znana recenzja Michała Libery „P” jak PIERDOLENIE z 2014 roku – którą redagowałem (i aktualnie zaczynam mieć wątpliwości, czy nie lepiej było dać w tytule wielokropka „P…OLENIE”), ale my nie o tym. Zgodnie z deklaracjami Autora musiał to być 6. rok jego pracy jako krytyka, a był to niewątpliwie jeden z wyrazistszych tekstów krytyczno-muzycznych minionej dekady. Do Libery odsyła oczywiście tytuł mojego i Moniki Żyły nie-manifestu „P” jak pokolenie, tymczasem Nie-polemista nasz tekst nazywa „wyjściowym”. Potwierdza to tylko moje wrażenia po lekturze książki o krytyce muzycznej wydanej niegdyś przez Autora. Zniechęciłem się do niej, gdy poczułem, że – stosując tylko formy męskie i pomimo zahaczania o liczbę mnogą – pisząc „krytyk muzyczny”, ma on na myśli wyłącznie samego siebie, i tak pozostało do dziś. Nie moja para kaloszy.

Gorzej, że w tej samej książce Autor szkicuje schemat internetowej polemiki jako perfidnej gry, w której chodzi wyłącznie o upokorzenie i rozmycie argumentów osoby, z którą się polemizuje (s. 72-73)[1]. To brzmi wprost jak zapowiedź piekiełka, które zafundował osobom piszącym i śledzącym dyskusje toczące się na internetowych łamach „Glissanda”. O ile dotychczas miał u mnie opinię pisarza muzycznego z rytmicznym piórem, acz z rokokowym przerostem formy nad treścią, o tyle aktualnie awansował po prostu na przemocowca.

Zatem gdy Autor pisze, że jego dorobek jest większy od (no nie wiem) czołowych postaci polskiego dyskursu muzykologicznego drugiej połowy XX wieku, czy – z całym szacunkiem – choćby od dorobku Żyły czy mojego, pisze to sam dla siebie i raczej trudno to traktować poważnie. Infantylne jest szczególnie jego twierdzenie, jakoby osoby takie jak Zofia Lissa, Ludwik Erhardt, Józef Patkowski czy, wszak obecna wśród nas, Zofia Helman, miały nie odnaleźć się w realiach lat 20. XXI wieku. Sorry, osoby autorskie Małej Encyklopedii Muzyki (konkretnie wydania z 1970 roku, PWN), których nie zna i nie poważa Autor, przeżyły w większości piłsudczykowską dyktaturę, inwazję 1939 roku i upadek II RP, okupację, obozy, powstania, powojenny moskiewski zamordyzm i formowanie się nowej rzeczywistości pod sowiecką okupacją. Naprawdę, potrafiły się przystosować do większych niedogodności niż hejt na fejsbuku, umowy o dzieło, konieczność zgłoszenia się jako osoba bezrobotna w celu uzyskania ubezpieczenia zdrowotnego, obsługa maila, worda, tiktoka czy twittera. Tymczasem w nie-polemice czytamy: „zginęliby w ciągu miesiąca pod naporem sociali i nadprodukcji sztuki, by w końcu żachnąć się na udział w farsie prekariatu i zapuścić korzenie w sekretariacie jakiegoś domu kultury”. Taka Zofia Lissa po podobnej „polemice” z pewnością nie umknęłaby chyżo w zacisze sekretariatu… domu kultury (jak zdaje się łudzić Autor).

Autorytety

Pisze on w związku z powyższym: „Nic mnie nie łączy z emerytami i emerytkami, którzy tak wzruszają Marciniaka”. A ja bardzo lubię wykraczać poza ejdżystowską normę. Wystarczy szczera rozmowa z osobami, które przeżyły polskie Bucze, Kachowki, Mariupole i Bachmuty (mam takie wśród najbliższych, ale jeszcze kilka lat temu spotykało się je na co dzień w pociągu czy autobusie), by zrozumieć, że jeśli tylko zdrowie im na to pozwala, wciąż nie najgorzej radzą sobie we współczesności. W swoim tekście zmanipulował on zresztą umiejętnie Czytelnix, przedstawiając nazwiska ludzi z, ukochanej dla mnie skądinąd, epoki lat 70. ubiegłego stulecia w funkcji właściwych mi (i Monice) autorytetów. Taktownie przemilczał w tej kategorii tylko R. Murraya Schafera, którego Strojeniu świata z 1977 roku poświęciłem faktycznie kawał życia (o czym Autor doskonale wiedzieć powinien, bo niby zajmujemy się tą samą tematyką).

Zatem gwoli sprostowania: zdecydowanie lepiej czuję się z ludźmi, z którymi można porozmawiać, niż z szeleszczącym papierem wszelkiego rodzaju. Skoro więc mowa o krytyce postmuzycznej, naprawdę mogę – nie bez poczucia nieodpowiedniości tej tragicznie niepełnej wyliczanki, i zwykłego towarzyskiego wstydu względem nich – wymienić osoby spoza stopki redakcyjnej znalezionej na śmietniku (serio) Małej encyklopedii…, którym zawdzięczam wskazanie najcenniejszych ścieżek w (post)krytyce i (post)sztuce w ogóle. Bo do brawurowej recenzji Michała Libery (P jak PIERDOLENIE) odsyła już tytuł naszego zbioru twierdzeń o krytyce muzycznej, który opublikowaliśmy z Żyłą w najnowszym „Glissandzie”. Samą Monikę, z którą regularnie grywamy w duecie, i Martę Beszterdę cenię strasznie za ich rzeczową muzykologię feministyczną i niedościgłą dla mnie biegłość poruszania się w anglojęzycznym uniwersyteckim dyskursie. Zaś w tak wykpiwanej przez Autora nie-polemiki dziedzinie nauki o sztuce i dźwięku, jaką jest uniwersytecka muzykologia, zawdzięczam potocznie rozumiane „wszystko” tak odmiennym osobom jak Sławomira Żerańska-Kominek, Iwona Lindstedt, Robert Losiak, Mariusz Gradowski czy Maksymilian Kapelański. Dorota Kozińska przekonała (znów) tak mnie, jak Monikę, że pisarstwo muzyczne jest po prostu nienormatywną formą uprawiania sztuki słowa. Oprócz pisania zdarza mi się też komponować przedsięwzięcia artystyczne, co w dużej mierze stanowi naturalne rozwinięcie krytyki. W tym względzie kuratorskie inspiracje – i aspiracje, przyznaję – zawdzięczam postawom nie tylko Libery, ale też Agnieszki Tarasiuk (ekopolityka), Michała Mendyka (dokumentacja), Marianny Dobkowskiej (wspólnotowość), Anny Ptak (czułość), Daniela Muzyczuka (poszerzanie pojęć), Daniela Brożka (kontekst miejsca), Jerzego Kornowicza (budowanie środowiska), Pauliny Celińskiej (inkluzywność), Krzysztofa Knittla (idealizm) czy Joanny Zabłockiej (sztuka społecznej synergii).

Kozińskiej oprócz etosu krytyka zawdzięczam również wejście w sosziale – dopiero jej udało się mnie przekonać do założenia chyba w 2012 roku fejsbukowego profilu, z którego mój Nie-polemista, jak ujawnił, czerpie powody do frustracji. Ale w tak zwanym „dziennikarstwie” muzycznym to było też pisarstwo Moniki Pasiecznik (budowanie wiedzy), Krzysztofa Stefańskiego (redaktorski sznyt), Dominiki Klimek (ludzka uczciwość), Ewy Szczecińskiej i Jana Topolskiego (serdeczność wobec osób tworzących sztukę), Antoniego Michnika (tytaniczność) czy Wiolety Żochowskiej (bezkompromisowość), natomiast w słowie mówionym Adama Suprynowicza (moc dobrego głosu), Pauliny Pikiewcz (otwartość na robienie sztuki) czy Edki Jarząb i Petera Meanwella (sprawczość nagrań dźwięku). Każda z tych osób mogłaby w kreślonej przez nas z Moniką koncepcji krytyki postmuzycznej wskazać mielizny, fałsze i zgrzyty, co nie zmienia faktu, że wszystkie wywarły przemożny wpływ na mój sposób myślenia. Mam powody do kosy tylko z jednym dwulicowym typem, takim naszym Nikodemem Dyzmą. Trochę szkoda, że zamiast dyskutować tu o autorytetach i etosie krytyki, tenże etos nakazuje w kontekście nie-polemiki Autora spierać się przede wszystkim o język.

Ubogi krytyk nie patrzy na Czeremchę

Sięgnijmy zatem do argumentów wykraczających poza przeciętną głupotę. Autor porównał się – w kontekście systemu ekonomicznego, w którym przyszło nam żyć – do postaci obozowego „Muzułmana”. Jeśli Autor nie wyczuł antykapitalistycznej nuty w tekście moim i Moniki Żyły, biję się w pierś. Bliższe mi są obecnie solarpunkowe nadzieje i agroekologia jako oddolny ruch polityczny, ale rozumiem i szanuję wielkomiejską perspektywę, z której stary marksowski kapitalizm wciąż pozostaje głównym problemem ludzkości. Tak: po wydaniu dwóch książek i stosu artykułów, po wieloletnim zaangażowaniu w temat field recordingu i zaistnieniu w lokalnym dyskursie o muzyce jakiejkolwiek, Autorowi (na równi z wszystkimi innymi osobami) należy się brak troski o ubezpieczenie zdrowotne, emeryturę, dostęp do solidnej służby zdrowia, hajs na czynsz, ubrania i jedzenie. Co do tego trudno się spierać. System, w którym żyjemy, jest nieakceptowalny. Pytanie: czy Autor w beznadziei, z którą się mierzy, faktycznie dorównuje ofierze stalinowskiego czy hitlerowskiego terroru? Czy ukraińskiemu jeńcowi w rosyjskiej niewoli? Czy gorączkującemu w gęstym zagajniku ziomkowi w drodze, który dwa dni wcześniej napił się wody z bagna, próbując ugasić potworne pragnienie w trakcie przeprawy przez Białowieżę? Nie. Gdyby zachował się w nim choć okruch Muzułmana, niespaczone wspomnienie prawdziwej beznadziei, doświadczenie, czym jest pełna miłości i nienawiści pokoleniowa transmisja traumy (nie jej literackie imitacje), nie użalałby się tak bardzo nad swoimi wspomnieniami z lat 90. i rozumiałby, jak bezcenny jest polski paszport, który ma w szufladzie.

Wobec wynurzeń Autora o niemal śmiertelnych konsekwencjach jego związania się z krytyką muzyczną czuję głęboki dyskomfort. Uważam po prostu, że ta treść powinna zostać przez redakcję opatrzona odpowiednim ostrzeżeniem, że jest to wypowiedź, która potencjalnie może mieć negatywny wpływ na zdrowie osób czytelniczych w kryzysie psychicznym (tak, są takie). Źle się stało, że bez podobnego komentarza ukazała się ona w renomowanym czasopiśmie. Jest w retoryce Autora niewątpliwie szantaż emocjonalny, ale twierdzenie, że to pisarstwo muzyczne wpędziło go w tarapaty, brzmi tyleż frapująco co niewiarygodnie. W publicznej dyskusji w mediach społecznościowych, po ukazaniu się tekstu, moją próbę wejścia na poziom elementarnej wzajemnej empatii Autor skwitował szyderczą prośbą o numer do mojego dilera – czyli jednak nieźle odnajduje się w kapitalizmie? Bo to droga zabawa, nie na moją kieszeń. Jeśli to wszystko jeden wielki żart, nie-nie-metaprowokacja, dubeltowy fikołek humorystyczny, to stoję na stanowisku, że „to nie jest śmieszne. A tym bardziej nie jest poważne” i z krytyką muzyczną ma niewiele wspólnego.

Interludium pseudoekonomiczne

W tym miejscu dodam przydługie interludium. Autor wprost zarzuca mi i Monice klasizm. Zdaje się wierzyć, jakobyśmy z Żyłą opływali w luksusy, do Ameryki Południowej, Senegalu, Włoch, Hiszpanii czy Indii latali co tydzień prywatnymi odrzutowcami, a nie w odwiedziny do rodzin lub przyjaciół, uczyć się rolnictwa, pracować za jedzenie i nocleg (tak w moim wieku jeszcze można podróżować w nieskończoność, kolana bolą tylko od plecaka), na ekologiczne szkolenia w ramach Erasmus+ czy żeby koordynować projekty solidarnościowe. Nie umiem i nie lubię w pieniądze. Wolę je uwspólniać, choć zaraz będzie, że komunizm i Autorowi wjadą wspomnienia z końcówki lat 80. Jak kiedyś wreszcie zagram i wygram w totka, obiecuję odpalić mu honorarium za ten jego list do redakcji „Glissanda”. Chwilowo byłoby ciężko, gwoli anegdoty, ostatnio wskutek drobnej niewypłacalności zostałem wpisany do rejestru dłużników. Nikt na infolinii tego prestiżowego czasopisma nie jest mi w stanie wyjaśnić, co powinienem zrobić, żeby moje nazwisko figurowało na ich liście w nieskończoność pomimo spłaty zaległej należności.

Ale jednak mam na żarcie dla psa, jej badania, moje leki. Z dziewczyną po części ogarniamy jedzenie ze śmietników – to się ostatnio zrobiło modne – po części w zasadzie je uprawiamy, po części kupujemy; mam na rachunki, na wachę i wymianę klocków hamulcowych w starym Partnerze, maszynę do szycia, papier do drukarki, potrzebne narzędzia, nasiona fikuśnych pomidorów, wkręty do drewna i naprawę 13-letniego komputera. Ubrań nie kupuję, to fakt, zimą na ulicy znalazłem doskonałą czapkę, w zeszłym miesiącu ktoś wyrzucił bardzo fajną długą koszulę – idealną na lato do pracy w słońcu. Bawię się ostatnio w stolarkę, zrobiłem skrzynie do pomidorów ze starej boazerii porzuconej pod blokiem, robię składaki ze starych mebli. Moja dziewczyna spłaca kredyt, ja mam mieszkanie, które kiedyś mamy zamiar wymienić na gospodarstwo rolne prowadzone przez kolektyw. Nie-polemista nie wierzy we wspólnotowość. Agroekologia to jego zdaniem burżujska fanaberia, a wspieranie osób uchodźczych w ich koszmarnej drodze jest mniej istotne od kupienia sobie nowych ubrań. Ryzyk-fizyk – zobaczy się za kolejnych 15 lat, jak jeszcze trochę przygrzeje i doschnie, bez patrzenia na cyferki, kto na tym mentzenowskim zakładzie wyjdzie źle, a kto przynajmniej jak Zabłocki na mydle.

Ale nie każda osoba po muzykologii musi robić kursy rolnicze. To całkiem praktyczne studia, po których jest się potrzebnym w szkole, instytucji kultury, radiu lub czasopismach, w dużych agencjach reklamowych, w redakcjach, wydawnictwach, w NGOsach, przy festiwalach, na uczelni czy w sztuce. Nikt nie każe być tam wyłącznie w roli hałaśliwego malkontenta, i faktycznie z tego idzie już jakoś tam wyżyć. Za to z krytyki muzycznej nie sposób się utrzymać – nawet z perspektywy szurskiego pseudoekonomisty jest to hobby (na szczęście relatywnie niedrogie, nie jestem melomanem ani audiofilem) i na podobieństwo wędkarstwa, zbierania znaczków, amatorskiej gry w szachy czy pisania hejterskich komentarzy w internecie – pożera masę czasu i przynosi ujemne zyski. 5 dni spędzasz na festiwalu (hotel po stronie organizatora, obiad za swoje), kolejnych 5 dni grzejesz komputer po 10 godzin, żeby zdążyć z tekstem na dedlajn. To 10 dni roboczych w przypadku długiej relacji czy długiego wywiadu, i dajmy nawet 6 roboczodni na esej z rozkminy, którą przegadujesz wcześniej miesiącami ze znajomymi, doczytujesz, słuchasz, riserczujesz. Fajnie byłoby też mieć raz na parę dni weekend i raz na parę miesięcy czas na regenerację. A moje ostatnie gaże za teksty? 800, 500, 600, 800, 350, złotych, brutto. Żeby można się było z tego choćby częściowo utrzymać, trzeba by dostawać średnio po 2 tysiące na rękę za tekst. Quod erat demonstrandum.

Choć może to jednak jest zawód i powinienem sobie w biosa wpisać „zawodowy” krytyk muzyczny? Tak i nie. Z wędkarstwa też można wyżyć, jak się umie liczyć, zarzucać wędkę i nagrać filmik. Można zawodowo uprawiać szachy, można trafić znaczek za milion. Był w pokoleniu Zofii Lissy zapewne niejeden zawodowy modelarz, który hobbystycznie zajmował się pisaniem. U mnie to się zmienia jak w kalejdoskopie. Od 10 dni piszę teksty, więc jestem krytykiem (i hobbystycznie wykańczam prace w ogrodzie) – to nieopłacalne, bo zarobię w tych 10 dni 600 złotych brutto i kilka kilo marchewek, ale ratują mnie warsztaty o ruchach nowowiejskich poprowadzone w poprzedni weekend, kolejne prowadzę w ten wtorek, jeszcze tydzień wcześniej przez 5 dni po 10 godzin robiliśmy ogrodniczo-nowomuzyczne warsztaty dla dwadzieściorga dzieci (w tym ogrodzie, co to jest niby hobby), do sierpnia jestem też oficjalnie nauczycielem historii muzyki zatrudnionym na ułamek etatu w publicznym LO. Potem zobaczymy, może będę pisał harlekiny i mnie wezmą na nocnego stróża w muzeum lotnictwa. Naprawdę uważam, że sumarycznie mogliśmy znacznie gorzej wylosować kraj, system i moment historyczny.

Nawias

Co się jednak tyczy skierowanego personalnie do Moniki Żyły pouczającego passusu Autora o zbliżającej się wielkimi krokami postapokaliptycznej kulturze g…łtu, nie mam słów. Mogę się tylko odwołać do komentarza Asi, tłumaczki i blogerki (19czwartych.art.blog/), która stwierdziła w swoim komentarzu, że kobiety doskonale zdają sobie z tego sprawę i nie są im potrzebne podobne połajanki. Mimo braku słów cedzę przez zęby stanowcze „weto”. Nie po to od lat wspieramy w „Glissandzie” kolejne odważne debiuty, żeby ktokolwiek, niezależnie od kontekstu, zwracał się w drugiej osobie do Autorki, na której artykuł odpowiada, słowami: „(to między innymi te skille pomogą ci w przetrwaniu czasu po wojnie atomowej, kiedy to (wiecznie zagrożona gwałtem, popadnięciem w niewolę lub śmiercią z głodu, wycieńczenia lub przypadkowych rąk)…”. Marta Konieczna – redaktorka Gliss (chwilowo na urlopie), krytyczka i producentka/współkuratorka projektów Canti Spazializzati o, jak sama podkreśla, pięcioletnim stażu w pisarstwie muzycznym – która od początku wyraźnie odcinała się od moich i Moniki Żyły twierdzeń z „P” jak pokolenie, napisała po lekturze dyskutowanej tu nie-polemiki: „Chciałabym jakoś się odnieść, bo naprawdę jest do czego (…), ale potem czytam, jak mężczyzna sugeruje kobiecie żeby wyobraziła sobie jakieś wieczne zagrożenie gwałtem po jakiejś wojnie atomowej i wiecie co, odechciewa mi się pisania czegokolwiek kiedykolwiek już, o muzyce też ????”. A co ma sobie pomyśleć początkująca Autorka, która dopiero rozważa wysłanie pierwszej propozycji na redakcja@glissando.pl? Jeszcze raz: „(wiecznie zagrożona gwałtem, popadnięciem w niewolę lub śmiercią z głodu, wycieńczenia lub przypadkowych rąk)”.

Sam mam do siebie milion pretensji o to, ile krzywdy wyrządziłem toksyczną stroną własnej męskości, nad której neutralizacją będę jeszcze długo i w dużej mierze beznadziejnie pracował. Przeszedłem żałosną drogę od seksistowskich podśmiechujek, przez nasze z Moniką Żyłą inspirowane Darmstadtem 2016 działania popularyzujące kwestię parytetu płci na festiwalach muzyki współczesnej, cholerne zawirowania miłosne, pałowanie na protestach Strajku Kobiet, po ogarnięcie wreszcie, że mowa inkluzywna (te wszystkie osoby, xx, _ i końcówki) jest po prostu miłą i serdeczną formą tworzenia dobrej atmosfery między ludźmi.

Margines Sukienki

Tymczasem proszę o wskazanie polskiego tekstu krytycznego w dziedzinie sztuki, opublikowanego w tej dekadzie, w którymkolwiek z opatrzonych numerem ISSN czasopism od „Szumu” po miesięcznik „Znak”, który tak wnikliwie jak Autor tytułowego nawiasu sondowałby muł poniżej dna pod tym względem. Z ciekawości się zapoznam. Naszą dotychczasową granicę wyznaczył, zdaje się, Adam Wiedemann w Sukience, bredząc coś jak potłuczony o pigułkach laureatki Konkursu Chopinowskiego na łamach „Dwutygodnika”. Redakcja przeprosiła. Niesmak pozostał.

A co się tyczy pokolenia, to tak się właśnie dziady kłócą pod profilem magazynu o współczesnej muzyce na fejsie. Byt określa świadomość. Zapraszam do śledzenia „Glissanda” i do wspierania nas lekturą i odsłuchem kolejnych numerów. I podkreślmy raz jeszcze, dla jasności, że za robienie tego pisma jeszcze nikt nie popłacił zaległych rachunków. W Polsce są tysiące zawodowych wędkarzy. Wskażcie mi 10 osób, które rzeczywiście utrzymują się nad Wisłą z gaż za pisanie o muzyce lat nastych i 20. XXI wieku. Odkąd pamiętam pisanie krytyczne opłacało się kilkukrotnie mniej od rozdawania ulotek na Chmielnej. Niech grzebią w skipie!

Krzysztof Marciniak

https://glissando.pl/o-nas/

Chronologia tekstów:
„P” jak PIERDOLENIE, Michał Libera;
„P” jak pokolenie, Monika Żyła, Krzysztof Marciniak;
„K” jak kryzys, Filipa Szałaska;
„O” jeden nawias za daleko, Krzysztof Marciniak.

Fb: Glissando: facebook.com/magazynglissando,
Yt: Ryszard Waldemar Andrzejewski.

Kontakt:
E-mail: kadebeem(ą)gmail.com,
Blogarchiwum: kadebeem.wordpress.com/,
Mikroblog: fb facebook.com/krzysztof.marciniak.31, mastodon pol.social/@krzmar.

PS: Nie nazywam w tym tekście rzeczy po imieniu (nie z troski o siebie, bynajmniej), a przeprosin nie mam w zwyczaju cofać. Kibicuję kolejnym głosom w dyskusji, choć nie mogę obiecać, że wezmę w niej jeszcze czynny udział. Jeśli jednak Autor tytułowego nawiasu będzie dalej brnął w tym stylu w nie-polemiki, to przepraszam, ale moja może być na 10 znaków.

[1] Filip Szałasek, Jak pisać o muzyce, Gdańsk 2015, s. 72-73.