Retrofuturyzm. Poznańska Wiosna Muzyczna 2022
Prélude
Poznańska Wiosna Muzyczna to festiwal, któremu zawsze będę szczerze kibicował. Moim zdaniem, to bez wątpienia najważniejsza tego typu impreza w kraju oprócz Warszawskiej Jesieni. Ogromny dorobek organizatorów budzi zasłużony respekt. Tym niemniej tak jak pomnikowym kompozytorom warto przyprawiać cechy ludzkie, tak i o wielkiej imprezie można napisać z osobistego punktu widzenia. I tak na przykład ja, jako generalny entuzjasta dźwięków, czerpałem przyjemność ze wszystkich tegorocznych koncertów, jednak wiem, że nie każdej osobie by się podobało. Ale w końcu muzyka współczesna nie jest dla wszystkich, prawda?
A czymże jest ta muzyka współczesna? Nieustannym eksperymentowaniem, wielkim laboratorium muzyki przyszłości? Pionierskim poszukiwaniem niezbadanych gruntów? Tego akurat osobiście na poznańskim festiwalu za bardzo nie uświadczyłem. Mieliśmy za to utwory z lat 1949, 1953, 1954, 1956, 1958, 1963, 1965… Nie narzekam – przyjemnie słuchało się takiej (wciąż niedocenionej[?]) klasyki. Rzecz w tym, że utwory blisko 70-letnie to nie są kompozycje współczesne. Termin „muzyka współczesna” figuruje więc tu tak, jak popularnie rozumieją go klasyczni instrumentaliści, czyli „takie bez tonacji”, „powydziwiane”, „mniej więcej wszystko, co po Szymanowskim”.
Moim zdaniem Poznańska Wiosna zyskałaby wizerunkowo, modyfikując etykietę „Festiwal Muzyki Współczesnej” na „Festiwal muzyki XX-wiecznej”. Ewentualnie na mniej medialne „Festiwal stylu XX-wiecznej muzyki artystycznej”. Bo owszem, na festiwalu pojawiają się prawdziwie współczesne (nowe) dzieła, nawet premierowo, ale w większości przypadków czuć w nich tęskne nawiązania i kontynuację stylów ubiegłego wieku. Stylów, które kiedyś czegoś poszukiwały – i znalazły to. XX-wieczna muzyka komponowana była bardzo ciekawym zjawiskiem, które bez wątpienia warto popularyzować i Poznańska Wiosna pełni na tym polu ważną rolę kulturotwórczą.
Poznańska wiosna kierowców
Największą wadą środowiska „muzyki współczesnej” w Polsce jest jego hermetyczność i zdaje się, że Poznańska Wiosna nie zamierza z tym walczyć. Koncert inauguracyjny został zorganizowany w EDGE MUSIC STUDIO – miejscu tak odległym, że z centrum miasta najszybciej można dostać się tam pociągiem… po czym należy przespacerować ponad kilometr pieszo. Można zgadywać, że jest to pewne programowe nawiązanie do takich kompozytorów jak Mieczysław Karłowicz czy Wojciech Kilar, ktorzy przecież uwielbiali zagubić się na rozległych szlakach. Tym niemniej obecnie warto byłoby uczynić ukłon w stronę osób niezmotoryzowanych – lub tym bardziej osób z niepełnosprawnością. Wyjście z koncertami poza Akademię Muzyczną to doskonały pomysł, ale nie musi to oznaczać aż tak utrudnionego dostępu. EDGE (eng. KRANIEC) MUSIC STUDIO mieści się przy ulicy Krańcowej i jest to nazwa autoteliczna. Myślę, że prościej byłoby dopłynąć na koncert na środku Jeziora Maltańskiego.
Zdążyłem akurat na pieśni Tadeusza Szeligowskiego z 1949 i 1953. Po raz pierwszy w życiu słyszałem wykonania muzyki Szeligowskiego na żywo, także bardzo doceniam ten wybór. Akurat Piosenka o Trzech Mauretankach na mój gust nie zestarzała się zbyt dobrze, szczególnie mając na uwadze kolonialną przeszłość Mauretanii, no ale skoro mamy już edge to może zagościć również cringe. Poza tym należy zaznaczyć, że baryton Damian Wilma oraz pianistka Alicja Tarczykowska zadbali o bardzo profesjonalne wykonanie wskazanego programu. Na pewno też – jak tatrzańskie szczyty – ta muzyka smakowała szczególnie słodko po trudnej eskapadzie.
O taką muzykę nic nie robiłem
Drugiego dnia o 12:00 rozpoczął się koncert, przez który muszę odszczekać wszystkie swoje uwagi pod kątem hermetyczności festiwalu. Wysłuchaliśmy kompozycji nagrodzonych oraz wyróżnionych w konkursie Dostrzegalnia. Warunkiem przystąpienia do konkursu było albo nieprzekroczenie 18 roku życia, albo czynne odbywanie nauki w szkole muzycznej 2 stopnia. Osoby studiujące na wyższych uczelniach muzycznych były wykluczone. W ten sposób młode utalentowane artystki i artyści otrzymały/li przepustkę do dalszej kariery. Ich utwory zostały wykonane przez Transformatha Ensemble – bardzo obiecujący młody zespół, który specjalizuje się w wykonawstwie muzyki współczesnej. Ze względu na unikatową obsadę instrumentalną, skomponowanie tego repertuaru wymagało sporej wyobraźni dźwiękowej. Zagrali go dla nas: Hubert Bogucki – klarnet, Petr Kozel – waltornia, Maksymilian Mińczykowski – wibrafon, Karolin Kocik – harfa, King Sobecka – skrzypce, Marcelina Murawska – wiolonczela. Szczególnie harfa i wibrafon decydowały o profilu brzmieniowym zespołu oraz jednocześnie o charakterze barwowym wykonanych kompozycji. Transformatha brzmiała doskonale i cały koncert sprawiał wrażenie głębokiej spójności. Bez wątpienia zawdzięczamy ten fakt również temu, że zasiadający w jury konkursu prof. Lidia Zielińska i prof. Artur Kroschel dokonali fenomenalnej selekcji zwycięskich kompozycji.
Koncert rozpoczęło Skomplikowane uczucie Macieja Dujczyńskiego na waltornię, skrzypce i wiolonczelę. Forma wyrażała tutaj romantyczną opowieść pełną napięć i powracających sentymentów. Uwagę zwracała minimalistyczna, przemyślana obsada o niepowtarzalnym brzmieniu. Co ciekawe, żaden instrument nie dominował – każdy bardzo płynnie oscylował pomiędzy melodią solową a akompaniamentem w spójnej i atrakcyjnie brzmiącej fakturze.
Impresja Anny Stolarczyk to utwór aforystyczny, zwięzły i bardzo dojrzały. Połączenie delikatnego wibrafonu i klarnetu kojarzyły mi się momentami z atmosferą klasycznie animowanych bajek. Ciekawe i nieoczywiste rozwiązania melorytmiczne pokazują warsztat oraz inwencję twórczą młodej autorki. Trudno było również nie włączyć się w przejmującą narrację. Taką właśnie ścieżkę dźwiękową do bajki o Koziołku Matołku napisałby młody Steve Reich, gdyby za reżyserię odpowiadał Wes Anderson.
Egzosfera: 1969 Jana Grochali na klarnet, waltornię, wibrafon, harfę, skrzypce i wiolonczelę to utwór programowy, ilustracyjny, spośród prezentowanych kompozycji najbliższy w charakterze do muzyki filmowej. Kompozytor przedstawia bardzo konkretną wizję lotu w kosmos. Z jednej strony rozpoczynamy od obrazka poważnego i patetycznego, ale łagodne brzmienie wibrafonu dalej kojarzy mi się ze sferą bajkową. To bardzo unikatowe połączenie – jakby Cbeebies zleciło opracowanie filmu Interstellar w wersji dla najmłodszych. Główny motyw w klarnecie znów sprawia, że myślę o Koziołku Matołku, tym razem w oryginale. Tym niemniej, kiedy kompozycja znów osiąga swój patetyczny ton, myślę raczej o Ligetim i Pendereckim. Świetnie jest czuć tyle, zdawałoby się, absolutnie rozbieżnych skojarzeń w jednym, krótkim i spójnym utworze. Nie wszystkie jego momenty były równo wypełnione treścią, czasem dźwięki zdawały się po prostu wypełniać formę, ale Jan Grochala to zdecydowanie utalentowany młody kompozytor z dużym potencjałem.
Ostatni utwór, Dźwią-GŻ Pawła Kruczka na wibrafon, harfę, skrzypce i wiolonczelę, to kompozycja najmocniej zanurzona w świecie XX-wiecznej awangardy. Tutaj pierwszy raz użycie wibrafonu nie wzbudziło bajkowych skojarzeń. Byliśmy raczej w pół drogi między eksperymentalnym jazzem i groove metalem spod znaku RATM czy Pantery. Kruczek jako jedyny zbudował stały perkusyjny rytm i ostinato-riff czerpiące poetykę właśnie z metalu, a może nawet brostepu? Takich utworów brakuje.
W tym miejscu również proszę o wielkie brawa dla wykonawców. W polskich szkołach i akademiach muzycznych granie rocka i elektronicznej muzyki tanecznej wciąż kara się śmiercią, a dla muzyków z dyplomem w 9/10 przypadków groove jest rzeczą niewykonalną. Nieco rozkołysały się wydziały jazzowe, ale oprócz Django Reinhardta potrzebujemy również Kurta Cobaina albo chociaż BBNG. W dużym zespole nie da się zagrać precyzyjnym rytmicznym gestem? A jednak mamy gospel od Kanyego Westa. Podsumowując – Transformatha wyznacza nowe rytmiczne standardy wykonawcze!
Jest to absolutnie subiektywna nadzieja, ale taką właśnie muzykę chciałbym słyszeć w XXI wieku. Młodzi twórcy uczestniczą w globalnej kulturze bez kompleksów, piszą tak, jak czują i przynosi to wspaniałe efekty. Sadomasochistyczny intelektualizm i recykling traum niech odejdzie wraz z minionym millenium. Muzyka współczesna (ta stuletnia) wynalazła wiele brzmień i technik, z których młodzi kompozytorzy korzystają swobodnie i łączą je z sentymentalną, oniryczną czy też rozpaczliwą wyrazowością. Jeszcze dziesięć lat temu wystarczało powiedzieć „to taka tylko muzyka filmowa“ i twórca był zdyskredytowany. Dziś już taka krytyka nie przejdzie! Po to mamy system równomiernie temperowany, żeby wyrażać muzyczne emocje – przypominam, że jest on oparty na interwałach, które naturalnie występują w mowie. Wypięcie się na tonalność doprowadziło do wielkiego kryzysu zrozumiałości i popularności muzyki komponowanej XX wieku. Dziś młodzi przemawiają zrozumiale do wszystkich, a nie tylko do garstki wytrenowanych specjalistów i tkwi w tym ogromna wartość i potencjał. Może za 20 lat usłyszymy skalę całotonową w popularnym radiu?
Tego samego dnia odbył się również koncert studencki, na którym dominowały kompozycje na taśmę. Być może częściowo z tego powodu na mnie największe wrażenie zrobiły utwory na instrumenty klawiszowe. Na fortepianie w rhythmic etude no. 3 Grzegorza Urana zagrała Natalia Górecka, a klawesynowe Schizzi Andreia Yakushaua wykonała Monika Woźniak. Barokowy instrument w dolnych rejestrach brzmiał zaskakująco 8-bitowo. Szkoda, że nie było więcej muzyki na żywo!
Nie aż tak blisko Schuberta
Najnowocześniejszym brzmieniowo koncertem tegorocznej Wiosny był bez wątpienia recital na altówkę amplifikowaną Aleksandry Demowskiej-Madejskiej. Wysłuchaliśmy pięciu kompozycji na altówkę z różnorodnym zastosowaniem muzycznej elektroniki. Zmierzając na koncert obawiałem się, że każda z kompozycji będzie mniej lub bardziej naśladować Weapon of Choice Alexandra Schuberta na skrzypce i elektronikę, ale moje obawy były nieuzasadnione. W większości przypadków elektronika na koncercie Aleksandry Demowskiej-Madejskiej służyła do odpowiedniego nagłośnienia instrumentu. Mówimy więc bardziej o umiejętnym i twórczym ustawieniu mikrofonów niż przepuszczaniu dźwięku altówki przez efekty. Już z początku brzmieniowo wyróżniła się kompozycja Message II Jeanne Artemis. Kompozytorka zastosowała wiele długich, m.in. flażoletowych dźwięków, które niejako powstawały i rozpuszczały się w nicości – prawdziwa muzyka pustki.
Drugi odznaczający się brzmieniowo utwór to Opiłki na jedwabnej nici Katarzyny Taborowskiej-Kaszuby. W tym wypadku altówce towarzyszyła rozbudowana partia live electronics przeznaczona na system wielokanałowy. Bogate przetworzenia nie odebrały jednak altówce jej unikatowego charakteru, a warstwa elektroniczna dobrze dopełniała tę „akustyczną”. Elektronika była pełnoprawną partnerką altówki. W tym wypadku porównań do Alexandra Schuberta trudno uniknąć, ale na każdym polu kompozytorka wychodzi obronną ręką. Zamiast skrzypiec mamy altówkę, zamiast popisu technologicznego mamy harmonię generatorów dźwięku, no i przede wszystkim zamiast „one trick pony” utworu szokującego, mamy dojrzałą i zróżnicowaną nastrojowo kompozycję.
Ostatnie Mohikanki
Trzeciego dnia bardzo cieszyłem się na koncert Sepia Ensemble – bez wątpienia jednego z najbardziej profesjonalnych polskich zespołów grających muzykę współczesną. Nie zawiodłem się. Moje oczekiwania względem wykonań zostały spełnione w 100%. Będę się zatem czepiał spraw pobocznych.
Pierwszy raz byłem w Akademickim Teatrze Muzycznym „Olimpia” i niezapomnianych wrażeń dostarczyła mi sama sala. Majestatyczne pomieszczenie w starym budynku zostało zamalowane dwoma odcieniami intensywnej pastelowej zieleni. Gdyby ustalić globalny konkurs na dwa najgorzej dobrane kolory to tutaj możemy mieć zwycięzców. Poza tym w zielonym królestwie nad sceną góruje wielka płaskorzeźba à la biały kaloryfer. To wszystko sprawia, że publiczność może poczuć się jak mrówka zagubiona w pokoju dziecięcym w roku 2005. Ciekawy temat dla badaczy z Polisz Arkitekczer. Mamy również trudniejszy temat poboczny – budynek przy Grunwaldzkiej 22, który jeszcze do niedawna stanowił siedzibę Sceny Roboczej, legendarnego miejskiego teatru i przestrzeni różnych działań twórczych. W wyniku nieco niezrozumiałych kroków obecnie oficjalnie zawiaduje nim Akademia Muzyczna, a niezależne stowarzyszenia w zasadzie nielegalnie zajmują przestrzeń. Cóż tu począć? Niezależnym aktywistkom i artystkom życzymy wytrwałości, a Akademii Muzycznej tego, aby działała rozważnie i bez szkód dla lokalnej kultury.
Wracając do Sepii na Wiośnie – zespół wykonał kilka różnorodnych utworów, które niemal całkowicie lokują się w schematach tradycyjnej, XX wiecznej awangardy. W ten sposób ujawnia się historyczny walor festiwalu. Poprzez prezentację starych utworów oraz nowych utworów, które twórczo rozwijają stary styl, naprawdę możemy poczuć, że w tej małej enklawie muzyka współczesna nadal żyje.
Kompozycja Skrzydłami na flet basowy, skrzypce, altówkę i wiolonczelę Artura Kroschla to kolejne ciekawe dzieło w dorobku autora. Artysta od lat konsekwentnie buduje i rozwija swój język muzyczny podparty nieskazitelnym warsztatem. Dbałość o formę i precyzyjna konstrukcja brzmienia pozwalają mu przenosić w kompozycjach całą paletę dodatkowych znaczeń. Mam nadzieję doczekać się kiedyś wydania solidnie napisanej monografii na temat jego twórczości.
Ciekawie było również wysłuchać A piacere Kazimierza Serockiego w interpretacji pianisty Tomasza Sośniaka. Ten niemal 60-letni utwór nadal broni się swoją wyrazistą konstrukcją formalną i harmoniczną, a wykonanie live przemawia mocniej niż każde dostępne nagranie.
Reflection no. 4 Marcela Chyrzyńskiego zawierało piękny i subtelny ostinatowy pasaż na klarnecie, który to zdawał mi się najnowocześniejszym zabiegiem zastosowanym na całym koncercie. Gratulacje również dla wykonawcy – Szymona Jóźwiaka.
Nie najlepiej moim zdaniem zestarzało się Duo concertante na skrzypce i kontrabas Krzysztofa Pendereckiego, które z jednej strony wydaje się utworem pełnym dynamizmu, dramatyzmu, porywczości, a z drugiej jednak nie porywa. Nie wbija w fotel. Z jakiejś przyczyny obserwacja przytłumionego dramatu skojarzyła mi się z wypadkiem Hanki Mostowiak.
Owa kartonowa kraksa przyszła mi na myśl również podczas koncertu duetu akordeonowego Amalgalis Duo. Jak wyżej – zdaje się, że nie mam nic do zarzucenia wykonawcom, a rzecz raczej w tym, że tekst muzyczny nie zawsze potrafi wypełnić buty, w które wchodzi. Tutaj jednak pamiętajmy, że akordeon to instrument bardzo specyficzny, któremu trudno jest konkurować w dramatycznej ekspresyjności ze skrzypcami czy gitarą elektryczną. Ma on za to swoje inne mocne strony, obecne we fragmentach wszystkich prezentowanych dzieł – jego długie legata i chmury dźwięków, szczególnie w duecie, wprowadzają niepowtarzalną oniryczną atmosferę. Moim zdaniem więc na dobre akordeonom wychodzi twórcze wykorzystywanie ich wyjątkowego brzmienia, czego wykonawcom i kompozytorom gratuluję. Nie przekonam się za to do tego, że warto właśnie na akordeonie próbować wyrażać jakieś szczególnie drapieżne czy surowe afekty. To akurat warto robić na inne sposoby.
Dostrzegajmy
Poza koncertami muszę wspomnieć też o identyfikacji wizualnej festiwalu. W zasadzie ucieleśnia ona moim zdaniem pewną pułapkę (do)wolności estetyki post-awangardowej: skoro już tak daleko zdekonstruowaliśmy rzeczywistość, czemu by nie zacząć robić czegokolwiek? Przecież na pewno istnieje jakaś teoria, perspektywa, czy kontekst, w którym to właśnie zrobienie tego czegokolwiek zyska szczególną wartość. I zgodnie z tą świadomością nie mam tej identyfikacji graficznej absolutnie nic do zarzucenia.
Gratuluję organizatorom festiwalu i cieszę się, że on istnieje. Na koniec muszę odnieść się też do faktu, że teoretycznie nie powinienem pisać relacji z festiwalu, ponieważ brałem w nim również na pewnym polu czynny udział. W imię rzetelności nie wspominam na czym tenże polegał. Powiem tylko, że moim zdaniem to po prostu kolejny fakt dotyczący naszego małego środowiska. Jest więcej funkcji niż osób do ich objęcia. I właśnie dlatego środowisko muzyki współczesnej musi się otwierać, a mi najbardziej z całej Wiosny podobał się koncert laureatów Dostrzegalni.