Hey, Björk, I’ve got a few questions

Maciej Guzy / 30 lis 2023

Tuż przed bisami, z wyświetlanego na scenie nagrania Greta Thunberg życzy nam, publiczności krakowskiego koncertu Björk, dobrej zabawy. Dość późno jak na i tak niedługi (niespełna półtoragodzinny) koncert islandzkiej artystki. Nieco przymuszony oceniam zatem jakość zabawy retrospektywnie, słuchając równocześnie „we must act now”, „the change is going to happen anyway”, „we have to pull an emergency break”, „few people exploit our world for their own benefits”. Przyjemności szukam więc w szczelinach trąconego poczucia odpowiedzialności.

Do Tauron Areny Björk przyjechała w ramach trasy Cornucopia, zainicjowanej jeszcze w roku 2019 jako kontynuacja albumu Utopia (2017), z którego pochodzi większość utworów wykonywanych podczas koncertów. W istocie mamy do czynienia ze spektaklem lub wydarzeniem multimedialnym. Jego dramaturgię oparto o wymianę, jaka zachodzi między muzyką artystki a bogatymi wizualizacjami przygotowanymi dla Björk przez Tobiasa Gremmlera. Obraz nieustannie dialoguje z dźwiękiem, czasem eksponując utwory synchroniczną grą świateł, a czasem kradnąc uwagę publiczności własną niezależnością. Islandzka artystka wozi po szarym, przybrudzonym sadzą świecie epoki późnego antropocenu pulsującą, kolorową i akustycznie różnorodną enklawę. Człowiek ma choćby na chwilęe roztopić się w niej, poczuć bliskość z naturą i technologią, które w założeniu przestają funkcjonować jako odrębne wobec niego i siebie nawzajem sfery rzeczywistości.

Za reżyserię wydarzenia odpowiada Lucrecia Martel – argentyńska reżyserka filmowa, która w Polsce w ostatnich latach mogła kojarzyć się przede wszystkim jako twórczyni Zamy (2017). Zbieżność dat powstania obu projektów wydaje mi się ciekawa. Kinowa opowieść o kolonialnym urzędniku korony hiszpańskiej, który marząc o wyjeździe do rodziny, popada w szaleństwo z uwagi na całkowite uzależnienie własnego, kreolskiego losu od kaprysów rezydującego w Europie króla, rymuje się z dominującą Cornucopię narracją ekopolityczną. Tam madryckie elity i wyczekiwana idylla, tu najbogatszy 1% i utopijna kraina, do której zaprasza nas Björk. W tym porównaniu kryje się jednak kilka pytań, które od pierwszych usłyszanych dźwięków chciałem zadać artystce.

Jaka utopia?

fot. @santiagraphy

Jeszcze przed pojawieniem się Björk na scenie halę wypełniają nawoływania ptaków. Brzmią obco i to w podwójnym znaczeniu: są egzotyczne, ale i dojmująco kontrastują z coraz rzadziej słyszanym świergotem, którego udział w miejskiej audiosferze maleje. Interesuje mnie jednak przede wszystkim to, co zapowiadają. Od samego początku utopia, której drzwi uchyla nam Björk – alternatywa dla wyeksploatowanych przez człowieka pustkowi – zostaje ustawiona na przecięciu tego, co (u)tracone i równocześnie obiecane. Przyrzeczony raj jest tym samym, czego się pozbawiliśmy: obfitością (ang. cornucopia – róg obfitości) i dzikością. W końcu jego brama zostaje otwarta, Björk zaczyna koncert utworem The Gate.

Ptasia obietnica spełnia się bardzo dokładnie. Wizualizacje Gremmlera niemal natychmiast wciągają patrzącego w swój hipnotyzujący gąszcz. Widzimy morfujące struktury poddane stałej dynamice. Często niektóre z nich zaczynają przypominać człowieka, szybko ulegającego jednak przekształceniom. Zarys ciała obrasta i pączkuje. Organy zmieniają się w rośliny lub grzyby, wiją, kwitną, rozlewają. Za sprawą miękkich, otulających dźwięków harfy nasze lądowanie w tej pierwotnej, bulgoczącej zupie jest jednak dość łagodne. Björk czeka na nas („I care for you, Care for you” – The Gate), aby pokazać, że nie ma nic złego w staniu się częścią (bo nie po prostu w zamieszkaniu) tej niestabilnej rzeczywistości.

Nie mogę jednak pozbyć się wrażenia, że uwodząca wizja krainy dalekiej od smutku przełomu drugiej i trzeciej dekady XXI wieku, jest dobrze odrobionym zadaniem z nieantropocentrycznej filozofii i antropologii, uładzonych wszak na potrzeby popkulturowego wydarzenia. Obraz Cornucopii łasi się do zgrabnych teorii nowej humanistyki: niepokój i niesamowitość – Timothy Morton (z którym zresztą Björk korespondowała), posthumanistyczny podmiot – Rosi Braidotti, intra-aktyna, nieustannie różnicująca się rzeczywistość – Karen Barad, oplatająca wszystko i wszystkich grzybnia – Anna L. Tsing,… Brakuje mi tu nieoczywistości. Wyjścia poza kliszę przeciwieństwa wymarłej, zdegradowanej Ziemi oraz jej odrodzonej – witalnej i organicznej – formy. To właśnie od Björk, Islandki, oczekiwałbym większego otwarcia na nagą skałę, lód, pustkę (trudniejsze do wyobrażenia w utopijnym świecie, choć przecież równie zagrożone ingerencją człowieka). Wsłuchuję się więc w jej nawoływanie – surowe, donośne, pełne – i pobrzmiewający w tle chlupot, wydobywający się z oryginalnego instrumentu, partnerującego Björk Manu Delago. W tym pierwszym rozpoznaję przestrzeń, którą artystka stara się wypełnić: głuszę, bezludzie. W wodzie – czynnik komplikujący oczywistość opozycji żywego i martwego. Z mojej perspektywy dźwięki Cornucopii (a przynajmniej niektóre z nich) są więc odważniejsze niż obrazy. Nie podporządkowują się imaginarium spod znaku nieokiełznanej eksplozji życia (może nieco bizzarnej, ale przecież optymistycznej). Raczej afirmują trud godzenia się z tym, że utopia, na którą możemy sobie pozwolić, od obfitości będzie raczej daleka.

Czy utopia?

fot. @santiagraphy

Trudno mi wręcz jednoznacznie przyznać, że utopia to adekwatny termin dla określenia świata Cornucopii. Dosadnie sugeruje go wprawdzie sama Björk, nazywając w ten sposób swój album, ale i w tej sugestii kryje się paradoks: „Utopia / It isn’t elsewhere /It, It’s here” – śpiewa artystka w utworze o analogicznym tytule. Tymczasem utopia jako owoc spekulacji, mająca przezwyciężyć nieumiejętność wyobrażenia sobie świata innego niż ten, który znamy (tworzymy i niszczymy zarazem), jest przede wszystkim radykalnym zerwaniem ze starym i zarysowaniem zupełnie nowego horyzontu myślowego. Nie ma jej „tutaj”, jest „tam”. Choć estetyka koncertu – ściśle zaprojektowana pocztówka z lepszego świata, który na chwilę rozbłyska, aby później znów się schować – zaświadcza o odrębność Cornucopii od naszej rzeczywistości, a więc może sugerować jej utopijność, w szczegółach projekt Björk jest bardziej zniuansowany.

Nie mam wrażenia, że artystka chce urwać się teraźniejszości i gwałtownie wyskoczyć w przyszłość (nie wiem, czy niekiedy zbyt silnie – jako słuchacze – sami jej tam nie wypychamy). Sądzę, że Björk kroki stawia zaskakująco ostrożnie, uważnie podpierając się na tym, co jest i było. I to zarówno w wymiarze estetycznym, jak i narracyjnym (choć odnośnie tego drugiego powinniśmy mówić jedynie o zarysach). Na scenie Cornucopii Björk przewodzi drobnej społeczności, futurystycznej, ale i sielankowej. Instrumentacyjnie stanowi ją zespół flecistek, Viibra. To bardzo tradycyjny wybór, jeśli chodzi o muzyczną transpozycję tego, co obiegowo nazywamy naturą. Kojące brzmienie instrumentów naśladuje ptasią orkiestrę (Olivier Messiaen uśmiecha się pod nosem). Równocześnie, gdy zespół podąża za Björk, sytuacja nabiera cech obrzędowości. Nieprzypadkowo w manifeście, który jest wyświetlany w trakcie koncertu, Björk apeluje o przyglądanie się niezachodnim, lokalnym kulturom, dawniej nazywanym pierwotnymi. Obecność fletów – mechanicznie i ideowo bliskich jednym z najstarszych instrumentów – zyskuje nowe znaczenie.

Może zatem Björk wcale nie wykonuje skoku, a jedynie wychyla się w przyszłość. Nie kreuje utopii, a plastycznie rozciąga przeszłość i teraźniejszość ku temu, co będzie. Łączy ekstrapolację (wyobrażone wydłużenie istniejących tendencji) ze spekulacją, która pozwala jej nie trzymać się wiernie regułom prawdopodobieństwa (o takiej strategii – jako alternatywie dla utopii – przekonująco pisał Witold Loska na łamach „Dialogu”).

Bynajmniej nie ogranicza się przy tym do jednorodnego komunikatu. Ekopolityczny wydźwięk projektu jest heterogeniczny. Abstrahując od wątpliwości dotyczących spekulatywnego profilu jej artystycznej praktyki, zwróciłem uwagę na spory rozłam między treścią wspomnianego manifestu Björk a apelem Grety Thunberg. Ta druga mówi o braku zaufania wobec politycznych decydentów, opowiada się za zmianą rewolucyjną, wyczuwając fałsz wpisany w tzw. green politics. Tymczasem Björk utopią nazywa porozumienie paryskie, będące przecież owocem myślenia kategoriami zrównoważonego rozwoju. Nie sądzę, aby zachodziła w tym przypadku niekonsekwencja. Przyczyn wielości odpowiedzi na wyzwanie kryzysu klimatycznego, do których odsyła Björk w Cornucopii, upatruję w jej indywidualnych wątpliwościach, które moim zdaniem przenikają projekt. To prowadzi mnie do trzeciego pytania.

Czyja utopia?

fot. @santiagraphy

Björk, artystka z silną pozycją, mogąca pozwolić sobie na w gruncie rzeczy ryzykowany projekt, jakim jest Cornucopia, występuje z w nim ze sporym kredytem zaufania. Jednak status gwiazdy (w dodatku artystycznie płodnej i nowatorskiej) rodzi także oczekiwanie, że za totalnym dziełem scenicznym stoi także totalny podmiot. Bezkompromisowo komunikowany kontekst ekokrytyczny tylko potęguje to odczucie. Tymczasem podczas całego koncertu miałem odmienne intuicje („Show me forgiveness / For having lost faith in myself / And let my own interior up / To inferior forces” – śpiewa Bjork w Show Me Forgiveness).

Skupiam się na tym, co Konrad Sierzputowski nazwałby „ciałem do słuchania” Björk1, a więc na jej intermedialnej ekspresji cielesnej, która nieuchronnie wpływa na doświadczenie publiczności, ale i od jej uwagi zależy. W ten sposób widzę artystkę, która w Cornucopii jest dla mnie na granicy zawahania i niepewności. Podczas koncertu Björk niezwykle dystansowała się od publiki. Wyłączając pożegnanie, ani razu nie zwróciła się do niej bezpośrednio, poza tekstem piosenek (których adresat nie jest przecież przesądzony). Równocześnie nie mogę zapomnieć o dopracowanym systemie półprzezroczystych lub frędzlowatych kurtyn, zwisających u frontu sceny, na których wyświetlano część wizualizacji. Utworom Björk towarzyszy choreografiaą ich odsłaniania i zasłaniania, a zatem pokazywania i ukrywania. Artystka dozuje swoją widoczność i obecność. Czasami wychodzi ku publiczności, ale równie często ucieka przed spojrzeniami.

Dwojako można także opisać powracający wizerunek Björk, który staje się elementem labilnych form ukazanych na wizualizacjach. Oczywiście, jest on z pewnością elementem gry z posthumanistyczną, wirtualną podmiotowością. Jeśli na morfującą twarz Björk spojrzeć od innej strony, uderza także to, jak bardzo artystka rozprasza na scenie swoją cielesność. Nie tylko przysłania przestrzeń sceny kurtyną, czy ubiera bogate kostiumy, ale także multiplikuje formy swojej obecności, część z nich skazując na nieustanny cykl utraty własnej tożsamości. Kilkukrotnie wchodzi także samotnie do niewielkiego owalnego domku, przygotowanego jako element scenografii, gdzie wykonuje parę utworów. Konstrukcja potęguje wrażenie przestrzenności brzemienia głosu artystki, ale także podkreśla jej odosobnienie, osamotnienie („My name Isobel / Married to myself” – powraca echem z dawnego albumu).

Björk zabiega o to, aby każdy koncert w ramach Cornucopii był doświadczeniem niezwykle intymnym2. Występ poprzedza osobisty komunikat z prośbą, aby wydarzenia nie filmować, ani nie fotografować, tylko zanurzyć się w wizualno-akustyczną toń. (Swoją drogą, nieco zabawny, gdyż dokonujący podziału technologii na tę sympatyczną – o której włączenie do myślenia o przyszłość Björk apeluje – i tę, utrudniającą niezwykle tradycyjny model percepcji, w którym to nażywość gwarantuje pożądaną immersję w dziele sztuki.) Wobec powyższych uwag zastanawiam się jednak, o czyją intymność chodzi? Może Cornucopia jest bardziej eskapistyczna (przede wszystkim dla jej pomysłodawczyni), niż mogłoby się wydawać?

Choć projekt powstał jako rozwinięcie albumu Utopia, jego początek zbiegł się w czasie z wydarzeniem, które mocno naznaczyło kolejną płytę artystki. Fossora (2022) przesiąknięta jest żalem po śmierci matki Björk. Cornucopia wcale nie wydaje się wolna od tego tematu. Utrata i tęsknota nabierają szerszego znaczenia. Są doświadczeniem cywilizacyjnym konfrontującego się z własną siłą homo sapiens, która przerosła jego zdolności adaptacyjne, ale także bardzo prywatnym przeżyciem samej artystki (pokrewieństwo z Zamą Martel znów o sobie przypomina). Bardzo prawdopodobne, że jedno rzutuje na drugie. Nadzieja miesza się w Cornucopii z przygnębiającą bezradnością. Björk kończy koncert powrotem do raczej przygnębiającej płyty Vulnicura (2015), przed którą w kolejnej Utopii uciekała. Bisuje utworami Future forever i Notget – w tej właśnie kolejności.

*

Życzenie Tunberg, „enjoy the show”, od którego wyszedłem, wydaje mi się po części nierealizowalne. Cornucopia, jeśli zrezygnować wyłącznie z jej podziwiania, jest projektem, w którym nie tak łatwo się odnaleźć, a w konsekwencji nie tak łatwo czerpać z niego przyjemność. Wielu wyobrażeniom o przezwyciężeniu impasu w myśleniu o katastrofie klimatycznej towarzyszy bardzo osobista perspektywa Björk, nie w pełni dostępna, a moim zdaniem rzutująca na estetykę i atmosferę wydarzenia (które mimo przesytu jest jednak dość stonowane, zwłaszcza jeśli mowa o ekspresji artystki). Szukając obiecywanej utopii, podążamy za fascynującym głosem Björk, dajemy się mu prowadzić. Pytanie, czy ona sama chce przyjąć pozycję liderki, czy sama wie, gdzie zmierza. Może to tylko my od niej tego oczekujemy.

 

 

  1. Por. K. Sierzputowski, Ciała w dźwięku. Wydarzenie muzyczne w  perspektywie somatoestetycznej, „Miscellanea Anthropologica et Sociologica” 2019, 20(2), s. 70–82. 

  2. I choć nie jest to zarzut w stosunku do artystki a raczej organizatora, nie mogę uciec przed drobną złośliwością: skala cen biletów na wydarzenie dowiodła, że intymność jest zarówno stopniowalna, jak i można ją wycenić. Pamiętając układ widowni w Tauron Arenie, zastanawia mnie jedynie, czy obie zmienne rosły proporcjonalnie.